Lato leśnych ludzi - Maria Rodziewiczówna (czytać książki online .txt) 📖
Lato leśnych ludzi — powieść Marii Rodziewiczówny z roku 1920. Tytułowe postaci to osoby, które nie zatraciły kontaktu z przyrodą, potrafią żyć wśród niej i ją obserwować.
Powieść opisuje życie trójki przyjaciół (występujących pod przezwiskami Rosomak, Pantera i Żuraw), spędzających lato w oddalonej od cywilizacji leśnej chacie. W pewnym momencie dołącza do nich chłopak z miasta, określany jako „murowa stonoga”, a potem — od ciągle powtarzanych pytań — jako Coto. Dalsza część książki opisuje, jak „rekrut” stopniowo uczy się życia w lesie i poznaje tajemnice przyrody. Las ma jednak również inne tajemnice — te z czasów powstania, żyjące w pamięci starego Odrowąża, mentora „leśnych ludzi”. Nasi bohaterowie zetkną się także i z nimi, i będzie to istotny element leśnej edukacji Cota.
- Autor: Maria Rodziewiczówna
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Lato leśnych ludzi - Maria Rodziewiczówna (czytać książki online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Maria Rodziewiczówna
Wstawał późno; dla nabrania apetytu trochę fikał po lipie, przez parę pierwszych dni dawał się namówić Rosomakowi lub Panterze na spacer do lasu; ale przekonał się wkrótce, że orzechów nie było na leszczynie ani ziarn w szyszkach, do ogryzania zaś pączków był za wielkim smakoszem: zostawiał to hołocie dzikiej.
Wiedział zaś, że pod opieką Żurawia w spiżarni była spora blaszanka z orzechami i druga z ziarnem słoneczników. Tedy nie odstępował Żurawia, a ten brał snobizm za przywiązanie i pasł go, ile ten mógł wytrzymać.
Gdy Żuraw usiadł na przyzbie i obierał kartofle, Kuba ze swymi orzechami ulokował się obok niego.
Słońce podniosło się nad polaną, w rozgrzanym powietrzu bujały pierwsze motyle, ptactwo nieco ścichło, jak zwykle ku południu, i była taka cisza, że jednocześnie Żuraw i Kuba podnieśli głowy na jakiś niezwykły szelest na dębie.
Na gałęzi przy sęku siedziała dzika wiewiórka i gotowa do odwrotu, nieufna, zerkała na pięknego, spasionego kawalera. Kuba nastroszył wąsy, skoczył na płot, wywinął parę koziołków.
— Chr-chr-chr! — zagadali do siebie.
Dzika cofnęła się i poczęła kawalera do siebie wabić; zaczęli się gonić wokoło pnia. Rozległy się chichoty, zaczepki, wreszcie popędzili oboje w puszczę po czubach drzew na wiosenne gody.
Gdy leśni ludzie zasiedli do obiadu, Rosomak zauważył brak współbiesiadnika.
— Gdzie Kuba?
— Zbałamuciła go ruda zalotnica — odparł Żuraw.
— Także pora! Wszędzie po gniazdach już są małe, a ci się dopiero zabierają na gospodarstwo! — rzekł Pantera.
— Jeszcze biedaka sowa w nocy uchwyci.
— Ja go znam, niegłupi on nocować w wilgotnej dziupli — wróci do swego rękawa.
— Zgłodnieje niebożątko.
— To mu na zdrowie wyjdzie. Już się w skórze nie mieści, tak go pasiesz.
Zaraz po obiedzie Pantera założył klacz do wozu i ruszył po ściółkę. Rosomak popłynął do koszów rybnych. Znowu Żuraw sam został.
Sprzątał prędko statki, zabawił godzinę nad swym zielnikiem, wreszcie przypomniał sobie raki i zaczął zbierać potrzebne do tego połowu narzędzia.
