Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza - Björnstjerne Björnson (chcę przeczytać książkę w internecie .txt) 📖
Z serca krainy śniegów, Skandynawii, opowiadanie niezwykłego norweskiego pisarza i działacza społecznego, socjalisty Björnstjerne Björnsona, Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza (1857) w tłumaczeniu Franciszka Mirandoli.
Tekst ten daje okazję przyjrzenia się przedstawionej bez mitologizacji à la Reymont obyczajowości wsi norweskiej, a także podejmuje m.in. problem przemocy jako problemu społecznego (również w rodzinie, gdzie stanowi ona niejako chorobę dziedziczną), proponując przy tym pewne metody kuracji.
Björnson przyjaźnił się, ale też rywalizował na niwie literatury z silniej dziś obecnym w historii literatury europejskiej Henrykiem Ibsenem, którego pesymizmowi przeciwstawiał myślenie pozytywne, przy równie głębokiej analizie obyczajowości i mechanizmów społecznych.
- Autor: Björnstjerne Björnson
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza - Björnstjerne Björnson (chcę przeczytać książkę w internecie .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Björnstjerne Björnson
— Teraz mnie obcinajcie, jeśli chcecie!
— Nie! Tobie już nic nie zrobią! — powiedział orzeł, zniżył łaskawie swój lot, zwinął skrzydła i zaczął czyścić szpony z nikczemnej krwi jagnięcej. — Trzeba będzie powiedzieć mej żonie królowej, by się tu osiedliła! Ma ona właśnie znieść kilka jaj!... — dodał jakby zawstydzony i spojrzał na swe nagie nogi. Nasunęło mu się widać wspomnienie owych pierwszych dni wiosny, kiedy wszystko co żyje traci rozum pod wpływem promieni słońca. Po chwili jednak podniósł głowę i spojrzał spod nastroszonych piórami brwi ku czarnym skalnym iglicom, gdzie może krąży znudzona, osłabła i chora z powodu owych jaj królowa żona. Wzbił się w powietrze i za chwilę ujrzała sosna parę królewską zawieszoną wysoko w błękicie ponad skałami. Rozmawiali zapewne o swych sprawach domowych. Uczuła mimo wszystko pewien niepokój. Była dumna, a nic by tak nie schlebiało jej dumie jak to, by mogła kołysać w swej koronie królewską parę. Orły zwróciły lot w jej stronę i szybowały prosto ku niej. Widocznie sprawa została rozstrzygnięta, gdyż nie mówiąc ni słowa oboje zaczęli znosić gałęzie. Sosna napuszyła się jeszcze bardziej i w samej rzeczy nikt jej w tym nie mógł przeszkadzać!
W całym lesie powstał szum. Poleciały wieści o wysokim honorze, jaki spotkał sosnę mocarkę.
Opodal stała mała, powabna brzoza i przeglądała się w gładkiej tafli jeziorka, oddana marzeniom o miłości maleńkiego srebnoszarego dzwońca, który w południe sypiał zazwyczaj w jej gałęziach. Otaczała go wonią swych pąków, zatrzymywała na lepkich listkach komary i różne małe owady, by je mógł wygodnie schwytać, co więcej, czując, że upał się wzmaga, zbudowała mu w swej koronie cienistą altankę. Dzwoniec, widząc tyle dowodów przywiązania, zdecydował się zamieszkać tu na całe łato. Naraz orzeł osiedlił się na sośnie i biedny dzwoniec musiał uciekać. Cóż za strapienie! Dzwoniec wydzwonił jej cichutko pieśń pożegnania... Cichutko, by orzeł nie usłyszał, i odleciał.
Nie lepiej działo się kilku wrzaskliwym wróblom w krzaku dzikiego tureckiego bzu. Wiodły tam żywot tak grzeszny, że kos, mieszkający w pobliskiej osice, nie mogąc spać, wymyślał im od ostatnich. Poważny zaś kwiczoł zamieszkały w sąsiedztwie śmiał się z tej złości tak, że o mało nie spadł z gałęzi na ziemię. Wtem ptaki spostrzegły orła na sośnie! I wróble, i kos, i szpak, słowem wszystko, co mogło latać, uciekło co prędzej na łeb na szyję, i to cichaczem, pod gałęźmi drzew. Odlatujący kos przysiągł uroczyście, że póki życia nie osiedli się w sąsiedztwie wróblej hołoty.
