Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza - Björnstjerne Björnson (chcę przeczytać książkę w internecie .txt) 📖
Z serca krainy śniegów, Skandynawii, opowiadanie niezwykłego norweskiego pisarza i działacza społecznego, socjalisty Björnstjerne Björnsona, Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza (1857) w tłumaczeniu Franciszka Mirandoli.
Tekst ten daje okazję przyjrzenia się przedstawionej bez mitologizacji à la Reymont obyczajowości wsi norweskiej, a także podejmuje m.in. problem przemocy jako problemu społecznego (również w rodzinie, gdzie stanowi ona niejako chorobę dziedziczną), proponując przy tym pewne metody kuracji.
Björnson przyjaźnił się, ale też rywalizował na niwie literatury z silniej dziś obecnym w historii literatury europejskiej Henrykiem Ibsenem, którego pesymizmowi przeciwstawiał myślenie pozytywne, przy równie głębokiej analizie obyczajowości i mechanizmów społecznych.
- Autor: Björnstjerne Björnson
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza - Björnstjerne Björnson (chcę przeczytać książkę w internecie .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Björnstjerne Björnson
— Czy mam pomóc? — spytał.
— Dam sobie sam radę! — odrzekł Sämund, zarzucił zręcznie wór na plecy i poszedł raźno ku młynowi.
— Tak dużo tego! — zauważył Torbjörn, pochwycił od razu dwa wory, oparł się o nie plecami, sięgnął przez ramiona, wparł łokcie w boki i podniósł lekko ciężar. W pół drogi spotkał ojca wracającego po nowy wór. Stary rzucił okiem, na syna, ale nie rzekł nic. Gdy Torbjörn wracał ze spichlerza, spotkał ojca dźwigającego na plecach dwa ogromne wory, dużo większe od tych, które on niósł. Został więc pobity. Gdy zetknęli się przed spichrzem, rzekł Sämund:
— Był tu posłaniec z Nordhaug! — Zapraszają cię na wesele w niedzielę!
Ingrid podniosła oczy znad roboty i spojrzała na brata prosząco. To samo uczyniła matka.
— Hm... tak? — odrzekł Torbjörn sucho i pochwycił dwa największe z pozostałych worów.
— Czy pójdziesz? — spytał Sämund ponuro.
— Nie! — odrzucił Torbjörn.
Hale granlieńskie leżały na rozległej wyżynie, z której roztaczał się piękny widok na całą okolicę. Na pierwszym planie widniało Solbakken w gąszczu wielobarwnych drzew. Dalej ukazywały się osiedla okolone pierścieniami lasów. Domy leżące w pośrodku tej zieleni zdawały się ustroniami szczęścia i spokoju, wydartymi przemocą dzikiej przyrodzie.
Wzrok ogarniał z hali czternaście takich gospodarstw. Ale z osiedla Granlien widoczne były jedynie dachy zabudowań i to tylko z samego brzegu hali.
Tam siadywały zazwyczaj dziewczęta i patrzyły na dymy wznoszące się z kominów.
— Matka gotuje obiad! — rzekła Ingrid. — Dziś będzie peklowina z grochem.
— Słyszysz — powiedziała Synnöwe — zwołują mężczyzn. Chciałabym wiedzieć, gdzie dzisiaj pracują.
Obie śledziły smugi dymu, zrazu żwawo i ochoczo wijące się w niebo, potem rozpełzające się w przejaskrawionym słońcem powietrzu i ginące w dali.
Myśli dziewcząt błąkały się również daleko po polach, górach i lasach.
Dziś myślały o osiedlu Nordhaugów. Ślub już się odbył, ale uroczystości weselne miały trwać cały tydzień, toteż od czasu do czasu dochodziły ich uszu strzały i głośne pokrzykiwania.
— Weselą się! — powiedziała Ingrid.
— Nie mam im tego za złe! — odrzekła Synnöwe, zabierając się do swej ręcznej robótki.
— Chciałabym to zobaczyć! — mówiła Ingrid. Siedziała w trawie i spoglądała ku Nordhaug, gdzie ludzie ukazywali się pomiędzy budynkami i znikali znowu wśród drzew. Jedni krążyli około spichrza i stodoły, gdzie stały zapewne obficie zastawione stoły, inni szli parami rozmawiając ze sobą i oddalali się nieraz znacznie od osiedla.
— Nie rozumiem, co cię tam pociąga? — powiedziała Synnöwe.
— Ja sama dobrze nie wiem! — odrzekła Ingrid. — To zapewne taniec!
Synnöwe nic nie odrzekła.
— Czyś nigdy nie tańczyła? — spytała Ingrid.
