Macocha - Józef Ignacy Kraszewski (darmowa biblioteka internetowa .txt) 📖
Tym razem Kraszewski przenosi nas w czasy stanisławowskie do starego zamczyska pana Salomona Dobka, o którym krążą tajemnicze opowieści i legendy. Wraz z nim mieszka tam ukochana córka, Laura Dobkówna.
Oboje wiodą szczęśliwe i dostatnie życie dzięki majątkowi, jakiego dorobił się Salomon. Sytuacja zmienia się, gdy w mury zamku wkracza pani Sabina Noskowa, kobieta zła, mściwa i przewrotna. Gdy zostaje ona żoną Dobka, jego córka jest przez nią prześladowana i upokarzana. Nie mogąc tego znieść, dziewczyna opuszcza ojca i dociera do Warszawy, gdzie spotyka samego Wojciecha Bogusławskiego, ojca polskiej sceny narodowej. Tymczasem macocha nie przestaje knuć intrygi, która ma ją doprowadzić do przejęcia majątku męża.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Macocha - Józef Ignacy Kraszewski (darmowa biblioteka internetowa .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
W świetle latarni, nadedrzwiami kaplicy, widać było w owalu obraz Chrystusa i napis u dołu:
Scio cui credidi.
To wszystko zabrało prawie dwie godziny czasu, które Laura spędziła w śmiertelnej trwodze... Wyszli z zamku uśpionego niepostrzeżeni, przebrnęli rynekmiasteczka i wrócili do gospody z Eliaszem, zmęczeni lecz cali. Laura rzuciła się do ojca, nagląc i błagając, by jechać co najprędzej... Niebezpieczeństwa nie było, krzyki biesiadujących najlepszą stanowiły rękojmię, że ani zobaczą, ani usłyszą, ani się nie zafrasują o uchodzącego im więźnia.
Bryki ruszyły powoli. — Po rogach ulic, na drodze którą jechać mieli, Aron porozstawiał straże piesze i konne, w razie najmniejszego niebezpieczeństwa mające oznajmić o niem. Ale komissja jeszcze się krzątała opróżniając antałek i o wszystkiem w świecie zapomniała.
Trzy bryki po ciemku przeszły pod oknami, w których rzęsiste światło i okrutna buchała wrzawa... Kiedy niekiedy jak wystrzał, wylatywał z niej vivat! głośny. Dobek obejrzał się ku czerniejącym na tle nocy murom zamku... w których już światła żadnego nie było...
Zamiast zwykłego gościńca wiodącego do miasta, poprowadzono bryki uboczną małą drożyną, którą przejechali na trakt lasami, prowadząc do osady o kilka mil odległej. Tu się prawie pogoni obawiać nie było podobna, a gdyby nawet trafiła okólnym zwyczajnym gościńcem, nadeszłaby dopiero w kilkanaście godzin. Spoczęli więc wszyscy po znużeniu i trwodze... odetchnąwszy swobodniej. Nazajutrz, ciągle przerzynając gościńce byli na trakcie do Konopnicy — i Honory sam ich już przodem jadąc prowadził.
Przez pierwszy dzień, stary Dobek siedział ponury i milczący, niekiedy wpatrując się w Laurę, czasem całując ją w głowę — ale nie mówiąc ani słowa. Córka, która go długo nie widziała, o dniu białym przeraziła się oznakami nagle występującej starości. Znikły z twarzy rumieńce, pofałdowało się czoło, oczy wpadły, wyraz się zmienił... mowa stała się zająkliwą i trudną, jakby myśli pochwycić nie mógł. Widać było po nim, że rozpamiętywał przeszłość, że własna wina ciężyła mu wstydem i upokarzała go. Córka nieśmiała go o nic zapytać, aby niemiłych wspomnień nie budzić. Do Honorego tylko jakby z obowiązku przemówił niekiedy Dobek, dziękując mu czule, potem znowu wpadał w milczenie i rozmyślanie... Tak dowieźli starego do najbliższego miasteczka, o mil tylko trzy od Konopnicy odległego. Honory chcąc przygotować przyjęcie ojca Laury, i oznajmić o gościach, pośpieszył ztąd przodem do domu.
