Czarny Korsarz - Emilio Salgari (biblioteka dla dzieci i młodzieży txt) 📖
Powieść Emilio Salgariego, jednego z najpopularniejszych włoskich pisarzy, uważanego za ojca włoskiej powieści przygodowej, stanowiąca pierwszą, najbardziej znaną część cyklu Korsarze z Antyli. Akcja rozgrywa się w drugiej połowie XVII wieku. Po Morzu Karaibskim grasuje Czarny Korsarz, łupiący holenderskie i hiszpańskie statki. W rzeczywistości nazywa się Emilio di Roccabruna i jest włoskim księciem, szukającym zemsty za śmierć swoich braci na Van Gouldzie, holenderskim namiestniku w służbie króla Hiszpanii. Czarny Korsarz sprzymierza się z największymi piratami owych czasów: Franciszkiem L'Ollonais, Michałem Baskiem i Henrym Morganem, przysięgając nie spocząć, póki nie zabije Van Goulda i wszystkich jego krewnych. Razem z kamratami szykuje wielką wyprawę na Maracaibo, bogate miasto portowe, którego namiestnikiem jest Van Gould.
- Autor: Emilio Salgari
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Czarny Korsarz - Emilio Salgari (biblioteka dla dzieci i młodzieży txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Emilio Salgari
Carmaux zbliżył się do Czarnego Korsarza i powiedział wzruszony:
— To nasi kamraci.
— Tak — potwierdził stłumionym głosem Czarny Korsarz. — Chcą zemsty, więc będą ją mieli!
Wyprostował się nadludzką siłą woli, po czym zwiesił głowę na piersi, jak gdyby chciał ukryć pełne wzruszenia oblicze, i oddalił się szybkim krokiem w stronę tak zwanej posady, niewielkiego hoteliku, w którym przesiadywali, opróżniając całe beczki wina, lubujący się w nocnym życiu mieszkańcy miasta.
Czarny Korsarz wypatrzył wolny stolik, po czym usiadł, a raczej bezwładnie opadł na wysoki fotel i zwiesił głowę. Carmaux zaś zawołał:
— Hej, karczmarzu, ty szelmo, podaj nam karafkę twego najzacniejszego jerez! Tylko, żeby mi było prawdziwe hiszpańskie, bo inaczej marny twój los! Morskie powietrze tak mnie wysuszyło, że z chęcią opróżniłbym całą twoją piwniczkę!
Na wypowiedziane przezeń w nienagannym baskijskim słowa karczmarz zagęścił ruchy i niezwłocznie pośpieszył do stolika z butelką osławionego trunku.
Carmaux napełnił trzy szklanice, lecz Czarny Korsarz był tak bardzo pogrążony w rozmyślaniach, że nawet nie tknął swojej.
— Do stu zdechłych wielorybów! — wymamrotał Carmaux, trącając łokciem Murzyna. — Kapitan jest wzburzony jak nigdy, nie chciałbym teraz znaleźć się w skórze Hiszpanów. Muszę przyznać, że to niebywała zuchwałość z naszej strony zapuścić się aż tutaj. No ale on niczego się nie boi.
Rozejrzał się po karczmie z zaciekawieniem, ale i z pewną bliżej nieokreśloną obawą. Zauważył kilku uzbrojonych w długie navajas28 osobników, którzy podejrzliwie mu się przyglądali.
— Coś mi się zdaje, że nam się przysłuchują — szepnął do Moko. — Co to za jedni?
— Baskowie w służbie gubernatora.
— Rodacy walczący pod obcą flagą. Ha! Jeśli myślą, że ich navajas robią na mnie wrażenie, to grubo się mylą.
Tymczasem mężczyźni zagasili cygara, zwilżyli gardła kilkoma kielichami malagi i zaczęli rozmawiać między sobą tak głośno, że Carmaux nie miał najmniejszych problemów, by wyłapać, co mówią.
— Widzieliście wisielców? — zapytał jeden z nich.
— Dziś wieczorem znowu im się przyjrzałem — odrzekł inny. — Ci łajdacy wciąż dają niezłe przedstawienie. Na widok jednego z nich, tego z wywalonym na wierzch jęzorem, można pęknąć ze śmiechu.
— A Czerwony Korsarz? — rzucił trzeci. — Wetknęli mu do ust cygaro, żeby jeszcze śmieszniej wyglądał. — Chętnie bym mu jeszcze podał parasol, coby się jutro osłonił przed słońcem. Zobaczymy, czy...
Huk uderzającej o stół pięści przerwał zdanie w połowie. Aż podskoczyły wszystkie kielichy. Carmaux nie mógł już dłużej znieść tych bezczelnych zniewag. Odskoczył od stolika tak błyskawicznie, że Czarny Korsarz nawet się nie zorientował.