— Nie!
— Myślisz, że to grzech?
— Nie wiem sama.
Ingrid porzuciła na razie ten temat, bo przypomniała sobie, że haugianie surowo zabraniali tańca, a nie chciała badać, jak dalece Synnöwe dzieli poglądy rodziców pod tym względem. Myśli jej krążyły jednak koło tego, bo po chwili powiedziała:
— Nie widziałam w życiu lepszego tancerza od Torbjörna.
Synnöwe zawahała się, a potem rzekła:
— Tak, słyszałam, że dobrze tańczy!
— Powinna byś go zobaczyć! — zawołała Ingrid i zwróciła się do niej.
— Nie, nie chcę! — zaprotestowała Synnöwe żywo.
Ingrid stropiła się, a Synnöwe pochyliła się nad swą szydełkową robótką i zaczęła liczyć oczka. Ale upuściła pracę na kolana i powiedziała z westchnieniem:
— Dawno nie byłam tak wewnętrznie uradowana jak dzisiaj.
— Czemuż to?
— Bo dzisiaj on nie tańczy w Nordhaug!
Ingrid zamyśliła się.
— Tak! Podobno jest tam mnóstwo dziewcząt, które by chciały z nim tańczyć.
Synnöwe otwarła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale miast tego wzięła się do roboty.
— I on by tam chciał pójść! — ciągnęła dalej Ingrid. — Wiem dobrze!
Ale zaraz uświadomiła sobie, że palnęła głupstwo i spojrzała zawstydzona na zarumienioną, zajętą robotą Synnöwe. Zamyśliła się nad całą rozmową, na klęczkach przysunęła się do przyjaciółki i spojrzała jej prosto w oczy. Klasnęła w dłonie, chcąc zwrócić jej uwagę, ale tamta nie podniosła wzroku. Wówczas Ingrid roześmiała się wesoło.
— Założę się, że zataiłaś przede mną coś, co się w tych dniach stało.
— Co powiadasz? — spytała Synnöwe niepewnym głosem.
— Nie gniewasz się, że Torbjörn tańczy?
Nie było odpowiedzi. Ingrid roześmiała się głośno, a potem objęła przyjaciółkę za szyję i szepnęła jej do ucha:
— Jesteś zła, że on tańczy... z innymi, nie z tobą!
— Co za głupstwa pleciesz, Ingrid! — powiedziała Synnöwe, odsunęła ją od siebie i wstała. Ingrid poszła za jej przykładem.
— To prawdziwa szkoda, moja Synnöwe, że ty nie umiesz tańczyć! — zawołała wesoło. — Wielka szkoda! Czekaj, ja cię zaraz nauczę!
Objęła Synnöwe wpół.
— Czego ci się zachciewa? — broniła się tamta.
— Nauczę cię tańczyć, byś się nie smuciła, gdy tańczy z innymi.
Synnöwe musiała się roześmiać, chociaż uczyniła to z przymusem.
— Ktoś może zobaczyć! — powiedziała.
— Niech ci Bóg da zdrowie, chociaż mówisz głupstwa — odparła Ingrid, zaczęła nucić skoczną melodię i obracała w jej takt Synnöwe.
— Nie... nie... nie umiem! — broniła się.
— Głupstwo! Dopiero co mówiłaś, żeś dawno nie była tak uradowana... dalejże, raz... dwa... trzy...
— Nie wiem, jak się to robi?
— Spróbuj tylko, reszta przyjdzie sama!
— Wariatka z ciebie, Ingrid.
— Tak mówił kot do wróbla, który nie chciał czekać, aż znajdzie się w jego łapkach... No — zaczynamy!
— Mam ochotę... ale...
— Wyobraź sobie, że ja jestem Torbjörnem, a ty jego żoną, która nie może znieść, by tańczył z innymi.
— Dajże spokój...
Ingrid śpiewała.
— Ależ... — powtarzała Synnöwe.
Jednak nogi same poczęły skakać.
Był to tak zwany skakany, taniec norweskich górali w takcie trzyćwierciowym.
Ingrid sadziła wielkimi susami przodem, naśladując krok tancerza, Synnöwe drobiła w ślad za nią, z oczyma spuszczonymi ku ziemi.
Ingrid nuciła starą, wesołą, niemającą za grosz sensu przyśpiewkę skakanego o lisie i zającu tańczących na pustkowiu porosłym wrzosami.
— Co za uciecha! Prawda? — krzyknęła, stając zadyszana. Synnöwe śmiała się i oświadczyła, że miałaby większą ochotę na walca.
— Wybornie! — powiedziała Ingrid — nie ma żadnej przeszkody!
