Trylogia księżycowa - Jerzy Żuławski (gdzie za darmo czytać książki .TXT) 📖
Trylogia Księżycowa to najsłynniejsze dzieło Jerzego Żuławskiego, prozaika, poety, dramaturga i eseisty tworzącego na przełomie XIX i XX wieku. W jej skład wchodzą trzy tomy: Na srebrnym globie, Zwycięzca i Stara Ziemia.
Żuławski przedstawia historię pierwszych ludzi na Księżycu oraz kolejnych pokoleń, które Ziemię znają tylko z legend. W powieściach porusza kwestie tworzenia się kultu religijnego, postrzegania bóstwa i konfrontacji z nim, przestrzega przed realizowaniem utopijnych wizji przyszłości. Żuławski ściera swój świat z różnymi problemami natury filozoficznej, teologicznej i socjologicznej. Choć autor ulega dekadenckiemu nastrojowi epoki, niektóre z poruszanych kwestii i dzisiaj wydają się niepokojąco bliskie…
- Autor: Jerzy Żuławski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Trylogia księżycowa - Jerzy Żuławski (gdzie za darmo czytać książki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Żuławski
Umilkł — i po chwili dopiero dodał:
— Gdybyś, panie, był jak ja człowiekiem...
— A czymże ja jestem? — rzucił Marek mimowiednie, widząc, że Jeret zdania nie kończy.
Chłopak podniósł na niego jasne i spokojne oczy:
— Jesteś bogiem, Zwycięzco.
I nim Marek, tym po wszystkie wieki najcięższym słowem oszołomiony, zdążył odpowiedzieć i zaprzeczyć, on już był daleko, jak czarna, ruchliwa plama widny na żółtym piasku wybrzeża, w pobliżu sań i ludzi krzątających się około ostatnich przygotowań do wyprawy w głąb straszliwej i nieznanej szernów krainy.
Marek powstał i leniwym krokiem zwrócił się ku ogrodom opadającym stromo od tyłów świątyni ku morskiemu brzegowi. Tutaj — przed wrodzoną nienawiścią księżycowych ludzi ukryty żył Nuzar od dnia owego, kiedy się ofiarował Zwycięzcy powieść zdobywcze zastępy na dziedziny szernów. Ogród słabo był wprawdzie strzeżony; straż, postawiona przy bramach, miała raczej za zadanie bronić przystępu do wnętrza fanatycznym napastnikom, niż pilnować jeńca, który miał zupełną swobodę ruchów. Istotnie morzec mógł był uciec każdej chwili i przesunąwszy się morskim wybrzeżem, które właśnie od tego miejsca ku północy ciągnęło się strome i skaliste, przepaść w gęstych lasach u stóp Otamora, gdzie nikt by go już wynaleźć nie zdołał. Jednakże nie próbował nawet ucieczki. Był dwukrotnie świadkiem straszliwego pogromu szernów i kaźni wszechpotężnego niegdyś wielkorządcy Awija; widział w ręku Zwycięzcy piorunującą broń, a rzuciwszy się na niego, miał się sposobność przekonać, jak te ręce są potężne. Odtąd w ciemnym, krwawymi obrazami walki i mordów jeno zajętym umyśle morca dokonała się rozstrzygająca przemiana. Zwycięzca zjawił się jego oczom jako istota najpotężniejsza, a przeto najwięcej czci i miłości godna na Księżycu. Gdyby bodaj na chwilę zdolny był uwierzyć, że nowy władca jego może umrzeć lub w ogóle być pokonanym, rzuciłby się niewątpliwie powtórnie z nożem na niego — po prostu dlatego tylko, aby mieć w chwili śmierci chwałę przed samym sobą, iż on, morzec Nuzar, pokonał, co było najpotężniejszego — ale nic nie było równie dalekie od jego myśli, jak podobne przypuszczenie...
Toteż z rozkoszą myślał, że służy nieśmiertelnemu i wszechpotężnemu panu, i radował się naprzód w duszy obrazami pogromu ostatecznego szernów, o którym nie wątpił, że będzie straszny, chowając gdzieś na dnie dzikiego serca jeszcze słodką nadzieję, że po wygubieniu skrzydlatych pierwobylców przyjdzie kolej i na ludzi... Planów nie śmiał robić — było to rzeczą pana — ale był pewny, że będzie to jakieś krwawe polowanie, gdzie on jak pies wierny u nogi Zwycięzcy tropić będzie wszelką żywą istotę, aby z ręki jego ginęła.
