Wyspa Itongo - Stefan Grabiński (biblioteka online txt) 📖
Wyspa Itongo — powieść Stefana Grabińskiego, po raz pierwszy wydana w 1936 roku. Opowiada historię Jana Gniewosza — poczętego w nawiedzonym domu podrzutka przejawiającego zdolności mediumiczne. Robi on karierę w warszawskim środowisku parapsychologicznym, dochodząc przy tym do wniosku, że wolałby się pozbyć swoich nadprzyrodzonych zdolności. Wywołujące je siły nie chcą się jednak z tym pogodzić i likwidują każdą szansę uniezależnienia się od nich. W ten sposób bohater traci kochankę w wypadku samochodowym, a żonę w katastrofie morskiej.
W jej wyniku Gniewosz ląduje na tajemniczej wyspie Itongo. Nadprzyrodzone zdolności zapewniają mu stanowisko króla, pozwalające mu kształtować los mieszkańców wyspy. Po 10 latach Gniewosz wikła się w konflikt z nimi, chcąc zreformować ich religię.
- Autor: Stefan Grabiński
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wyspa Itongo - Stefan Grabiński (biblioteka online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Grabiński
Dlatego Będziński otoczył troskliwą opieką życie płciowe swego wychowanka i czuwał nad tym, by przedwczesne jego rozbudzenie nie zaszkodziło ewolucji władz medialnych. W tym celu usuwał z jego drogi wszystko, co mogło być bodźcem do zachceń płciowych. Stąd atmosferę, jaką otoczył Gniewosza, znamionowały chłód i cisza niemal klasztorne, wikt jarski, twarde łoże, higiena ciała surowa, pedantyczna, częste zimne kąpiele, tryb życia spartański.
W takich warunkach Janek przekroczył szczęśliwie Rubikon pokwitania i cichy, chłodny, beznamiętny doszedł swoich lat 24. Lecz tu organizm upomniał się o swoje prawa. Tłumiona i oszukiwana wszelkimi sposobami płeć pewnego dnia zbuntowała się.
Tą, która przyczyniła się do tego bezpośrednio, była Rózia, córka zakładowego ogrodnika, 16-letnia, brzydka i pozbawiona wdzięku kobiecego dziewczyna. Po raz pierwszy zwrócił na nią Gniewosz uwagę w czasie jednej ze swych samotnych przechadzek po parku zakładowym. Pochylona nad klombem pełła chwast i zielsko. Gdy przechodził koło niej, nie wiadomo, przypadkiem czy naumyślnie, cofnęła się na ścieżkę i uderzyła go biodrem. Wskutek tego zderzenia straciła równowagę i odruchowo chwyciła go powyżej uda.
— Olaboga! — zawołała, prostując się i cofając rękę, cała w płomieniach. — Mało brakowało, a byłabym panicza przewróciła na trawnik.
Wtedy Gniewosz spostrzegł, że dziewczyna ma piękny, wydatny biust i szerokie biodra.
— Nic nie szkodzi.
I ulegając nieodpartemu musowi, zaczął przesuwać dłoń po jej piersiach. Stała drżąca, spłoniona i ze spuszczonymi oczyma poddawała się pieszczocie. Nagle jak spłoszona łania uciekła w stronę ojcowskiego domostwa.
Odtąd spotykali się w parku codziennie, aż pewnego wieczora w zacisznej alei bzów i jaśminu, na podścielisku traw i ziół oddała mu się z żywiołową pasją natur młodych i zdrowych. Był pierwszym i wziął ją dziewicą.
Nazajutrz odbył się seans w obecności szerszego grona uczestników i wypadł fatalnie. Prócz skąpych fenomenów świetlnych nie zdołał Gniewosz wyprodukować żadnych znaczniejszych objawów. Będziński byl przygnębiony. Czyżby zmierzch mediumizmu?
Wieczorem tego dnia zdarzył się przykry wypadek. Córka ogrodnika złamała nogę, i to tak nieszczęśliwie, że musiano ją bezzwłocznie przewieźć do szpitala. Następnego dnia, zaraz po złożeniu złamanej nogi, odwiedził ją Janek Gniewosz. Rózia, wzruszona, ze łzami w oczach dziękowała mu za pamięć, tuląc do piersi pomarańcze, które jej przyniósł. Zaszedł ich na tym ogrodnik. Spojrzał surowo na córkę, badawczo na pupila swego chlebodawcy i milcząc odszedł. Po powrocie ze szpitala miał Gniewosz po ras pierwszy ciężką przeprawę ze swym opiekunem. Będziński kategorycznie zabronił mu dalszych wizyt u Rózi.