Nazajutrz dopiero, Laura, która zrzuciła znowu strój męzki, ruszyła z ojcem za przysłanym im przewodnikiem do Konopnicy. Chorąży list przysłał zapraszający od serca. Było około południa, gdy stary dwór nad jeziorkiem za wierzbami się ukazał. — Dwoma ramiony z obu stron obejmowała go wioska, położona w równinie, nad brzegami rzeczki, wśród gęstych sadów i drzew. W jednym jej końcu, z po za gałęzi, sterczała stara kościoła wieżyczka. Gdzieniegdzie nad drogą gęsto rozsypane krzyże z daszkami, o pobożności mieszkańców świadczyły. Sam dom pański, dosyć obszerny, niczem się nie odznaczał, chyba prostotą budowy. Była to powiększona tylko i ulepszona chata... Nieotynkowane drzewo ścian jego, przybrało tę barwę popielatą, przy której białe okiennice i kawałki muru żywo i pstro odbijały. Każda też wstawka świeższej belki świeciła na niej złocisto. Wysoki dach z oknami poddaszów, liczne przybudówki, galeryjki, wschodkiod podwórza, przystawki — mimo nieforemności budowy — czyniły ją malowniczą.
Znać było, że się tu nikt o pozór zewnętrzny nie starał, ani pomyślał o wdzięku. Jeśli jaki był, sam się znalazł i wyrósł nieposiany. Lata długie składały się na uczynienie domu wygodnym, starczącym dla rodziny i zacisznym. Wysokie płoty z bramami, szossy, stodoły, świrny, serniki, gołębniki kryte gontami i słomą, otaczały jak baszty warowne poważny dwór do koła. Po nad nim górowały konary odwiecznych drzew, których gałęzie obnażone z liścia, rysowały się na szarem niebie siecią brunatną. Ze wszystkich kominów wznosiły się kłęby dymu.
W ganku otoczonym słupami i balasami, wszyscy już stali, oczekując na powitanie kochanych gości, jak skoro zdala ukazał się przewodnik, stary pan chorąży o kuli i kiju, z obwiązaną nogą, Honory i jego Zosia, kobiecina rumiana, okrąglutka, z twarzyczką młodą, ani ładną ani szpetną, w której rysach mało odznaczających się, powszedniego typu, panował spokój i łagodność ujmująca.
Nie była piękną, lecz nad wyraz miłą, jakąś cichą a skromną dobrocią. Ubrana niewykwintnie, z fartuszkiem za pasem, trzymała w ręku oznakę swojego dostojeństwa, spory pęk kluczyków.
Pierwsze wejrzenie Laury padło na nią, na tę niewinną istotę, która jej, nie wiedząc o tem, całe szczęście życia zabrała... Łagodne, serdeczne, nieśmiałe wejrzenie Zofji, biegnące naprzeciwko niej, rozbroiło Laurę, nim jeszcze przemówiły do siebie...
Chorąży był człek otyły, ciężki, postawy marsowej, twarzy rozlanej o trzech podbródkach, z podgolonągłową i podstrzyżonym wąsem. O ile mu jego kula i kij dozwalały, rozciągnął ręce, by krewnego uściskać, przypatrując mu się ciekawie, a wedle starych podań, szukając w nim wspólnych jednej krwi znamion. Ale te się zatarły, nie było podobieństwa żadnego między dwoma Dobkami, ani w twarzy ani w charakterach. Chorąży otwarty był, wielomówny, towarzyski, potrzebujący ludzi... namiętny, gdera, czasem facetus; Salomon bojaźliwy, milczący, zamknięty w sobie, rzadko wybuchający tylko gwałtownie.
Oczy starego ojca Honorego Dobka pobiegły też z ciekawością przypatrzyć się Laurze, o której piękności i rozumie tyle mu syn opowiadał — wlepił je w dziewczę i zdumiony oderwać nie mógł. Sam później mówił, że jak żyw podobnej kobiety nie widział — nawet malowanej. Wśród tej kupki ludzi ona twarzą, pięknością, rozumem a śmiałem wejrzeniem królowała — wszystko się przed nią, samo o tem nie wiedząc, ugięło i od pierwszej chwili wpływowi jej czarownemu uległo.
Laura ucałowawszy rękę Chorążego, który ją nieśmiało w głowę pocałował, zwróciła się i pobiegła do Zosi, ściskając ją jak stara znajoma z siostrzynem uczuciem.
— Winnam ci wiele, moja droga siostrzyczko, rzekła na pół żartem, ty musisz gniewać się na mnie, bom ci nielitościwie męża twego zabierała, trzymała, a teraz jeszcze sama z ojcem przyjeżdżam cię objadać. Za to, o ile potrafię, gotowam ci w gospodarstwie pomagać i pełnić służbę klucznicy — dopóki nas tu los na załodze u was trzymać będzie.