Gdy tak myślał, nieposkromiona, bałwochwalcza miłość wzbierała w jego sercu ku nowemu panu i drżał z niecierpliwości, aby skrzydlatymi saniami gonić już na południe... Palnej broni w rękę mu nie dano — nie chciałby jej nawet brać, ale łuk sobie naprzód wyprosił tęgi i sam z psiego jelita przyrządził już do niego cięciwę i z trzciny strzał przysposobił lotnych, aby szyć nimi szernów przy boku zwycięskiego pogromcy.
Toteż gdy teraz wszedł do ogrodu Zwycięzca i oznajmił mu, że wyprawa pod wieczór wyruszy, zatrząsł się cały z radości i wyć począł a skakać, do ogara przed łowami raczej niż do istoty poniekąd ludzkiej podobny.
Marek nakazał mu spokój, zupełnie jak psu, którego się do nogi przyzywa.
— Słuchaj! — rzekł — pozwoliłem ci służyć za przewodnika, chociaż mógłbym się obejść bez ciebie, ale jeślibyś zdradził, skórę każę zedrzeć z ciebie!
Nuzar nie rozumiał po prostu, co znaczy: zdradzić. Przejście, gdy się da, do wroga w razie pogromu uważał za rzecz zupełnie naturalną, od której jedynie nienawiść mogłaby powstrzymać, opuszczenie zaś sprawy zwycięzców za coś niepojętego. Patrzył tedy z tępym zdumieniem na Marka, usiłując zrozumieć tajemne znaczenie jego słów i dołączonej do nich groźby, aż w końcu uśmiech wykrzywił jego szeroką, ohydnym piętnem naznaczoną gębę:
— Zdradzę, jeśli każesz! — rzekł z przekonaniem, sądząc snadź225, że Zwycięzca chce mu nakazać posłuszeństwo wobec siebie, choćby wiedział, że miasto226 nagrody kaźń go z jego ręku czeka.
Marek roześmiał się mimo woli...
Przeszedł ogród i tylnym wejściem zmierzał do świątyni. W sklepionym korytarzu spotkał Ihezal. Skinął tedy na nią i z nią już razem zeszedł do podziemnej komnaty, kędy przebywał szern Awij, nieodmiennie łańcuchami do ściany przykuty. Marek próbował wielokrotnie nadać mu względną wolność przynajmniej, rozluźniając przykuwające dłonie jego pęta, ale za każdym razem szern korzystał ze swobody ruchów po to jedynie, aby napaść żywiącego go dozorcę lub też rzucić się w niepohamowanej wściekłości na Zwycięzcę. Ataki te były tym niebezpieczniejsze, że przychodziły niespodziewanie i nagle, przez większą część dnia bowiem szern leżał odrętwiały, nie racząc nawet usunąć się, kiedy dozorca kopał go, chcąc w więzieniu zrobić porządek. Przykuto go tedy ciasno na powrót i jeno aby znęcaniu się nad bezsilnym więźniem kres położyć, nie wolno było nikomu wchodzić do niego, jak tylko w towarzystwie Marka albo Ihezal, która drugi klucz do lochu posiadała.
W dawnym skarbcu nie zmieniło się nic, od czasu jak go na więzienną celę obrócono — pył jeno gęsty przysiadł stos świętych ksiąg, na podłodze się walających, i przyciemnił złote na ścianach znaki i napisy... Wiała stąd jakaś pustka rozpaczliwa rzeczy dokonanej już i minionej, łkało po kątach pogwałcenie jakieś i pohańbienie w pośpiesznej przemianie tego wszystkiego, co wczoraj jeszcze było święte...
Marek spostrzegł w blasku pochodni, że Ihezal przybladła nagle... Stojąc na stopniu ostatnim — jak niegdyś owej nocy, gdy dziadka tutaj nad księgami naszła niespodziewanie, wahała się przez chwilę, jak gdyby niepewna, czy ma wejść... Białe ramię, oparte o uszak drzwi, wysunęło się z szerokiego rękawa, pierś wzniosła jej się kurczowo pod lekką lśniącą zasłoną. Przez jeden moment zdawało się, że padnie...
Podchwycił ją szybkim ruchem, w tejże jednak chwili spostrzegł okrągłe, czerwone oczy potwora, lśniące w cieniu i na nich wprost zwrócone. Cofnął dłoń wstydliwie i podszedł ku więźniowi.
Krwawe oczy szerna przygasły nagle. Wtulił łeb między okrągłe ramiona, spod których sterczały skrzydła jak dwie płachty czarne, w luźnych fałdach na rogowym szkielecie rozwieszone. Dłonie jeno białe, w żelazo pęt ujęte, lśniły na tym tle, białe, umęczone dłonie, straszliwe przez swą bezwładną nieruchomość...