Opustoszał więc las wokoło i zesmutniał, mimo że słońce świeciło tak pięknie. Tylko sosna radowała się, ale cóż to była za radość. Lękliwie uginały się przed jej gałęźmi wszystkie drzewa, ile razy zawiał wiatr z północy. Jej olbrzymie konary biły w powietrze nie mogąc dosięgnąć nikogo, a orzeł krążył wokoło jej korony, skupiony, mądry, nie robiąc sobie nic z wichury, jakby to był jeno przyjemny powiew unoszący w górę aromat lasu. Cała rodzina sosen była teraz w najlepszym humorze. Żadna sosna nie pomyślała, że tego roku ani jeden ptaszek nie uwije na niej swego gniazdka.
— Z drogi, hołoto! — wołały. — My jesteśmy członkami rodziny odznaczonej przez króla.
— O czym dumasz? — spytała nagle Ingrid, ukazując się wśród gęstwy. Stała, trzymając rozchylone gałęzie. Torbjörn podniósł się z ziemi.
— Tyle rzeczy chodzi człowiekowi po głowie! — odparł i spojrzał wyzywająco ku szczytom drzew. — Ludzie coś za dużo o mnie plotkują! — dodał, otrzepując swoją kurtkę z igliwia.
— Cóż cię obchodzi ludzkie gadanie?
— No, sam nie wiem. Zresztą nigdy dotąd nie gadali nic poza tym, co sam już przedtem postanowiłem... choćby nie przyszło nawet do wykonania.
— Źle mówisz!
— Może źle, ale to prawda.
Usiadła w trawie, on stanął przy niej i zapatrzył się w dal.
— Mogę łatwo stać się takim, jak chcą ludzie, niech mi przeto dadzą spokój!
— Byłaby to jednak twoja własna wina!
— Możliwe! Ale ludzie też są winni, jeśli człowiek staje się zły! Powiadam: chcę mieć raz święty spokój! — wrzasnął i spojrzał ku orlemu gniazdu.
— Co ci się stało, Torbjörnie? — spytała.
Obrócił się ku niej i roześmiał się.
— Uspokój się! — powiedział. — Tyle rzeczy przychodzi człowiekowi do głowy! Czy widziałaś się dziś z Synnöwe?
— Tak, już przybyła na hale.
— Dzisiaj?
— Tak.
— Z bydłem z Solbakken?
— Tak!
— Tra la la!
— Jutro my wypędzamy bydło! — powiedziała, chcąc zwrócić uwagę brata w inną stronę.
— Pomogę wypędzać! — rzekł Torbjörn.
— Ojciec pomoże, chce iść na hale.
— Tak? — powiedział i zamilkł.
— Pytał dzisiaj o ciebie! — ozwała się Ingrid.
— Doprawdy? — rzekł. Wziął gałąź i zaczął ją skrobać nożykiem.
— Powinien byś więcej rozmawiać z ojcem! — ozwała się znowu. — Ojcu przykro, żeś taki małomówny!
— Możliwe! — zauważył.
— Często o tobie mówi, gdy cię nie ma.
— Ale nie odzywa się do mnie, gdy jestem.
— To twoja wina.
— Może być...
— Nie mów tak. Sam dobrze wiesz, co ci zarzuca.
— Cóż takiego?
— Wszystko jedno. Ty wiesz i ja wiem... Otóż zarzuca ci, że gospodarujesz za dużo na własną rękę, a tego on nie może ścierpieć.
— Chciałby mi związać ręce?
— Zwłaszcza wówczas, kiedy bijesz!
— Czy mam pozwolić ludziom, by gadali, co chcą?
— To nie! Ale mógłbyś im trochę zejść z drogi. Ojciec czynił to zawsze i widzisz, jak go wszyscy szanują.
— Może nie dręczyli go tak jak mnie?
Ingrid milczała przez chwilę, potem obejrzała się i rzekła:
— Nie zda się na nic mówić o tym! Ale jeśli wiesz, że spotkasz wrogów, to lepiej nie idź tam, gdzie są.
— Nie! Właśnie tam być muszę! Nie darmo jestem Torbjörn Granlien.
Oskrobał całą gałąź z kory, teraz przeciął ją na dwoje. Ingrid spojrzała nań, a potem rzekła z wahaniem:
— Czy pójdziesz w niedzielę do Nordhaugów?
— Pójdę.
Zaległo milczenie. Potem Ingrid, nie patrząc nań, powiedziała:
— Czy wiesz, że Knut Nordhaug przyjechał na wesele siostry?
— Wiem.
Teraz spojrzała nań surowo.