Zosia słuchając tego tak łatwo płynącego potoku słów — zarumieniła się skłopotana i ledwie odpowiedzieć umiała. Uśmiechnęła się, spłonęła jak różyczka, łzy jej w oczach stanęły, zaczęła ściskać Laurę, przy pierwszych niemal wyrazach powitania nie mogąc się wstrzymać od wykrzyknika:
— Jakaż ty jesteś śliczna! mój Boże! jakaś ty śliczna!
Była w tem, jakby wymówka skryta, że jej tej piękności Nieba nie dały.
Honory patrzał z dala na obie, z jak rozdartem sercem na poły, któż zgadnie?
Z tą starą gościnnością, która znamionowała wiele okolic, wyszczególniających się nią, choć ona była w obyczaju powszechnym, chorąży zaraz poprowadził Salomona po dworze, aby on sobie sam wybrał, gdzieby mu było najwygodniej, gdzieby sobie podobał najlepiej. Izby były dosyć przestronne, kaflowe w nich piece ogromne, niepięknie może, ale zaciszno i wygodnie, choć zamiast sufitów widać było belki, a zamiast posadzek tarcice. Wiele pokoleń przeszło przez to domostwo, wiele ich tu rozpoczęło i skończyło życie — ślady tych żywotów poczepiały się wszędzie tysiącem drobnych pamiątek. Tam to było ulubione miejsce dziada, który w krześle u okna na dziedziniec wychodzącego siadywał i w szyby stukał na służbę... dalej stały krośna babki... a ścieżkę na podłodze modląc się wychodziła stara prababuniu. Skazy na kaflach porobił sam pan chorąży będąc dzieckiem, za co od ojca plagi dostał, o czem zawsze opowiadał. Pająk stary przywieziony był z Gdańska w tym roku, gdy jegomość się miał żenić — sprzęt najmłodszy sprowadzono z Kolbuszowej także na wesele... Alkierz zbudował nieboszczyk, jadalnię dla zapust dziadek...
W ogrodzie każde drzewko miało swą genealogię.
Chorąży, gaduła wielki, idąc po domu mało co pominął, o czemby kilku słów nie rzekł... P. Salomon zaturbowany nie bardzo słuchał, dziękował po cichu, prosił o jakikolwiek kąteczek, gdzieby nie zawadzając nikomu, mógł spocząć i namyśleć się co czynić dalej...
Ponieważ pobyt p. Salomona ukrywać było potrzeba dla ludzi, dano im nazwiska inne, — krewnych jakoby z Sandomierskiego przybyłych... Lecz Laura do zbytku zwracała oczy, obudzała ciekawość; słudzy nawet wpatrywali się w nią z podziwieniem i obawą jakąś razem, czując w niej istotę wybraną; mówiono aż na wsi i w okolicy o tym gościu, jakby z niebios spadłym, któremu skrzydeł tylko zdawało się braknąć, aby tam nazad odleciał. Zosia także w początkach wpatrywała się w nią z jakąś obawą i poszanowaniem, dopóki ośmielona jej szczerością i dobrocią, jak dziecię się nie rozswawoliła. A widząc smutną, zamykającą się w swej izdebce, rozmyślającą nad Biblią, starała się ją wyciągnąć, zabawić, zająć jedną z tych tysiąca drobnostek, które dla jej własnej starczyły rozrywki.
Zosia była tem prawdziwem wsi dziecięciem, po za horyzont opasany lasami patrzącem z trwogą i wstrętem. Żyła całem sercem w małym swym światku, po za którym obawiała się więcej nieprzyjaciela niż szukała zakazanych owoców. Modlitwa, kwiatek, krosienka, ogródek... gospodarstwo, tak jej dni całe zajmowały, iż myślą nawet nie wybiegała za nie. Wesoła była i szczęśliwa, ale zwarzona śmietanka i splątany motek łatwo łzy wywoływały na powieki. Dziecinna w dwudziestu latach, taką dobrą i miłą dzieciną miała pozostać na zawsze... Trzeba ją widzieć było na modlitwie przejętej, strzelistej, gdy za ojca i męża słała do Niebios pacierze, lub wśród utrapień gospodarskich, poważniejącą, niespokojną, biegającą, albo śpiewającą u krosien, gdy nikt a nikt słyszeć jej nie mógł... wówczas wielką miłością, jaką cała była przejęta, stawała się piękną, i nie można jej było nie pokochać.
Laura umiłowała ją jak dziecko, a po kilku dniach nie patrzała na Honorego, aby mu szczęścia nie zakłócać, aby myślą nawet nie zamącić go. Powiedziała sobie: Niech zapomni, ja będę pamiętała za dwoje!