Zaczęła jej pokazywać, jak trzeba stawiać kroki, bo walc, jak twierdziła, to taniec bardzo trudny.
— O, uda się! — zaręczyła Synnöwe. — Byle nie zgubić taktu. — Ingrid zarządziła pierwszą próbę, a Synnöwe zaczęła też nucić z początku z cicha, a potem coraz to głośniej.
Nagle Ingrid zatrzymała się, klasnęła w dłonie i krzyknęła zdziwiona:
— Ależ ty tańczysz wyśmienicie!
— Cicho! Nie mów o tym nikomu! — zawołała Synnöwe, objęła Ingrid wpół i walcowała z nią dalej.
— Któż cię tego nauczył?
— Tra la la... tra la la... — nuciła Synnöwe, nie puszczając przyjaciółki. Ingrid wpadła w prawdziwy szał, wirowała, śpiewając.
— Cóż to za piosenka — zdziwiła się nagle Synnöwe i przestała tańczyć.
— Nie wiem, co śpiewam! — odparła Ingrid. — Słyszałam, jak śpiewał to Torbjörn!
— To słowa Benta kryminalisty! Ojciec mi mówił...
— To jego słowa? — zdziwiła się Ingrid i spuściła oczy.
Nagle spostrzegły obie na gościńcu człowieka idącego obok naładowanego wozu.
— Patrz, ktoś jedzie od strony Granlien! — zawołała Ingrid.
— Może to on! — powiedziała Synnöwe.
— Tak, to Torbjörn!
W istocie był to Torbjörn. Jechał z miasta. Droga była daleka, a wóz ciężko naładowany, przeto posuwał się z wolna po pokrytej kurzem drodze. Duży kawał gościńca można było objąć spojrzeniem z wysokości hali. Posłyszawszy z góry wołania, domyślił się zaraz, kto woła, stanął na wozie i pokrzykiwał, aż echo rozdzwoniło się po górach. Z hali odpowiedziały mu dźwięki drewnianego rogu juhasów. Słuchał, a gdy przebrzmiały, wołał znowu. Trwało to dobrą chwilę i Torbjörn rozradował się bardzo. Patrzył ku Solbakken i w pełni słońca wydawało mu się tak piękne jak nigdy dotąd.
Zadumał się tak, że przestał zwracać uwagę na konia, który kroczył wedle własnego upodobania. Nagle zerwał się. Koń dał susa w bok, a ruch ten był tak niespodziany i gwałtowny, że pękł na dwoje jeden z dyszli zaprzęgu. Koń rzucił się galopem i pędził po polach Nordhaugów, przez które wiódł gościniec. Torbjörn ściągnął lejce i zaczęła się teraz walka pomiędzy nim a koniem. Koń chciał rzucić się w galopie ze stromego zbocza, Torbjörn usiłował go zatrzymać. Ściągnął lejce tak silnie, że koń stanął dęba. Torbjörn zeskoczył z wozu i zanim koń zdołał się ponownie rozpędzić, przywiązał lejce do drzewa.
W ten sposób sprawa została na razie zakończona. Ale ładunek wozu ucierpiał niemało, różne przedmioty pospadały, jeden dyszel był złamany, a koń drżał ze strachu. Torbjörn przystąpił doń, chwycił go przy pysku, przemawiał głosem łagodnym, następnie odwrócił go wstecz, tak by się zabezpieczyć od chętki galopowania stromym zboczem, gdyby mu znowu wpadło coś do głowy. Przerażone stworzenie nie mogło ustać w miejscu i Torbjörn musiał biec za koniem w podskokach, kierując go ku gościńcowi. Udało mu się to. Biegnąc mijał pogubione rzeczy. Kilka naczyń stłukło się i ich zawartość przepadła. Do tej pory myślał Torbjörn jeno o niebezpieczeństwie, teraz spostrzegł szkodę i to go rozzłościło. Zrozumiał, że nic z całej jazdy do miasta i złość zaczęła w nim wzbierać. Gdy stanął na drodze, koń spłoszył się ponownie i chciał się uwolnić skokiem w bok. Wówczas gniew Torbjörna wybuchnął z całą siłą. Lewą ręką ścisnął wędzidło, a prawą zaczął zadawać ciosy ciężkim batem, aż koń spienił się i zaczął go bić przednimi kopytami po piersiach. Ale Torbjörn był silny, trzymał konia w oddaleniu od siebie i bił coraz to okrutniej grubszym końcem bata.
Koń rżał i jęczał z bólu, a on bił.
