Darmowe ebooki » Powieść » Stalky i spółka - Rudyard Kipling (książki w bibliotece .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Stalky i spółka - Rudyard Kipling (książki w bibliotece .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Rudyard Kipling



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 33
Idź do strony:
to ja mógłbym to przedstawić spokojnie — że tak powiem — panu rektorowi, jak mnie o to będzie pytał. Mam mu dzisiaj wieczorem zanieść oskarżenie — bardzo brzydko wygląda!

— Paskudnie, Foxy. Dwadzieścia siedem kijów w sali gimnastycznej w obecności całej szkoły i publiczne wydalenie. „Wino to kpiny, ale wódka niszczy” — zacytował Beetle.

— Nie ma się z czego śmiać, proszę paniczów. Ja mam oskarżenie panu dyrektorowi zanieść. A... a panicze, może być, nie zauważyli nawet, że ja dziś za nimi szedłem... na podstawie pewnych podejrzeń.

— Widzieliście moje tablice? — zagrzmiał M’Turk, naśladując łudząco akcent pułkownika Dabneya.

— Macie oczy w głowie. Nie próbujcie przeczyć. Macie! — rzucił Beetle.

— Sierżant! Wałęsający się po kraju i uprawiający kłusownictwo — na emeryturze! Karygodne, o, karygodne! — ciągnął Stalky bez miłosierdzia.

— Rany boskie! — wykrzyknął sierżant, siadając ciężko na łóżku. — Gdzież... gdzież, do diabła, wyście siedzieli? Powinienem się był domyśleć, że to podstęp!

— Ach, poczciwy wariacie! — zreasumował Stalky. — My mielibyśmy nie zauważyć, że wy za nami dziś po południu idziecie, no nie? Zdawało się wam, że nas wystawiacie, co? A tymczasem to myśmy was wciągnęli w zasadzkę, żebyście sobie wiedzieli! Pułkownik Dabney — co o nim powiecie, Foxy, byczy mąż30, co? — pułkownik Dabney jest naszym serdecznym, osobistym przyjacielem. Od tygodni już tam chodzimy. Sam nas zaprosił. Wasz obowiązek? Gwiżdżę na wasz obowiązek! Waszym obowiązkiem było trzymać się z dala od jego remizy.

— Nie będziecie teraz mogli nikomu w oczy spojrzeć, Foxy. Mikrusy was wygwiżdżą! — podsunął Beetle. — Pomyślcie tylko o swojej wściekłej powadze!

Sierżant myślał — dłuższy czas.

— Niech panicze posłuchają! — odezwał się poważnie. — Panicze z całą pewnością nikomu o tym nie powiedzą, prawda? Nie było przy tym także Mr. Prouta i Mr. Kinga?

— Foxibusculus było. I to było — szczególnie okropne. Im dostało się gorzej niż wam. Słyszeliśmy każde słowo. Wam się jeszcze stosunkowo upiekło. Swoją drogą przysięgam, że gdybym był Dabneyem, kazałbym wam zapłacić grzywnę. Trzeba mu to będzie jutro podsunąć.

— I to wszystko pójdzie do pana rektora! O, mój Boże!

— Każde słóweczko, mój złoty Czinganguku! — mówił Beetle, wiodąc wesoły pląs. — I dlaczegóżby nie? Przecież my nie zrobiliśmy nic złego. My nie jesteśmy kłusownikami. My nie staraliśmy się oczerniać biednych, niewinnych chłopców — rozpowiadając, że oni piją.

— Tego ja nie powiedziałem! — zaprzeczył Foxy. — Ja... ja mówiłem tylko, że panicze byli niezwykle weseli, jak panicze przyszli z tym borsukiem. Może być, że Mr. King wyciągnął stąd fałszywy wniosek.

— Pewnie, że tak; i cały wstyd spadnie na niego, kiedy zobaczy, że nie miał racji. Wy Kinga nie znacie, ale my go znamy. Wstydzę się za was. Nie jesteście godni być sierżantem — rzekł M’Turk.

— Pewnie, że nie nad takimi przebiegłymi młodymi diabłami jak panicze! Złapano mnie. Wpadłem w zasadzkę. Z kawalerią, piechotą i artylerią złapano mnie — i teraz już mikrusy nie dadzą mi spokoju. Prócz tego rektor pośle mnie z listem do pułkownika Dabneya z zapytaniem, czy to prawda, że paniczów zaprosił.