Gdy w sześć tygodni potem dziewczyna dźwignęła się z łóżka, ojciec wywiózł ją z Warszawy gdzieś na odległą prowincję, gdzie słuch o niej zaginął. Taki miała epilog pierwsza miłość Janka Gniewosza. Pozostały mu po niej naloty melancholii zmieszanej z uczuciem wewnętrznych wyzwolin. Ten pierwszy stosunek z kobietą podziałał dodatnio na rozwój jego osobowości; zelektryzował, rozbudził go duchowo. Teraz dopiero uczuł się pełnym człowiekiem. Drzemiący instynkt przyszedł do głosu i zaczął domagać się zaspokojenia swych potrzeb. Ujawnił się na nim raz jeszcze potężny wpływ życia seksualnego na ewolucję duszy, uwypukliła się ważna rola bodźca, jaką odgrywa płeć w historii człowieka.
Gniewosz zaczął intensywnie uczyć się. Poważne luki, jakie zauważył w swym dotychczasowym wykształceniu, zawstydziły go. Musiał to nadrobić. Rwał się do gorączkowej pracy nad sobą, pożerał książki, ślęczał dniami i nocami nad zawiłymi problemami matematyki. Bo ta dziedzina wiedzy najsilniej go pociągała. Łatwość przyswajania sobie nowych wiadomości miał olbrzymią, zdumiewającą; zdawał się nie uczyć, lecz przypominać sobie rzeczy już dawniej skądś znane. W ciągu roku „dogonił”, a nawet prześcignął rówieśników, którzy w latach poprzednich oddawali się normalnym studiom.
Będziński teraz już nie stawiał mu pod tym względem żadnych przeszkód; owszem, ułatwiał zadanie, sprowadzał potrzebne dzieła, udostępniał korzystanie z bibliotek. Spodziewał się, że w ten sposób przynajmniej na czas pewien odwróci jego uwagę od kobiet. To, co przedtem chciał osiągnąć przez izolację, obecnie zamierzał uzyskać przy pomocy intensywnej pracy. Chłodna i beznamiętna atmosfera wiedzy i nauki miała stanowić przeponę ochronną, odgradzającą młodego człowieka od ponęt niewieściego ciała.
Równolegle do wzmożonego tempa życia duchowego szedł rozwój fizyczny. Gniewosz oddawał się namiętnie sportom i wkrótce okazał i w tym kierunku rekordowe zdolności. Wyrobił się na pierwszorzędnego pływaka, strzelał jak mistrz i opanował świetnie arkana boksu. Doszedłszy do lat 26, przedstawiał typ doskonale rozwiniętego pod względem psychofizycznym młodzieńca; piękny, gibki, elastyczny, z dumną, patrycjuszowską twarzą, zwracał uwagę kobiet i niejedno ciche westchnienie biegło za nim w ślad, gdy przechodził mimo spokojny i zamyślony.
Będziński był z niego w tym czasie zadowolony. Osłabiony chwilowo epizodem miłosnym mediumizm odzyskał dawną siłę i Janek zadziwiał znów niezwykłym bogactwem i plastyką wyłonionych z siebie fantomów. Sława jego przedostała się nawet za granicę i coraz częściej odwiedzali Będzińskiego uczeni mediumiści rozmaitych narodowości, by zapoznać się osobiście z jego niezwykłym wychowankiem. W końcu doktór postanowił urządzić z nim dłuższe tournée po Europie.
Lecz zanim zdołał zrealizować ten plan, zaszło w życiu uczuciowym Gniewosza nowe ważne zdarzenie, które przyczyniło się w znacznej mierze do jego dalszej emancypacji i stało się zarzewiem buntu przeciw narzuconej mu przez opiekuna roli.