— Torbjörn, Torbjörn! — zawołała z wyrzutem.
— Czy wolno mu teraz bardziej niż przedtem stawać między mną a... innymi?
— On nie staje... przynajmniej nie więcej niż ci... inni chcą tego!
— Nikt nie może wiedzieć, czego chcą inni!
— Ty to wiesz dobrze!
— Ona sama przynajmniej nie powiedziała!
— O, jakże możesz tak mówić? — zawołała Ingrid, popatrzyła nań z niechęcią, wstała i obejrzała się wokoło.
On rzucił kawałki gałęzi, zatknął nożyk za pas i zwrócił się ku niej.
— Słuchaj! Czasem czuję zniechęcenie do tego wszystkiego! Ludzie obmawiają i ją, i może dlatego, że nic nie dzieje się jawnie. A z drugiej strony, ja nie bywam nawet w Solbakken, bo ona mówi, że rodzice nie mogą na mnie patrzeć. Nie mogę do niej chodzić jak inni chłopcy do swoich dziewcząt... bo ona jest... święta! Tak się ma rzecz cała!
— Torbjörn! — zawołała.
Ale on ciągnął dalej:
— Ojciec nie chce wstawić się za mną ani jednym słowem. „Jeśli na nią zasłużysz, to będzie twoja”, powiada! Plotki, czyste plotki z jednej strony, a z drugiej za tę całą mękę nic... dosłownie... nic. Ja nie wiem nawet, czy ona...
Szybkim ruchem położyła Ingrid rękę na jego ustach i rozejrzała się niespokojnie wokoło. W tej chwili rozchyliły się gałęzie i ukazała się smukła postać. Była to Synnöwe.
— Dobry wieczór! — powiedziała.
Ingrid spojrzała na Torbjörna, jakby chciała powiedzieć: „A widzisz...”.
A on patrzył na nią, jakby jej wyrzucał: „Czemuś mi to zrobiła!”.
Żadne z nich nie zwróciło oczu na Synnöwe.
— Spocznę chwilę przy was! — powiedziała Synnöwe. — Tyle się dziś nabiegałam!
Usiadła. Torbjörn odwrócił głowę, jakby chciał zobaczyć czy tam, gdzie siada, jest sucho i wygodnie. Ingrid spoglądała z góry ku Granlien i nagle wykrzyknęła:
— Jezus, Maria! Krasula zerwała się ze sznura i wlazła prosto w koniczynę!... Ach, i druga też! To coś strasznego. Ostatni czas wypędzać bydło na hale.
I zbiegła ze wzgórza ku zagrodzie, nie żegnając się nawet. Synnöwe wstała niezwłocznie.
— Odchodzisz? — spytał Torbjörn.
— Tak! — rzekła i stanęła.
— Może zaczekasz chwilkę? — spytał, nie patrząc na nią.
— Kiedy indziej! — szepnęła.
— A kiedyż to nastąpi?
Spojrzała nań i on teraz patrzył na nią, ale długo trwało, zanim zaczęli mówić.
— Siądź sobie! — poprosił z zakłopotaniem.
— Nie mogę! — odrzekła.
Czuł, że wzbiera w nim ból, ale nagle ona uczyniła coś, czego się nie spodziewał.
Przystąpiła doń, spojrzała mu prosto w oczy i spytała:
— Czy się na mnie gniewasz?
Przypatrzył jej się uważnie i spostrzegł, że płakała.
— Nie! — odparł i wyciągnął dłoń.
Ale oczy jej napełniły się łzami, przeto nic nie widziała.
Po jakimś czasie cofnął rękę.
— Słyszałaś wszystko?
— Tak! — odparła i uśmiechnęła się, ale jej oczy były jeszcze bardziej napełnione łzami niż przedtem.
Nie wiedział, co mówić, przeto wyrwało mu się:
— Byłem może zbyt surowy!
Wyraził się bardzo oględnie. Spuściła oczy i obróciła się bokiem.
— Nie sądź o tym, czego nie znasz! — powiedziała łamiącym się głosem. Było mu nieswojo. Czuł się małym, strofowanym chłopcem, przeto, nie wiedząc, co wymyślić lepszego, rzekł:
— Przebacz mi!
W tej chwili wybuchła płaczem. Nie mógł znieść tego widoku, przystąpił więc blisko, objął ją ramieniem, pochylił się ku niej i spytał:
— Czy lubisz mnie trochę, Synnöwe?
— Tak! — szepnęła, szlochając.
— Ale to ci, widzę, sprawia przykrość!