— Lepiej będzie, żebyście tym razem szli przez bramę, zamiast polować na swych przeklętych chłopców — o, ale to stosowało się do Kinga, tak. No i cóż, Foxy?

Stalky oparł brodę na dłoni i przyglądał się ofierze z niewypowiedzianą rozkoszą.

— Ti-ra-la-la-i-tu! Oto mój śpiew zwycięski! Słuchajcie! — odezwał się M’Turk. — Foxy przyniósł nam herbaty, mimo że jesteśmy parszywymi owcami. Foxy ma serce. Prócz tego — był żołnierzem. Służył w armii.

— Chciałbym mieć paniczów w swej kompanii! — westchnął sierżant z głębi duszy. — Dałbym ja wam szkołę!

— Milczeć, kiedy bębnią na sąd wojenny! — zawołał M’Turk. — Ja staję w obronie oskarżonego. Prócz tego ta cała historia jest za dobra, żeby się na niej te bałwany w budzie poznały. Oni tego nigdy nie zrozumieją. Oni grają w palanta i mówią: „Tak jest, prosz pampsora!” i: „Nie, prosz pampsora”.

— Jechał ich sęk. Ryp dalej.

— Otóż Foxy, jeśli się nie ma za wielkiego cwaniaka, jest bardzo dobry chłop.

— Nie wyjeżdżajcie z psami na polowanie w wietrzny dzień! — zaśpiewał Stalky. — Ja nie mam nic przeciw temu, żeby go uwolnić.

— Ani ja! — zgodził się Beetle. — Moja jedyna radość, to Kopycissumus31 — Kopycissimus i King.

— Ja przecież musiałem! — rzekł sierżant żałośnie.

— Słusznie! Sprowadzony przez złe towarzystwo z drogi cnoty przy wykonywaniu obowiązku lub coś w tym rodzaju. Uwalniamy was, poprzestając na udzieleniu nagany, Foxy. Nikomu o was nic nie powiemy. Przysięgam, że nie powiemy! — zakończył M’Turk. — Wpłynęłoby to bardzo źle na dyscyplinę budy. Nadzwyczaj źle.

— Niech będzie! — odezwał się sierżant, zbierając przybory do herbaty. — Znając dobrze młodych diab... panów w liceum, cieszę się, że to słyszę. Ale co mam powiedzieć panu rektorowi?

— Co się wam żywnie podoba, Foxy. My nie jesteśmy przestępcami.

Powiedzieć, że rektor zgryzł się, kiedy po obiedzie zjawił się u niego sierżant z raportem dziennym o zbrodni, byłoby mało.

— Corkran, M’Turk i Spółka, rozumie się. Przekroczenie granic, jak zwykle. Hallo! A to co, do licha. Podejrzenie o używanie trunków. Czyje oskarżenie?

— Mr. Kinga, proszę pana rektora. Ja istotnie złapałem ich na przekroczeniu granic; przynajmniej tak to wyglądało. Ale o tym wszystkim dałoby się dużo powiedzieć.

Sierżant był najwyraźniej zmieszany.

— No, więc mówcie! — rzekł rektor. — Chcę słyszeć wasze zdanie.

On i sierżant pracowali już wspólnie najmniej siedem lat, a dyrektor wiedział, że doniesienia Mr. Kinga zależne są bardzo często od jego humoru.

— Myślałem, że oni tam, na skałach, przekroczyli granice. A tymczasem pokazało się, że nie, proszę pana rektora. Widziałem, jak wchodzili w krzaki na gruntach pułkownika Dabneya i... przyszedł Mr. King z Mr. Proutem... i... fakt jest, że służba pułkownika Dabneya wzięła nas przez omyłkę za kłusowników — Mr. Kinga, Mr. Prouta i mnie. Po obu stronach padło parę słów, proszę pana rektora. Panicze w jakiś sposób prześliznęli się i wrócili do domu nadzwyczajnie rozbawieni. Mr. Kinga skrzyczał sam pułkownik Dabney — pan pułkownik Dabney jest bardzo surowy. Wtedy chłopcy oświadczyli, że wolą odwołać się wprost do pana rektora — względem tego, co Mr. King mówił potem o ich zachowaniu się w kancelarii Mr. Prouta. Ja powiedziałem tylko, że byli bardzo rozbawieni, śmiali się, chichotali, trochę jakby niespełna zmysłów. A później, proszę pana rektora, oni mi powiedzieli, po swojemu żartując, że pułkownik Dabney sam ich zaprosił i pozwolił im chodzić po swoim lesie.