Do grona gorliwych uczestników seansów w domu dr. Będzińskiego należała między innymi pani Krystyna Śląska, wdowa po inżynierze, mimo swych lat 42 wciąż czarująco piękna i ponętna kobieta. Należała do coraz rzadszego dziś typu kobiet z charakterem; po tragicznej śmierci męża lat temu dwadzieścia kilka nie wstąpiła w powtórne związki małżeńskie, chociaż wśród jej konkurentów było kilku, których by jej pozazdrościła niejedna panna. Miłość do niezapomnianego Władka przetrwała zwycięsko lata wdowiej samotności, przeszła nieskalana przez tzw. okres niebezpieczny i w chwili poznania Gniewosza święciła melancholijne gody pięknej, acz smętnej jesieni. Wytworna, skupiona w sobie, w skromnej czarnej sukience szła pani Krystyna przez życie zapatrzona w miraż szczęścia, co minęło.
I do wzięcia udziału w seansach pociągnęła ją nie zwykła ciekawość czy żądza sensacji, lecz głucha, sama przed sobą nie śmiejąca się przyznać nadzieja, że może ujrzy widmo ukochanego.
Wyjątkowe powodzenie eksperymentów Będzińskiego i zapewnienia znajomych i krewnych, którzy widzieli cienie swych drogich zmarłych, zadecydowały o pierwszym jej kroku na tej drodze. Odtąd była stałym gościem Będzińskiego i w ciągu trzech lat nie opuściła ani jednego posiedzenia.
A jednak ani razu nie udało się Gniewoszowi spełnić jej najgorętszego życzenia. Ani razu wśród tłumu fantomów nie przesunął się cień śp. inżyniera Śląskiego. Niepowodzenie nie zniechęciło pani Krystyny: „opór zaświatów” podniecił tylko jej tęsknotę do przełamania nieubłaganej bariery i wdarcia się w dziedziny tamtego brzegu.
Jakie żywiła wtedy uczucia dla Gniewosza?
Prawdopodobnie nie zdawała sobie z nich jasno sprawy. Zdaje się, nie wychodziły poza linię sympatii dla medium, które miało zrealizować jej marzenie. Otaczała go troskliwą życzliwością o akcentach niekiedy żywszych, jakby macierzyńskich. Ze względu na różnicę ich wieku był to objaw naturalny i nie budził podejrzeń.
Inaczej rzecz miała się z Gniewoszem. — W pierwszym roku znajomości nie zajmował się nią wcale; była mu obojętna jak tyle innych postaci kobiecych, które przewinęły się w czasie seansów przez gabinet doktora. Nie rozbudzony jeszcze pod względem erotycznym młodzieniec okazywał pięknej, w żałobie chodzącej pani chłodny, pełen należnego dystansu respekt. Dzielił ich wtedy czarny woal smutku, którym pani Krystyna odgrodziła się od świata i ludzi.
Potem przyszedł epizod z Rózią i jego następstwa. Odtąd zaczął Gniewosz poświęcać kobietom więcej uwagi. Powoli ześrodkował ją na wdowie po inżynierze Śląskim. Może dlatego, że zainteresowanie dla niej musiało przybrać charakter cichego podziwu i tym samym przesłoniło mu podłoże zmysłowe, którego się lękał. Może też pociągnęło go ku niej coś innego, głębszego — jakieś szczególne, tajemnicze powinowactwo...
W każdym razie w parę miesięcy po wywiezieniu córki ogrodnika z Warszawy dotychczasowy stosunek między Krystyną i Jankiem uległ wyraźnej zmianie. Zbliżyli się ku sobie, spoufalili, polubili. On kładł jej pod stopy dyskretną, wstydliwą adorację, ona otaczała go macierzyńską sympatią i troskliwością. Po pewnym czasie Janek zaczął doznawać uczucia gniewu na myśl, że Krystyna widzi w nim tylko narzędzie, dzięki któremu spodziewa się nawiązać kontakt ze śp. mężem.
Co za szczęśliwy człowiek! — myślał, analizując swój stosunek do pięknej wdowy. — Co za rozkosz wzbudzić uczucie u takiej kobiety!
I szczerze zazdrościł zmarłemu. Niemniej umiał zdobyć się na bezinteresowność i nie szczędził wysiłków, by spełnić to, co uważał za jedyne jej pragnienie. W tajemnicy przed nią zdobył nawet fotografię Śląskiego i wpatrywał się w nią godzinami, by przepoić się jego „aurą” i w ten sposób wciągnąć go w krąg materializacji. Lecz i to zawiodło. Duch inżyniera nie przekroczył rubieży zaświatów.