Dni schodziły cicho a jednostajnie, biciem godzin podzielone na perjody codzień powracające... Chorąży, gaduła, bawił zbyt milczącego kuzyna, nie mogąc zrozumieć, dla czego się on nigdy rozgadać nie umiał, a serca mu nie otworzył, trwając w jakichś rozmyślaniach chmurnych. Tłómaczyło się to po części położeniem, co charakterem dla chorążego wytłómaczyć nie mogło. Większą część dnia Laura unikając Zosi i Honorego, siadywała przy ojcu, któremu Biblię czytała lub jaką poważną księgę. Kilka ich Eliasz potrafił wykraść i zabrać z sobą.
Dalsze kroki — podróż, starania, zależały od wiadomości, jaką z Borowiec odebrać miano. Czekano i spodziewano się jej ciągle... Sam Aron przyrzekł był przywieźć złe czy dobre, jakie się z czynności komissji wywiąże... Kilkanaście dni upłynęło jednakże, nim bryka wtoczyła się na dziedziniec i po gładzeniu długiej brody poznano Arona, który się jeszcze z pyłu otrząsał, nim się miał swemu staremu panu przedstawić. Dobek nawet odżył zobaczywszy go.
— Z Borowiec jedziesz! zawołał wychodząc przeciwko niemu. Mówże mi o moich Borowcach... Ja tamtylko żyć mogę... Tak mi tu dobrze, a usycham tęskniąc do nich. Gdzieś tam dusza moja do tego gniazda przykuta. Mów, co tam u was w Borowcach?
Aron z razu nie bardzo chciał mówić — głową pokręcił, brodę ciągnął i wzdychał.
— Cóż tam może być teraz dobrego, rzekł w końcu, kiedy jasnego pana nie ma? Komissja nic nie zrobiwszy dała się czy kupić, czy... ogłaskać przez jejmość... Zrobiła co chciała — dali jej administrację. Zniszczą tam teraz wszystko, że kamień na kamieniu nie zostanie. Sprzedają wszystko, byle pieniędzy dostać, las, zboże... co gdzie jest! Gospodarstwo nowe, ludzie nowi, starych powypędzano...
— A komissja? spytał Dobek niespokojnie.
— Komissja? pokopała, poorała, popsuła co mogła, a nie znalazłszy nic, pojechała zkąd przybyła, mówił Aron... Najedli się, napili, nabrali co wlazło... a czego nie wzięli, zostawili jejmości... Ona tam z Będziewiczem i rotmistrzem króluje.
Salomon spuścił głowę na piersi — poczęli coś szeptać cicho....
Laura słuchała stojąc z boku. Po długiem milczeniu i odrętwieniu ojca, chwilowe jego odżycie, zagrzanie się choćby gniewem — zdawało się jej szczęśliwym wypadkiem. Powracał trochę do tego czem był... obchodziło go coś — myślał, gdy pierwszych dni jakby uśpiony siadywał.
Narady z Aronem trwały dosyć długo, później Salomon chodził żywo, rozbierając co ma począć, a wieczorem, kiedy Laura przyszła mu oddać dobranoc, oświadczył, że radby sam jechać do Warszawy, by jakieś starania rozpocząć.
Chciał z sobą wziąć bodaj Arona i Eliasza; o Laurze mowy nie było.
— Bezemnie nie pojedziesz tatku, odezwała się Laura — ja muszę być z tobą, mam stosunki, znajomych, mogę się pokazać, gdy ty ukrywać się musisz... Będziemy pracowali razem. Samego cię nie puszczę.
— Ty chcesz jechać? zapytał Dobek.
— Chcę i muszę! zawołała córka, i pochlebiam sobie, że się tam na coś przydać mogę... W potrzebie udam się nawet do pana hetmana, na którego dworze przez kilka dni odpoczywałam, mam ludzi co mi pomoc przyrzekli, co ją dać muszą... Pójdę, choćby do króla samego... Więcej ci powiem ojcze: gdybym miała kogo do boku, zostawiłabym tu ciebie, a jechałabym sama.
— Tak, mnie zostawując, żebym się tu jadł myślami, rzekł Dobek.
— Nie chcesz mi dać jechać samej, a ja ciebie samego też nie puszczę; jedziemy więc oboje, a starania ja biorę na siebie.
Podróż więc postanowiona została, a nazajutrz wybór się rozpoczął. Z gościnnego domu inaczej niż obładowanym wyruszyć nie można, a w tamtych czasach zabierano wszystko czego dusza zapragnąć mogła, bo po drodze nad jajecznicę i rybę żydowską nic dostać nie było można. Zosia zwijała się, wymyślając coby jeszcze dać więcej, Laura broniąc
Uwagi (0)