Marek patrzył na niego długo w milczeniu. Nie umiał sobie zdać sprawy, po co tutaj przyszedł — po co zachodził tu w ogóle — do tej kaźni i do więźnia, którego męka nieuchronna budziła w nim uczucie bolesnej odrazy... A przecież ciągnęła go tutaj jakaś nieprzeparta moc, jakby urok zły, przez dziwnego potwora na niego rzucony. Stokroć powtarzał sobie, kiedy z niesmakiem loch opuszczał, że już tu więcej nie powróci — i wchodził znowu wkrótce, wynajdując sobie błahe pozory albo udając, że chce z szerna wydobyć jakieś wiadomości, z których by mógł skorzystać w zamierzonej wyprawie...
Szern na pytania odpowiadał mu rzadko, a nigdy już nie wypowiedział żadnego słowa, które by dla Zwycięzcy mogło mieć jakieś znacznie. Czasami nie mówił wcale. I teraz, gdy Marek się do niego odezwał, nie poruszył się nawet, zupełnie jakby nie słyszał rzuconego mu obojętnego pytania. Po pewnym czasie jeno227 białe jego fosforyzujące czoło zaszło mętnosiną barwą, przez którą przeświecać poczęły szybko następujące po sobie błyski, całe gamy barw, roztapiające się chwilami w ogólnym, fioletowym tonie...
— Mówi — szepnęła Ihezal, patrząc na szerna szeroko rozwartymi oczyma.
A kolory grały tymczasem coraz silniej na czole potwora, czasami zmienne jak ruchliwa zorza polarna i tak jaskrawe, że sklep cały tęczowym światłem się mienił, a czasem znów przyciszone, leniwie i słodko wzajemnie w siebie się przelewające... Marek, patrząc, miał wrażenie, że śpiewa się przed nim jakiś przedziwny hymn światła i barw, zdolny może wyrazić rzeczy, jakich ludzki głos nigdy nie ogarnie.
Naraz na czole szerna zapłonął blask krwawy, jakby krzyk jakiś ogromny, kilku zimnymi błyskami sinymi przerwany — i zgasł w jednym momencie, jak ogień z nagła przytłumiony...
Awij rozwarł teraz z wolna przymknione228 dotychczas oczy i popatrzył na Marka.
— Po coś ty tutaj przyszedł? — odezwał się głosem — po co w ogóle ludzie przyszli na Księżyc i niepokoją wyższe od siebie istoty?
Psem jesteś, ale słuchaj, co mówi wiedzący, nim zginiesz marnie za karę, iżeś śmiał rękę podnieść na szerna.
Zło wszelkie idzie z Ziemi i jest ona gwiazdą zbuntowaną i przeklętą, której nie powinny widzieć oczy nasze!
Księżyc był sadem cudnym i mieszkali na nim szernowie w miastach bogatych, nad szumiącymi morzami!
Dawno, dawno temu...
A dni wówczas były krótkie i Ziemia wschodziła i zachodziła na sklepieniu nieba, okrążając Księżyc cały dookoła — i służyła szernom, aby jasno im było w nocy!
Ale przyszedł czas, że stanęła na niebie gwiazda ona złowieszcza, zbuntowawszy się — i przeklętą stała się kraina, ponad którą się zatrzymała!
Ziemia nienasycona wykradła z niej wodę, wykradła powietrze — i pustynia jest dzisiaj nieprzebyta tam, kędy niegdyś ogród był rozkoszny!
Stoją na pustyni zwaliska gór i trupy rozpadających się miast stoją nad wyschłymi rzekami.
Przeklęta jest Ziemia i przeklęte to wszystko, co ona sprawia, i przeklęty twór wszelki, który stamtąd przychodzi.
Mówił to zwykłym, rzężącym głosem szernów, ale w sposobie wypowiadania i intonacji zdań było coś, co słowom jego nadawało podobieństwo do jakiegoś hymnu czy powtarzanej prastarej klątwy lub modlitwy... Gdy zamilkł, zapadając w poprzednią, nieruchomą obojętność, Marek rzucił się żywo ku niemu:
— Mów, mów jeszcze! Więc niegdyś, na tamtej stronie...? I podanie dotychczas między wami się przechowuje?
Drżał z niecierpliwej żądzy, aby posłyszeć jeszcze nieco z tych słów, tradycją snadź229 z pokolenia w pokolenie między szernami przekazywanych, które mu w dziwny sposób odsłaniały rąbek dawnej tajemnicy Księżyca, kiedy to morza były na pustyni i miasta bogate stały nad szumiącymi rzekami... Na próżno jednak nalegał, starając się obietnicami, prośbą czy groźbą dobyć coś więcej z milczącego szerna. Awij raz tylko jeszcze wzniósł na Zwycięzcę błyszczące oczy i charknął nienawistnie:
— Wracaj na Ziemię! wracaj na Ziemię, dopóki czas! Myśmy jeden tylko błąd zrobili, pozwalając żyć tu i mnożyć się ludzkiemu pokoleniu! Ale teraz wytracimy was wszystkich, jeśli psami naszymi być nie zechcecie!
Potem wtulił znów głowę między ramiona i obwisł ciężko i nieczule na skuwających mu dłonie łańcuchach.
Marek pomyślał, że w tej chwili on to właśnie ma zamiar wytracenia wszystkich szernów raczej, ale nie powiedział już tego... Owszem, przez pewien czas wahał się, czyby nie oswobodzić szerna i w przyjazny sposób skłonić go do opowieści, ale wkrótce porzucił tę myśl, wiedząc już z doświadczenia, że nie prowadzi ona do niczego, a narażałaby wszystkich na niebezpieczeństwo z ręki nieobliczalnego potwora.
Z zadumy wyrwało go ciche westchnienie. Odwrócił się szybko: Ihezal stała, nieruchomie o uszak drzwi plecami oparta, blada jak trup, z szeroko rozwartymi oczyma, obłędnie utkwionymi w oczach szerna, które na nią wprost zwrócone jaśniały znów krwawo i złowieszczo, jak cztery czerwone rubiny, rozżarzone na czarnym, aksamitnym tle zwiniętego w kłąb potwornego ciała...
— Ihezal! Ihezal! — zawołał Marek.
— Boję się... — szepnęła zmartwiałymi usty. Dreszcz nagły ją przebiegł, ale mimo widocznych wysiłków woli oczu od krwawych źrenic szerna nie mogła oderwać.
Marek pochwycił ją na ręce i wybiegł szybko na dzienne światło. Dziewczyna w przejściu nieświadomym ruchem zalęknionego dziecka objęła go rękoma za szyję, przytulając się do niego mocno całym ciałem, że on, niosąc ją tak, czuł przez rozchełstaną bluzę falowanie jej drobnej, ciepłej i jędrnej piersi i gwałtowny łomot tętniącego serca. Była jedna chwila, że oman jakiś uderzył mu w skroniach; przygarnął ją silniej mocarnymi rękoma i pochylił usta nad jej wonną, do złotego kwiatu tak podobną głową — czuł już ciepło jej czoła i słodkie łaskotanie sypkich włosów na wargach spragnionych...
Pełne światło dnia uderzyło na nich złotą falą... Marek otrząsł się i postawił dziewczynę na stopniach. Rozwarła oczy, jakby senna jeszcze; lekki dreszcz przebiegł jej ciało i zarumienione policzki...
Miało się już ku zachodowi. Marek, idąc z towarzyszącą mu wciąż dziewczyną wzdłuż morskiego wybrzeża, milczał zawzięcie. Minęli już osadę i ostatnie ciepłe stawy, dymiące nieustannie srebrnym oparem, wstępując z wolna na opustoszałą wyżynę, kędy jeszcze przed niedawnym czasem wznosiła się groźna wieżyca Awija. Gruzy tu były jeno teraz i belek nieco opalonych wśród rozwalonego muru — w obszernym i rozkosznym niegdyś ogrodzie chwast się bujny panoszył około krzewów suchych, podczas walki połamanych i stopami zwycięzców w grunt wdeptanych. Była tu teraz pustać230 bezpańska, miejsce, które uchodziło za przeklęte, tak że nikt się nie odważył chaty na zgliszczu zbudować.
Na łysym czole wzgórza, nieopodal nad zwaliskami, usiadł Marek i patrzył długo na miasto, tuż w dole u nóg jego szeroko rozsiadłe i zachodnim słońcem pozłocone. Ihezal przyległa cicho u jego kolan, zwróciwszy zadumione231 oczy na bezpromienne ogniste słońce, chylące się wolno ku widnokręgowi.
Naraz Marek drgnął i spojrzał na dziewczynę.
— Czy nie chcesz zaślubić Jereta, nim wieczorem ruszy na wyprawę? — zapytał z nagła, przerywając brutalnie przedziwną ciszę miejsca i godziny.
Ihezal podniosła na niego z wolna duże, czarne źrenice, pełne jeszcze słonecznego blasku, który tlił na ich dnie gorącym, złotym zarzewiem...
— Jereta? — powtórzyła, jakby nie rozumiejąc pytania.
Uśmiechnęła się i wstrząsnęła głową.
— Ach, nie! Ani jego, ani nikogo, teraz ani nigdy!
Powieki z długimi rzęsami opadły jej do połowy na oczy, w których blask słońca dogasał — zadrgały purpurowe wargi.
Marek przechylił się w tył i legł na wznak, wspierając głowę na złożonych pięściach. Patrzył w niebo pogodne, wieczorną zorzą szeroko aż po zenit malowane.
Uwagi (0)