— Właściwie lepiej by było brać je na rybie odpadki, ale tak się biorą na głębinie, z czółna. A że Rosomak czółno zabrał, chyba będę je, brodząc, z pieczar wypłaszać — radził się Pantery, który właśnie ze ściółką nadjechał.
— Poczekaj chwilę! Zwiozę resztę i razem pójdziemy. Znam najlepsze pieczary.
— Dziękuję. Pewnieś już jakiś figiel dla mnie obmyślił. Dziś już miałem mysz w pudełku z proszkiem do zębów i zaszyte rękawy u koszuli. Dosyć na jeden dzień!
— To nie ja! Dalibóg!
— Więc któż? Może Rosomak?
— Nie, to „domowy”! Pewnieś mu nie postawił miodu w orzeszku na przywitanie!
— „Domowy” też pewnie powiesił wypchaną sowę Rosomaka na podsieniu, że nam ptaki spać nie dały od szarego świtu!
— On dziwy umie robić! Straszny psotnik!
— I „domowy” wężową skórę włożył mi do pościeli.
— A nie mógł to wąż skóry zmienić w twoim łóżku? Ty też w nim koszule zmieniasz.
I Pantera, śmiejąc się, popędził klacz.
Żuraw wziął siatkę, na obręczy rozpiętą, torbę na raki i poszedł.
Dróg nie było w ich kraju, ale każdy miał w głowie mapkę i nigdy nie błądził, i zawsze szedł najprościej.
Z biegiem czasu przecierali ścieżyny tyle co zwierz i nigdy się w kierunku nie zawahali.
I Żuraw też zaraz z polany wnurzył się w gęstwę łozy, odnalazł zeszłoroczną kładkę nad wąską topielą, wydostał się na garb olszyną porosły, przebrodził parę strug, ominął grząskie torfowisko i wykierował się jak strzała na wielki dąb na brzegu jeziora. Leżało gładkie, szeroko rozlane, zachodzące w ląd mnóstwem zatoczek. Naprzeciw bielały góry piaszczyste, jakby wyspa, i znowu tło stanowiła czarna ściana boru.
Pod dębem Żuraw się przebrał, został tylko w bieliźnie i w chodakach. Przewiesił torbę przez ramię i wszedł do wody. Zanurzał się po pas i trzymał się brzegu. Spód był dość grząski, a grunt wybrzeża pełen dziur i pieczar.
Żuraw co parę kroków siatkę w wodę zastawiał do dna, a nogą po tych pieczarach płoszył.
Gdy sieć podnosił, znajdował w niej wielkie żuki, muł, a za trzecim razem ujrzał ciemną skorupę i podniesione wojowniczo kleszcze.
— Jesteś — rzekł z triumfem, chwytając ostrożnie za grzbiet zdobycz i rzucając do torby.
Ogarnęła go zaciekłość łowiecka. Już nie patrzał ani na toń jeziora, ani na otoczenie, ani na słońce, tylko sieć zatapiał, podrywał i napełniał torbę. Aż wtem stracił grunt pod nogami i wpadł głową w jakąś bezdenną jamę pod olbrzymią olchą.
Zakotłowało się w wodzie, jakaś wielka ryba ośliznęła się po nim, połknął sporo wody, ale wnet oprzytomniał i wydostał się na powietrze. Musiał płynąć parę sążni, zanim zgruntował, potem znowu wpław łapać kapelusz i siatkę, wreszcie na brzeg wyskoczył.
— No, tym razem to chyba psota „domowego”.
Pomacał torbę — była pusta. Raki wydostały się na swobodę.
Wieczór był bliski, opar wstawał z wody, ziąb chwytał przez mokrą bieliznę, ale Żuraw zawzięcie rozpoczął połów na nawo, wracając do dębu.
Zbiegłe raki musiały jednak zaalarmować swój szczep, bo brały się tylko niedorostki, aż rybak zniechęcony zabrał się do odwrotu.
Dzwoniąc zębami, biegł do chaty; na jednym przejściu nad topielą pośliznął się i wpadł w szlam i już z daleka posłyszał trąbkę na alarm i pohukiwanie towarzyszy.
Wybrali się ku niemu niespokojni.
— Czyś ty zbłądził? — spytał Rosomak.
— Nie, tylkom się zagapił i wpadłem w tę jamę pod olchą.
— A suma nie było?
— Był. Okrutny. Mogłem rękami brać, ale o sobie myślałem, nie o nim.
Pantera już torbę obmacywał.
— Co tam? Kilka szczypawek.
— Bo wielkie drapnęły, jakem nurka dał. Brr! jak zimno! A nie wiecie, czy Kuba nocuje w rękawie?
— Myśmy o ciebie byli trwożni. Nie patrzałem.
— A wieczerzy nie ma?
— Owszem. Zacierki na mleku ugotowałem, aleśmy ciebie czekali i wreszcie poszli ratować.
W chacie było przyjemnie, ciepło, ale Żuraw nie dał się przekonać i przede wszystkim do cna się na czysto wykąpał.
Gdy przyszedł na wieczerzę, rzekł z pewnym zawodem w głosie:
— Wiecie? Kuba jest w rękawie.
— Toć się troskałeś, by w lesie nie nocował.
— No tak, pewnie, ale zawsze to dowód strasznego sybarytyzmu.
— Nareszcie przekonałeś się! — zaśmiał się Rosomak.
Żuraw zaczął jeść; rozmarzyło go gorąco, ogarnęła nieprzeparta senność.
— Nie wylej zacierki z łyżki do ucha! — droczył się Pantera.
— Jeszcze muszę statki pozmywać! — zamamrotał, opierając się o ścianę.
Ale oni dali mu drzemać i dokończyli domowe porządki.
Nie pamiętał, jak się znalazł w łóżku, tylko wszystko sobie przypomniał rano, znalazłszy pod poduszką dwa raki, upominek Pantery.
Rubinowe latarnie w okiennicach i krzątanie się Żurawia budziły wodza. Szedł do kąpieli i spóźniał się na śniadanie, bo tu i ówdzie zajrzał. Ze wszystkich stworzeń leśnych najmilsze mu były ptaki i te obserwował, i badał z amatorstwem. Wokoło chaty pełno skrzynek na drzewach i Rosomak doskonale znał historię i sprawy każdego skrzydlatego stadła. Żaden z leśnych ludzi nie mógł się pochwalić, że odkrył jakieś nowe gniazdo, bo ledwie zaczął, już wódz podpowiadał:
— W leszczynie, prawie na ziemi; wiem, to dzierzba! — albo:
— Na sośnie za garbem; widziałem, to sikora czubatka zajęła stare wiewiórcze.
Miewał specjalnych faworytów.
W zmurszałym pieńku brzozowym niedaleko krynicy odwiedzał co dzień raszkę siedzącą na jajach. Pierwszego dnia sfrunęła; gdy wróciła, znalazła kilka mrówczych jaj w gniazdku. Na drugi dzień, gdy ujrzała nad sobą twarz olbrzyma — człowieka, zdrętwiała. Czarne jak paciorki oczki wyrażały bezgraniczną grozę. Olbrzym rzucił znowu kilka mrówczych jaj i odszedł. Na trzeci dzień już przysmak porwała od razu i odtąd, słysząc trzask gałęzi pod stopą olbrzyma, czekała odwiedzin nietrwożna.
Po śniadaniu Rosomak oprawiał lampkę przed Królową, rąbał szczapy, ozuwał chodaki i szedł w las.
Brał ze sobą torbę, siekierę, sznur z hakiem na końcu i przepadał bez śladu. Szedł zwykle bardzo wolno, cały w słuch skupiony, przystawał często, do pnia wtulony, to wyciągał się pod krzakiem nieruchomy.
Las ledwie porastał w drobne liście; była to najlepsza, ale krótka pora do spostrzeżeń ornitologicznych.
Co dzień też Rosomak odwiedzał pszczoły. Od paru lat zajmowały dziuplę w starej wierzbie. Znał je dobrze. Czarne były, małe, bardzo cięte — dzikie, borowe.
Gdy leśni ludzie zajęli chatę, już je zastali. Ale dotąd nie było z nich pociechy.
Dziupla była nieszczelna, zmurszała, drzewo marne. Dobierały się do niej dzięcioły zielone, niszczyły myszy; po zimie ledwie zostawała garść narodu, a zanim się rozhodowały, nadchodziła jesień.
W tym roku działo się najgorzej.
Ledwie chodziły na kwiaty, robota szła ospale, nie przynosiły do ula pyłku.
— Nie ma matki! — rzekł Rosomak po dłuższej obserwacji.
Ruszył w puszczę i rozmyślał.
Po leśnych fiołkach, co właśnie zakwitły, po łozowych kocankach pszczół było pełno.
Musiała istnieć druga dzika barć, bo od osad ludzkich, od sadów i pól, przez te bagna i moczary za daleko było pszczołom lecieć. Barć musiała być, ale gdzie? Przez lat parę Rosomak ten swój raj schodził z końca w koniec, z kąta w kąt i nigdzie barci nie widział drugiej.
Teraz znaleźć musi, te sieroty poratować. Położył się na polanie liliowej od fiołków. Roboczy naród obierał słodycz skrzętnie i odlatywał. Każdą człowiek leśny oczami przeprowadził i zrazu nic się nie dowiedział. Snuły się tu i ówdzie. Wreszcie dopatrzył, że jedne były małe i ciemne, inne większe i żółciejsze.
Po godzinie cierpliwości badacza już stwierdził, że te pierwsze wracały ku wierzbie, drugie zaś wznosiły się nad drzewa i kierowały na wschód.
A miały przy nóżkach koszyczki złotego pyłku, a przy robocie nuciły wesoło.
Rosomak powstał z triumfem.
— Tam są i mają matkę! — rzekł, puszczając się za nimi na wschód.
Po drodze obejrzał każde stare drzewo; coraz na polankach przystawał, znowu owady śledził, znowu za nimi dążył, aż stanął nad nieprzezwyciężoną zaporą.
Była to smuga trzęsawiska.
— Aha! W borze barć mają! Żółte są jako żywica. Że mi to na myśl nie przyszło! Tam im raj, w tej choinie.
Za trzęsawiskiem, jakby wyspa wśród morza, była wyniosłość niewielka, porosła starymi sosnami.
Widział wyraźnie ich złote pnie, grube konary i czarniawe korony. Jedna, jakby przodownica, niosła olbrzymią czapę bocianiego gniazda.
— Zda się, ręką do nich sięgnąć, a „wara” mówi topiel. Bezdenna jest; ani krzaka, ani drzewka, ale wąska! Nie więcej jak półtorasta kroków! Dostać się tam trzeba!
Położył się i rozpatrzony plan układał. Zaraz też spróbował gruntu, cofnął się i zaczął rąbać łozy, układać w snopy i wiązać.
Robotę przerwał mu sygnał obiadowy. Gdy zasiedli do obiadu, każdy opowiedział swe przeżycia i wrażenia.
— Wiecie, wodzu, dudek zagląda do skrzynki! — pochwalił się Pantera z odkrycia.
— Toś rewidował skrzynki?
— A tak mnie ochota wzięła Kubę naśladować! Przejrzałem siedemnaście.
— Ładna porcja jak na jeden dzień.
— Byłoby więcej, ale na jesionie ladaco gałąź mnie zdradziła. Gruchnąłem o ziemię i nadwichnąłem rękę.
— No i co?
— Ano nic, zhukałem Żurawia-doktora, w mig mi nastawił, ale zabronił udawania Kuby przez parę dni.
— I bez mego zabronienia nie mógłbyś pokazywać łamanych sztuk w tej chwili: ścięgno masz mocno nadciągnięte.
— Cóż znalazłeś w skrzynkach?
— Najwięcej sikor-bogatek — mają już pisklęta; w jednej naliczyłem dwanaście rozwartych gardzieli. To dopiero robota wykarmić taką chmarę. W kilku muchołówki, te małe, nakładły błękitnych jająt; w dwóch są sikory-modraczki, wysiadują tak twardo, że je można ręką brać; w jednej nasyczał mi krętogłów, jak wąż, w jednej obłajały mnie szpaki, ale na tym jesionie właśnie miałem najgorsze przyjęcie. Zgadnijcie, kto ją zajął?
— No któż by? Może dzięcioł?
— Trzmiele! Niewielkie, szare. Sypnęły mi się do oczu, więc zmykałem co tchu i przez to na gałęzie nie zważałem, i gruchnąłem.
— No, a w którejże było to gniazdo gołych mysząt, coś mi je łaskawie włożył do maszynki kawianej? — spytał spokojnie Żuraw.
— Ja? Myszęta? Jakie? Kiedy?
— Ach, prawda! To także pewnie „domowy”! Żeś go nie wołał o pomoc przy zwichniętej ręce!
— „Domowy” na medycynę nie chadza.
— A ja mam złą wieść. Pszczoły w wierzbie nie mają matki!
Zafrasowali się obydwaj i jęli radzić.
— Pójdę po czerw do Odrowąża — ofiarował się Pantera.
— Kładki do Odrowąża są jeszcze pod wodą, a takie kręte, że sto razy można zmylić i w bagno wpaść.
— Może do domu pojechać, bo i chleba już mamy niewiele. Nawet nie mogę zrozumieć, gdzie mi tak prędko wyszedł — rzekł Żuraw.
— Gdzie? Pewnie „domowy” wyniósł i schował lub przepasł nim Hatorę — zaśmiał się Rosomak.
Obydwaj spojrzeli na Panterę, który z miną niewiniątka zaciągał sznurki w świeże chodaki łykowe.
— Do domu jechać w tych dniach nie można — rzekł, jakby końca rozmowy nie słyszał — bo mi Łatana Skóra powiedziała dziś na ucho, żebym jej akuszera sprowadził. Czy pan doktor będzie łaskaw? — zwrócił się z ukłonem do Żurawia.
— Wypatrzyłem drugą barć — rozstrzygnął kwestię Rosomak.
— No to i po co majaczysz i nas się radzisz?
— A po to, żem fajki poobiedniej nie dopalił, a wyście statków nie zmyli. Jak się to skończy, to ruszymy wszyscy na ciężką robotę. Barć jest na Chojowej Górze, za topielą.
— Aha, musimy faszyną15 jakie takie przejście wymościć i jeszcze się skąpiemy po pas. Dobra nasza! Jazda! — porwał się Pantera do zmywania.
Po chwili ruszyli wszyscy trzej, zostawiając chatę pod opieką Opatrzności. Nawet Kuba, zgorszony tą ogólną wyprowadzką, dopędził ich i wsunął się na poobiednią drzemkę do kieszeni Żurawia.
Szli bez drogi za Rosomakiem i mówili o zamierzonej robocie.
— Co roku na świętą Annę poglądam na tę Chojową Górę i łeb suszę, jak by się tam dostać — rzekł Pantera.
— Dlaczegóż specjalnie na świętą Annę? — spytał Żuraw.
— Bo święta Anna grzyby sieje. Nie wiesz? Na Chojowej Górze rosną pewnie od początku świata co roku i nikt nie zbiera, boć tam nawet zimą trudno się dostać. Przeklęta topiel!
Uwagi (0)