— Niech mnie piorun trzaśnie! — zagrzmiał. — Wielka mi odwaga obśmiewać nieboszczyków! Spróbujcie pośmiać się z żywych, moi drodzy caballeros29!
Pięciu kompanów, zaskoczonych nagłym wybuchem gniewu nieznajomego, podniosło się jak na komendę, ściskając w dłoniach swoje navajas. Jeden z nich, bez wątpienia najodważniejszy, zapytał z groźnym wyrazem twarzy:
— Kim jesteś, caballero?
— Porządnym Baskiem, który szanuje zmarłych, lecz który umie także rozpruć flaki żywym.
Słysząc tę zaczepkę, mężczyźni wybuchli śmiechem, co jeszcze bardziej rozjuszyło pirata.
— Ach, więc to tak?! — rzucił blady z gniewu.
Carmaux spojrzał w stronę Czarnego Korsarza, który ani drgnął, zupełnie jakby całe zajście go nie dotyczyło. Następnie wyciągnął rękę w stronę tego, który zadał mu pytanie, i z całej siły go pchnął, wykrzykując mu w twarz:
— Myślisz, że prawdziwy wilk morski nie poradzi sobie z takim lądowym szczurem jak ty?!
Pchnięty Bask zatoczył się na stół. W mgnieniu oka jednak się podniósł, błyskawicznie wyciągnął zza pasa nóż i otworzył go z głośnym trzaskiem. Już miał rzucić się na Carmaux i przeszyć go ostrzem na wylot, kiedy Moko, który dotychczas przyglądał się całemu zajściu, na dany przez Czarnego Korsarza znak wskoczył pomiędzy dwóch raptusów, wywijając groźnie ciężkim, drewnianym krzesłem z żelaznymi okuciami.
— Stój albo cię zatłukę! — krzyknął do uzbrojonego Baska.
Pięciu wojowniczych najemników zrobiło krok do tyłu w obawie, że zamaszyście wywijający w powietrzu ciężkim krzesłem olbrzym o skórze czarnej jak węgiel roztrzaska im zaraz głowy. Szamotanina zaalarmowała kilkunastu siedzących w sąsiedniej sali biboszów30, którym przewodził drągal o fizjonomii zbira z przepasaną u boku szablą, w zawadiacko przechylonym na jedno ucho kapeluszu, ubrany w napierśnik z kordobańskiej skóry.
— Co tu się dzieje? — zapytał oschle i teatralnym gestem wyciągnął szablę z pochwy.
— Dzieją się tu rzeczy, mój drogi caballero... — odparł Carmaux, komicznie się kłaniając — które nie powinny cię obchodzić.
— Na wszystkich świętych! — warknął drągal, przyjmując groźny wyraz twarzy. — Widzę, że nie poznaliście jeszcze don Gamary y Mirandy, hrabiego Badajoz, szlachcica z Camarguy, i wicehrabiego...
— Wicehrabiego od siedmiu boleści — odparł Czarny Korsarz, zrywając się na równe nogi i mierząc wzrokiem dryblasa.
Władca Gamary i innych posiadłości najpierw spurpurowiał jak piwonia, a potem zbladł, po czym rzucił ochrypłym głosem:
— Do stu diabłów! Zaraz poślę cię na tamten świat i będziesz mógł się przywitać z tym ścierwem, które dynda sobie teraz wraz ze swoją piracką hałastrą na Plaza de Granada.
Na te słowa Carmaux już miał się rzucić na bezczelnego pyszałka, lecz powstrzymał go Czarny Korsarz, który ściągnął kapelusz, zrzucił pelerynę i szybkim ruchem dobył szpady, mówiąc drżącym głosem:
— Sam jesteś ścierwo, a twej padliny diabeł nie przyjmie nawet do piekła.
Gestem ręki dał znak, żeby wszyscy się rozstąpili. Jego ruchy zdradzały niebywałą pewność siebie i mogłyby zbić z pantałyku nawet najzuchwalszego adwersarza. Niewątpliwie świadczyły o wybornej znajomości fechtunku. Ustawił się na wprost szlachcica, po czym przyjął postawę do walki.
— Walcz, wicehrabio od siedmiu boleści! — wysyczał przez zaciśnięte zęby. — Za chwilę będzie tu o jednego trupa więcej.
Przeciwnik ustawił się w pozycji wyjściowej, lecz po chwili wyprostował się i rzekł:
— Zaraz, zaraz, caballero. Gdy staję z kimś w szranki, mam prawo poznać imię mojego przeciwnika.
— Pochodzę z lepszej niż ty rodziny. To ci wystarczy?