Mimo to, a może właśnie dlatego, pani Krystyna darzyła Gniewosza coraz serdeczniejszą sympatią. Przyjmował jej objawy oszołomiony, szczęśliwy, nie dowierzający. W uczucie uwielbienia powoli przesączyły się pierwsze dreszcze namiętności. Zupełnie przypadkowe zetknięcie się podczas seansu z jej piersią wznieciło pożar. Gniewosz pokochał panią Śląską całym żarem pierwszej, wielkiej miłości.
Spostrzegła to i nie usunęła się. Los czy przypadek przyszedł im z pomocą.
Któregoś dnia Będziński zaproponował pani Śląskiej, by urządzić seans w jej domu.
— Może otoczenie, w którym przebywał śp. mąż pani, wpłynie dodatnio na medium i ułatwi mu zadanie.
Pani Krystyna przyjęła propozycję z nieukrywanym zadowoleniem. W słoneczne czerwcowe popołudnie zebrało się w zacisznej wilce przy ul. Leśnej szczupłe grono uczestników seansu. Ponieważ posiedzenie miało charakter czysto prywatny, przypuszczono do współudziału tylko parę osób, i to z koła najbliższych znajomych. Świat naukowy reprezentowali tylko Będziński i Przysłucki.
Po zapuszczeniu stor i podwójnych żaluzji Będziński utworzył z obecnych mediumiczny łańcuch. Postać Gniewosza rysowała się wyraźnie na tle ściany powleczonej fosforyzującą zielono emulsją. Był zdenerwowany i nie od razu zapadł w trans. Dopiero po półgodzinnej interwencji doktora nastąpił pożądany stan. I nie zaraz wystąpiły objawy. Minęła dobra godzina, zanim z ciała medium zaczęły wywiązywać się pierwsze taśmy ektoplazmy. Janek wystawiał dziś cierpliwość uczestników na dłuższą próbę. Będziński irytował się i co chwila spoglądał na zegarek. Miał dziś jeszcze wieczorem referat w Towarzystwie Lekarskim. Wreszcie utworzył się fantom kobiety w fantastycznym, wschodnim zawoju. Widmo wsparte ramieniem o Gniewosza z łagodnym, mgłą smutku zawoalowanym uśmiechem przesunęło spojrzenie po obecnych i zatrzymało na pani Zbąskiej. Chwilę trwało milczenie. Wtem odezwał się nabrzmiały na pół radością, na pół trwogą okrzyk:
— Sławciu! Sławeczko moja!
Pani Zbąska, niepomna na surowy zakaz Będzińskiego, porwana nieodpartym odruchem macierzyńskiego serca przerwała łańcuch i rzuciła się ku widmu zmarłego przed rokiem dziecka.
— Sławuniu moja najdroższa! — załkała cicho, ujmując w swe dłonie wyciągniętą ku sobie rękę córki.
Z ust Gniewosza wypłynęła skarga. Fantom zawahał się, zmącił i zaczął szybko rozkładać się. Po chwili wsiąkł z powrotem w organizm śpiącego.
— Co pani zrobiła najlepszego? — zgromił Będziński drżącą od wzruszenia matkę. — Czy pani nie wie o tym, że medium może to ciężko odchorować?
I zajął się gorliwie budzącym się już Jankiem.
— Może go przenieść na sofkę do sąsiedniego pokoju? — zaproponowała wpatrzona z niepokojem w twarz Gniewosza pani Krystyna.
Będziński przyznał jej rację.
— Będzie to nawet rzeczą bardzo wskazaną. Przysłucki, pomóż mi z łaski swojej.
Obaj lekarze lekko unieśli z krzesła półprzytomnego Janka i przy pomocy pani Krystyny, podtrzymującej mu głowę, złożyli go na szezlongu w przyległej sypialni.
Przestraszeni nieprzewidzianym zajściem goście cichaczem usunęli się. Tymczasem Gniewosz odzyskał przytomność.
— Jak się czujesz? — badał go opiekun. — Nic nie boli?
— Trochę tylko prawa ręka w przegubie — skarżył się Gniewosz, dźwigając się z posłania.
— No, no, tylko nie tak żwawo, mój kochany! Popatrz, Tadek, jak wygląda nadwyrężenie ciała fizycznego wskutek utraty pewnego quantum19 teleplazmy.
Przysłucki pochylił się nad ręką chorego i pilnie przypatrywał się miejscu wskazanemu przez kolegę.
— Istotnie, ubytek musi być znaczny. Wygląda na redukcję kilku kolonii komórek.
Będziński poklepał Gniewosza po ramieniu.
— Wyliżemy się z tego za parę dni. Przypuszczałem, że będzie znacznie gorzej. Na przyszłość będę ostrożniejszy w wyborze uczestników posiedzeń i w stosowaniu środków ochronnych.
Spojrzał na zegarek.
— Czas na mnie najwyższy. Za kwadrans mam odczyt. Tadek, bądź łaskaw zająć się tymczasem Jankiem aż do jutra rano. Ewentualnie przewieź go autem do naszego zakładu.
— Przepraszam łaskawą panią za nieudały seans i tyle kłopotu — zwrócił się na pożegnanie do pani domu. — Lecz nie nasza w tym wina. Chcieliśmy jak najlepiej.
Pani Śląska podała mu rękę z uśmiechem na rozpogodzonej twarzy.
— Ależ, doktorze, na co te usprawiedliwienia? Więc rzeczywiście nic niebezpiecznego?
— Jestem o niego najzupełniej spokojny. Najdalej za osiem dni odbywamy powtórny seans w domu łaskawej pani.
Pocałował ją w rękę.
— Adieu, moi panowie! Do widzenia, do jutra!
Zostali we trójkę. Gniewosz zupełnie już przezwyciężył osłabienie i wodził oczyma za inżynierową. Przysłucki zaczął naglić do powrotu.
— Czy szanowna pani nie mogłaby posłać służącej po auto dla nas?
Pani Krystyna zaprzeczyła gestem.
— Skąd ten pośpiech? Czy panom tak źle u mnie? Zjemy wpierw razem małą kolacyjkę, a potem poślę Mariannę po auto. Tylko bardzo proszę! Nie oponować, doktorze! Dziś ja biorę pana Janka pod kuratelę. Jesteście panowie w moim domu.
Uśmiech, którym poparła te słowa, był tak ujmujący, że rozbroił nawet stanowczego doktora. Zastali na kolacji. Gniewosz jadł z apetytem, posługując się wyłącznie lewą ręką, bo prawa trochę mu jeszcze dokuczała. Mówił mało, zajęty obserwowaniem pani domu i jej otoczenia. W połowie wieczerzy weszła służąca z listem do Przysłuckiego. Doktór zdziwił się.
— I tu mnie znaleźli! Ciekaw jestem bardzo, od kogo.
Rozdarł kopertę i szybko przeczytał pismo.
— Muszę natychmiast jechać — rzekł, powstając od stołu. — To od Będzińskiego. Jestem mu w tej chwili niezbędnie potrzebny. Panie Janku, wyruszamy! Szanowna pani wybaczy, że tak w połowie kolacji...
Gniewosz niechętnie odsunął już krzesło. Inżynierowa położyła mu łagodnie, lecz stanowczo rękę na ramieniu.
— Za pozwoleniem, panie doktorze. Pana Gniewosza zatrzymam jeszcze przez chwilę. Obowiązkiem przynajmniej jednego z panów jest dotrzymać mi towarzystwa do końca. Zresztą pan Janek wygląda mi jeszcze jakiś blady i musi jeszcze trochę wypocząć. Odstawię go sama panom na miejsce.
Po krótkim wahaniu lekarz ustąpił i odjechał sam. Gdy Śląska wróciła z przedpokoju do jadalni, zastała Gniewosza przed portretem męża zawieszonym na ścianie pod oknem.
— Piękny mężczyzna — mówił zamyślony. — I szczęśliwy — dodał, patrząc jej głęboko w oczy.
Uśmiechnęła się z goryczą.
— Niech pan nie bluźni. Umarł tak młodo. Miał zaledwie trzydzieści lat Żyliśmy ze sobą tylko cztery miesiące.
Uwagi (0)