Załkała jeszcze gwałtowniej i chciała się uwolnić z objęć.
— Synnöwe! — szeptał, przyciągając ją ku sobie. Położyła głowę na jego ramieniu i płakała rzewnie.
— Czekaj, pomówmy trochę! — powiedział, posadził ją na trawie i sam usiadł obok niej.
Otarła łzy i próbowała się uśmiechać, ale się jej nie udawało. Wziął ją za rękę i patrzył w oczy.
— Droga Synnöwe — pytał — powiedz, czemu nie mogę przychodzić do Solbakken?
Milczała.
— Czy nie prosiłaś rodziców?
Nie odzywała się.
— Czemuś tego nie uczyniła? — pytał, przyciągając ją do siebie.
— Nie śmiałam... — powiedziała cicho.
Zachmurzył się i oparł głowę na rękach.
— W takim razie nigdy się chyba tam nie pokażę! — rzekł z goryczą.
Miast odpowiedzi, zaczęła nerwowo wyrywać wrzosy.
— To prawda... — zaczął — że dopuściłem się niejednego, co może nie wypada... Ale myślę, że winnaś sądzić mnie pobłażliwiej!... Nie jestem zły — tu zrobił przerwę — jestem przy tym młody... mam zaledwie dwadzieścia lat...
Plątał się i nie mógł mówić dalej.
Posłyszał jej przyciszony głos:
— Nie mów tak. Nie wiesz, ile... nie chcę o tym nawet Ingrid wspominać...
I znowu zaczęła gorzko płakać. Przytulił ją do siebie.
— Pomów tylko z rodzicami! — rzekł. — Pomów, zobaczysz, wszystko będzie dobrze!
— Wszystko zależy od ciebie! — powiedziała.
— Ode mnie?
Obróciła się ku niemu i zarzuciła mu ręce na szyję.
— Gdybyś mnie kochał, jak ja ciebie... — powiedziała i spojrzała nań serdecznie, i uśmiechnęła się przez łzy.
— Czy ja cię kocham? — szepnął gorąco.
— O, nie chcesz mnie usłuchać! Wiesz dobrze, co by nas połączyło, ale nie chcesz tego uczynić... Powiedz, dlaczego? — Zaczęła mówić żywo. — Boże drogi! Nie wiesz, jak cieszę się na ten dzień, kiedy cię ujrzę w Solbakken! Ale ciągle dowiaduję się o różnych takich rzeczach... o takich, które to czynią niepodobieństwem... I muszę się o tym dowiadywać od własnych rodziców!
Nagle zrozumiał wszystko.
Pojął teraz wyraźnie, że Synnöwe wyczekuje z upragnieniem tej chwili, w której by mogła pokazać się z nim razem, przed rodzicami... To on... on sam... pozbawiają tego!
— Czemuż nie powiedziałaś mi tego nigdy otwarcie?
— Jak to? Mówiłam tyle razy!
— Nie rozumiałem... nie pojąłem tak jak dzisiaj.
Zamyśliła się, a potem powiedziała, układając w drobne fałdy rożek fartuszka:
— Może dlatego, że nie śmiałam...
Na myśl, że może się go bać, uczuł rozrzewnienie i po raz pierwszy w życiu pocałował ją w usta.
Zmieniła się nagle. Przestała płakać, spojrzenie jej stało się niepewne, chciała się uśmiechnąć, patrzyła to w dal przed siebie, to na niego, i milczała. On milczał także, ręce ich spotkały się same, ale nie złączyły się uściskiem. Oboje byli onieśmieleni. Cofnęła rękę, otarła łzy i poprawiła włosy nieco potargane, a on patrzył na nią i myślał sobie:
„Jest bojaźliwsza od innych dziewcząt w całej dolinie i chce, by się z nią inaczej obchodzić! Niechże tak będzie!”
Odprowadził ją aż do samej koliby na hali. Pragnął ją raz jeszcze przytulić do piersi, lecz — o dziwo! — nie śmiał jej dotknąć i wydawało mu się istnym cudem, że mu wolno kroczyć obok niej.
Na pożegnanie powiedział:
— Długo ludzie poczekają, nim będą mogli o mnie powiedzieć coś złego!
W domu zastał ojca noszącego worki zboża ze spichrza do młyna. Sąsiedzi zwozili swe zboże do Granlien i tam je mielono, choćby bowiem wyschły wszystkie potoki górskie, potok płynący przez jego grunta miał zawsze wody pod dostatkiem.
Dużo było tych
Uwagi (0)