— Nauczę ja cię brykać... kanalio! — wrzeszczał, a piana z pyska biednego konia spadała mu płatami na ręce.
— Popamiętasz to sobie! Nauczę ja cię posłuszeństwa! — wołał.
Obracali się obaj z koniem w kółko. Zwierzę już nie stawiało oporu, drżało jedno od każdego ciosu, uchylało głowę i jęczało na widok wzniesionego w górę bata.
Torbjörn uczuł nagle wstyd i przestał bić.
W tejże chwili ujrzał siedzącego nad rowem człowieka. Wsparty na łokciach człowiek ów gapił się nań i chichotał z uciechy. Torbjörnowi jakaś czarna mgła zasłoniła oczy i trzymając jedną ręką konia, drugą wzniósł bat i rzucił się na owego człowieka.
— Ja cię oduczę śmiechu... drabie! — wrzasnął.
Cios padł, ale nie był celny. Mimo to człowiek krzyknął i stoczył się w rów. Podniósł się na czworaki, obrócił ku Torbjörnowi i zrobił szyderczy grymas. Potem zaśmiał się szatańsko, bezgłośnie, samymi jeno mięśniami twarzy. Torbjörn drgnął, bo poznał tę twarz. Tak... to był Aslak...
Nie wiedział dlaczego, ale poczuł zimny dreszcz na plecach.
— To tyś mi spłoszył konia? — spytał.
— Leżałem tutaj i spałem sobie! — rzekł Aslak, podnosząc się. — Zbudziłeś mnie wrzeszcząc i bijąc bez pamięci biedne zwierzę.
— Wszystkie zwierzęta boją się ciebie! — zawołał Torbjörn i zaczął głaskać konia, z którego ściekał obficie pot.
— Boi się ciebie bardziej niż mnie! — powiedział Aslak, podnosząc się na kolana. — Nigdy nie zmaltretowałem tak konia... nigdy w życiu!
— Nie gadaj tyle! — krzyknął nań Torbjörn, potrząsając batem.
Aslak wylazł z rowu.
— Jak to? Ja za dużo gadam?... Nie... A gdzie ci tak spieszno?... Ha?
Zbliżył się, zataczając mocno, bo był pijany.
— Dziś pewnie nie pojadę dalej! — powiedział Torbjörn wyprzęgając konia.
— A, to naprawdę smutna sprawa! — powiedział Aslak. Zbliżył się i zdjął kapelusz. — Aj u licha — zawołał. — Wyrosłeś, widzę, na pysznego parobka, od kiedyśmy się rozstali.
Włożył ręce w kieszenie i starał się stać prosto, chociaż nogi chwiały się pod nim. Patrzył na wóz i Torbjörna, który z mozołem rozplątywał powikłane sznury i rzemienie zaprzęgu. Torbjörn potrzebował koniecznie pomocy, ale nie mógł się zdecydować, by prosić o nią Aslaka.
Aslak wyglądał strasznie. Odzienie miał uwalane w szlamie rowu i kurzu gościńca, włosy posklejane sterczały spod starego, połamanego, dziurawego melonika. Twarz przypominająca dawniejsze rysy wykrzywiona była ustawicznym szyderczym grymasem, a z oczu pozostały jeno wąskie szparki, tak że patrząc na kogoś, przechylał głowę w tył i otwierał przy tym usta. Rysy twarzy zrobiły się nikłe, a członki sztywne, bo rozpił się na umór. Torbjörn spotykał go od czasu do czasu, ale Aslak udawał, że go nie widzi. W roli przekupnia włóczył się po całej okolicy i zachodził wszędzie, gdzie odbywała się jakaś feta. Tam śpiewał piosenki i opowiadał anegdoty, co czynił zresztą z wielką umiejętnością, oraz pił wódkę, którą go obficie traktowano.
Przyszedł tedy także na wesele u Nordhaugów, ale umknął zeń cichaczem, bo — jak się potem Torbjörn dowiedział, zwyczajem swoim podjudził ludzi na siebie wzajem i zachodziła obawa, że burza spadnie na jego głowę.
— Przywiąż konia do drzewa lub do wozu! — poradził. — I tak sam nie dasz rady! Musisz udać się do Nordhaugów po pomoc.
Torbjörn miał tę samą myśl, ale ją odsuwał od siebie.
— Tam wielkie wesele! — powiedział.
— Dlatego właśnie znajdziesz wszelką pomoc! — przekonywał Aslak.
Torbjörn wahał się. Ale bez pomocy nie mógł ani jechać dalej, ani wracać, więc najlepszą rzeczą było podejść niewielki kawałek do Nordhaugów. Przywiązał tedy
Uwagi (0)