— Nie, panie, chcę poznać twoje imię.
— Moje imię? Niech tak będzie, ale tym gorzej dla ciebie, bo już nikomu go nie wyjawisz — odparł, po czym zbliżył się do niego i wyszeptał mu kilka słów do ucha. Dryblas wydał okrzyk zaskoczenia, w którym zabrzmiała nuta strachu. Cofnął się o dwa kroki, zupełnie jakby chciał schronić się w stojącej za jego plecami gromadce pobratymców i wyjawić jej dopiero co poznany sekret, lecz Czarny Korsarz jak błyskawica przystąpił do ataku, zmuszając go do natychmiastowej obrony.
Zgromadzeni wokół bibosze utworzyli wokół walczących szeroki krąg. Moko i Carmaux stali w pierwszym szeregu, obaj ze spokojem przyglądali się pojedynkowi, zwłaszcza ten ostatni dobrze znał umiejętności kapitana.
Pyszałkowaty szlachcic już po pierwszych ciosach zrozumiał, że ma przed sobą groźnego przeciwnika, który wykorzysta każdy najdrobniejszy moment nieuwagi i niepewności, żeby tylko wysłać go na tamten świat, w związku z czym bronił się, jak tylko umiał, uciekał się do wszystkich możliwych i znanych mu trików i forteli.
Nie był to jednak pierwszy lepszy szermierz, którego można tak po prostu lekceważyć. Był wysoki, barczysty i umięśniony. Ręka mu nie drżała, a ramię miał sprawne i silne. Widać było, że łatwo się nie podda.
Jednak zwinny i szczupły Czarny Korsarz nie dawał mu chwili wytchnienia. Był stale gotowy wyprowadzić cios, uderzał bez ustanku, nie chcąc, by nawet chwila zwłoki przesądziła na korzyść nieprzyjaciela.
Szpada Czarnego Korsarza zagrażała awanturnikowi z każdej strony i zmuszała go do ciągłego odparowywania ciosów. Uderzenia klingi o klingę krzesały iskry, lśniąca szpada to zadawała energiczne pchnięcie, to uderzała z całym impetem w ostrze rywala, który wydawał się coraz bardziej zdezorientowany.
Po kilku minutach pojedynku, mimo siły na miarę Herkulesa, don Gamara y Miranda zaczął dyszeć i ustawać w walce. Odparowywanie wszystkich ciosów Czarnego Korsarza sprawiało mu widoczną trudność. Spokój odczuwany na początku walki powoli go opuszczał. Czuł, że gra idzie o jego skórę i niewiele brakuje, by zasilił w zaświatach towarzystwo wisielców z Plaza de Granada.
Czarny Korsarz zaś wydawał się tak rześki, jakby dopiero co wyciągnął szpadę z pochwy. Poruszał się ze zwinnością jaguara, napierając coraz to bardziej na przeciwnika.
Jedynie jego oczy, rozświetlone ponurym blaskiem, zdradzały wewnętrzne wzburzenie. Ani na chwilę nie odwracał wzroku od wroga, jakby chciał go zahipnotyzować i wytrącić z równowagi. Gapie przerwali okrąg i usunęli się, by ustąpić miejsca szlachcicowi, który cofał się nieustannie, zbliżając się do przeciwległej ściany. Carmaux przyglądał się pojedynkowi z uśmiechem, nie miał bowiem wątpliwości co do jego rozstrzygnięcia.
W pewnym momencie dryblas uderzył plecami o mur. Zbladł jak płótno, a wielkie krople potu zrosiły mu czoło.
— Dość już — wycharczał zmęczonym głosem.
— Nie — odrzekł Czarny Korsarz złowrogo. — Moja tajemnica musi umrzeć razem z tobą.
Ogarnięty strachem przeciwnik skulił się w sobie, po czym rzucił się naprzód, wyprowadzając kilka ciosów jeden po drugim.
Nieruchomy niczym skała Czarny Korsarz odparował wszystkie z jednakową szybkością.
— Teraz przybiję cię do ściany — zagroził.
Sparaliżowany strachem dryblas, przeczuwając swój rychły koniec, wrzasnął jak opętany:
— Pomocy! To jest Cza...
Lecz szpada Czarnego Korsarza przeszyła mu pierś, przygwożdżając go do ściany i gasząc ostatnie słowa na jego ustach.
Krew trysnęła mu z ust i rozlała się na skórzany napierśnik, który nie zatrzymał śmiertelnego pchnięcia. Wybałuszył nieludzko oczy, rzucając przeciwnikowi ostatnie, pełne przerażenia spojrzenie, po czym osunął się ciężko na ziemię, łamiąc ostrze, które przybiło go do ściany.