— Aha! I, oczywiście, gospodarzowi klasy o tym nie powiedzieli.

— Oni apelowali od Mr. Kinga, jak tylko zaczął mówić o ich zachowaniu się. Od razu odwołali się do pana rektora i zażądali, aby ich odesłano do sypialni, gdzie mają czekać, aż ich pan rektor zawoła. I tam znowu z ich żartów, jak to oni zwykle, poznałem, proszę pana rektora, że nie wiem już w jaki sposób, słyszeli do najmniejszego słówka wszystko, co pułkownik Dabney powiedział Mr. Proutowi i Mr. Kingowi, mając ich niby za kłusowników. — Ja... ja powinienem się był domyślić, kiedy zaczęli mnie wodzić za sobą, nie wypuszczając z rąk wewnętrznej linii komunikacji. Sprawa jest, proszę pana rektora, zupełnie jasna — przynajmniej tak mnie się zdaje; teraz oni śmieją się tam jak wariaty w sypialni.

A rektor zrozumiał — zrozumiał wszystko do najdrobniejszego szczegółu — i wargi mu zadrgały z lekka pod wąsem.

— Proszę ich zaraz przysłać do mnie, sierżancie. To można od razu załatwić.

— Dobry wieczór! — rzekł, ujrzawszy trójkę pod eskortą sierżanta. — Potrzebuję na parę minut waszej niepodzielnej uwagi. Wy znacie mnie już pięć lat, a ja was — dwadzieścia pięć. I zdaje mi się, że się już rozumiemy doskonale. Otóż chciałbym poczęstować was jak należy. (Proszę, sierżancie, ta brunatna trzcinka, tak, dziękuję. Możecie odejść). Mam zamiar, Beetle, zagrać ci bez ładu i składu. Ja wiem, że wy chodzicie do lasu pułkownika Dabneya dlatego, że was sam zaprosił. Nie myślę nawet posyłać sierżanta z zapytaniem, czy to prawda, bo jestem pewny, że tym razem trzymacie się prawdy ściśle. Wiem także, żeście nie pili. (M’Turk, przestań robić tę cnotliwą minę, bo zacznę się obawiać, że mnie nie rozumiesz). Reputacja wasza jest nieposzlakowana. I oto dlaczego ja dopuszczę się teraz krzyczącej niesprawiedliwości. Uczyniono krzywdę waszej dobrej sławie, nieprawdaż? Skompromitowano was przed całą szkołą, czyż nie? Jesteście szczególnie dbali o honor swej klasy, prawda? Bardzo słusznie! A teraz weźmiecie wały.

To rzekłszy, wymierzył każdemu po sześć odlewanych.

— A to, sądzę — tu dyrektor położył na swoim miejscu trzcinkę i rzucił skargę do kosza — sprawę reguluje ostatecznie. Ile razy spotka was coś, co się uchyla od normy — zapamiętajcie sobie, bo to się wam przyda w późniejszym życiu — przyjmijcie to w sposób nienormalny. Ale to mi coś przypomniało. Tu na tej półce jest cały stos różnych romansideł. Możecie sobie je brać, potem położycie na swoim miejscu. Nie myślę, żeby im czytanie na świeżym powietrzu zaszkodziło, przeciwnie, czuć je tytoniem, więc nawet przydałoby się przewietrzyć. — Na korepetycje pójdziecie wieczorem jak zwykle. Dobranoc! — zakończył ten zdumiewający człowiek.

— Dobranoc i dziękujemy panu rektorowi!

— Przysięgam, że dziś wieczór zmówię za starego modlitwę — rzekł Beetle. — Dwa ostatnie uderzenia dostałem wprost na kołnierz. Na niższej półce jest Monte Christo! Widziałem na własne oczy. Zapowiadam, że to ja biorę następnym razem do Groty.

— Byyyczy gość! — zachwycał się M’Turk. — Ani mowy o kozie. Żadnego wiercenia dziury w brzuchu. Żadnych zadań za karę! Wszystko załatwione. Ale, ale! Po cóż to idzie do niego King — King i Prout!