— No i zszedł — drwiąco skwitował Carmaux, po czym pochylił się nad trupem, wyrwał mu szpadę z dłoni i wręczył kapitanowi, który ponuro przyglądał się pokonanemu.
— Skoro swoją połamałeś, to weź tę w zamian. Na Bachusa! To ostrze wykute w Toledo, najprawdziwsze z prawdziwych, jestem tego pewien, mój panie.
Czarny Korsarz bez słowa chwycił szpadę, podniósł kapelusz, rzucił na stół złotego dublona31 i wyszedł z karczmy wraz z Carmaux i Moko, zanim gapie mieliby odwagę go zatrzymać.
Zanim Czarny Korsarz z dwoma towarzyszami powrócił na Plaza de Granada, zapadły już takie ciemności, że nie można było dostrzec człowieka z odległości dwudziestu kroków.
Spowijającą plac głęboką ciszę przerywało tylko od czasu do czasu złowieszcze krakanie urubu pilnujących piętnastu wiszących ciał. Nie było słychać nawet kroków strażnika pełniącego wartę przed gubernatorskim pałacem, wzdłuż którego fasady stały szubienice.
Czarny Korsarz, Carmaux i Moko szli ostrożnie i powoli, trzymając się blisko murów i kryjąc się za pniami palm. Mając oczy i uszy szeroko otwarte, niespokojnie ściskając w rękach — kapitan szpadę, a pozostali dwaj szable, usiłowali niepostrzeżenie przedostać się do powieszonych kamratów.
Gdy zalegającą w mieście ciszę raz na jakiś czas przerywał złowrogi podejrzany hałas, wówczas przystawali na chwilę w cieniu drzew lub pod ciemnymi sklepieniami wieńczącymi bramy budynków i czekali niespokojnie, aż zagrożenie minie.
Zaledwie kilka kroków dzieliło ich od szubienicy, na której wisiał owiewany nocną bryzą, prawie nagi Czerwony Korsarz, gdy wtem kapitan wskazał kompanom postać poruszającą się w pobliżu pałacu gubernatora.
— Niech mnie niech mnie żarłacz ludojad połknie! — wymamrotał Carmaux. — Przeklęty strażnik! Ten człowiek gotów zepsuć nam cały plan.
— Moko jest silny — odparł Murzyn. — Moko pójdzie i porwie strażnika.
— Który podziurawi cię szpadą...
Murzyn uśmiechnął się, ukazując dwa rzędy białych niczym kość słoniowa zębów, a ostrych tak, że niejeden rekin mógłby mu ich pozazdrościć, po czym rzekł:
— Moko jest przebiegły i umie się poruszać bezszelestnie jak węże, które zaklina.
— Idź! — powiedział Czarny Korsarz. — Zanim zdecyduję, czy cię zabrać ze sobą, chcę się przekonać, ile jesteś wart.
— Zaraz się przekonasz, mój panie. Schwytam tego człowieka tak, jak swego czasu chwytałem żararaki.
Odwiązał sobie od pasa wypleciony ze skóry lekki, zakończony pętlą sznur, którym posługiwali się meksykańscy vaqueros32 przy łapaniu byków, po czym oddalił się bezszelestnie.
Ukryty za pniem palmy Czarny Korsarz przyglądał mu się uważnie, być może podziwiał odwagę tego człowieka, który prawie zupełnie bezbronny miał stawić czoło dobrze uzbrojonemu i gotowemu na wszystko żołnierzowi.
— Nie wie, co to strach — odezwał się Carmaux.
Czarny Korsarz skinął tylko głową na potwierdzenie, ale nic nie powiedział. Nie spuszczał wzroku z tubylca, który czołgał się po ziemi niczym wąż, z każdą chwilą coraz bardziej przybliżając się do pałacu gubernatora.
Uzbrojony w halabardę i przypasaną do boku szablę wartownik maszerował teraz w kierunku pałacowych drzwi.
Moko, gdy tylko zauważył, że strażnik odwrócił się do niego plecami, zaczął czołgać się jeszcze szybciej, trzymając lasso w zaciśniętej dłoni. Gdy odległość między nimi zmalała do dwunastu kroków, porwał się z ziemi, zakręcił kilkukrotnie liną w powietrzu i pewnym ruchem zarzucił pętlę. Rozległ się cichy świst, a chwilę później stłumiony okrzyk. Wartownik upuścił halabardę i wywijając rękami i nogami na wszystkie strony, runął na ziemię.
Moko dopadł do niego jednym tygrysim skokiem, błyskawicznie zakneblował mu usta, po czym związał go czerwonym sznurem, który nosił przy boku. A na koniec podniósł go
Uwagi (0)