Jakakolwiek była natura tej wizyty, nie poszła ona w smak ani Kingowi, ani Proutowi, albowiem kiedy wyszli z domu rektora, sześć oczu zauważyło, że pierwszy był aż po sam nos czerwony i niebieski z irytacji, zaś drugi pocił się obficie. Widok ten wynagrodził szczodrze kazanie, jakim ich obaj nauczyciele zaszczycili. Dowiedzieli się — nikt nie był więcej od nich zdziwiony! — że zataili istotne fakty, byli winni tak suppressionis veri32 jak suggestionis falsi33 (dobrze znani bogowie, przeciw którym oni sami często grzeszyli); następnie, że mają złośliwe usposobienie, że są nieszczerzy, podstępni, że wywierają wpływ rewolucyjny, że opętał ich szatan swawoli, dumy i nieznośnej zarozumiałości. A po dziewiąte i ostatnie, aby się mieli na baczności i dobrze uważali.

Toteż mieli się na baczności i uważali tak dobrze, jak to potrafią tylko chłopcy, kiedy chcą komuś dokuczyć. Wyczekali cały przygnębiający tydzień, dopóki Prout i King nie odzyskali poczucia swego majestatu; wyczekali dzień meczu klasowego i to swej własnej klasy — w którym Prout brał udział; wyczekali wreszcie, kiedy się w pawilonie przygotował do zwycięskiego boju i miał już wyjść. King siedział w oknie, mając zapisywać punkty, zaś nasza trójka usiadła pod oknem na ławce.

A wówczas rzekł Stalky do Beetle’a:

— Czy nieprawda, Beetle, że quis custodiet ipsos custodes?

— Daj się wypchać! — odpowiedział Beetle. — Ja nie chcę z tobą mieć nic prywatnego. Możesz sobie być prywatnym, ile ci się podoba, na drugim końcu ławki. I życzę ci szczęśliwego popołudnia.

M’Turk ziewnął.

— Dobrze, ale powinniście byli przyjść do domku odźwiernego i zobaczyć się ze mną, jak przyzwoici ludzie, zamiast uganiać się za swoimi — hem — chłopcami wszerz i wzdłuż po mej remizie. Ja myślę, że te wszystkie mecze klasowe są do Dunaju34. Chodźmy do pułkownika Dabneya zobaczyć, czy nie złapał znowu jakichś kłusowników.

Tego popołudnia radość panowała w Grocie.

Niewolnicy lampy Część pierwsza

Sala muzyczna, znajdująca się nad pracownią Nr 5, pełna była aktorów zgromadzonych dla odbycia próby z Aladyna. Dickson Quartus, powszechnie znany jako Dick IV, był Aladynem, dyrektorem teatru, baletmistrzem, połową orkiestry i po większej części librecistą, ponieważ scenariusz przerobiono i uzupełniono mnóstwem aluzji lokalnych. Spektakl miał być wystawiony za tydzień, na dole, w gabinecie Aladyna, Ebenezara i Cesarza Chińskiego. Niewolnik Lampy35 zajmował wraz z księżniczką Badroulbadour i wdową Klępicką gabinet tuż naprzeciw gabinetu Nr 5, skutkiem czego trupa mogła się zbierać bez trudności. Podłoga aż się trzęsła od przytupywań i hołubców baletu, podczas gdy Aladyn, w czerwonych trykotach36, błękitnym, świecidełkami naszytym kaftanie i w kapeluszu z piórami, grał na zmianę to na pianinie, to na swym banjo. Był duszą całej zabawy, jak przystało na „seniora”, który zdał już wstępny egzamin do szkoły wojskowej i ma nadzieję dostać się z najbliższą wiosną do Sandhurst.

Nareszcie Aladyn odzyskał swoje, Ebenezar otruty leżał na podłodze, wdowa Klępicka odtańczyła solo i wszyscy zadecydowali, że przedstawienie się uda.

— Tylko co weźmiemy na finał? — odezwał się Cesarz, wysoki, przystojny chłopak z cieniem wąsów, do których sięgał po męsku. — Przydałaby się jakaś bycza stara melodia!

— John Peel?, Drink, Puppy, drink? — poddawał Ebenezar, gładząc swą szeroką, bladolila piżamę.

Kicia Ebenezar wyglądał zawsze, jak gdyby

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 33
Idź do strony:

Darmowe książki «Stalky i spółka - Rudyard Kipling (książki w bibliotece .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz