Djabeł - Józef Ignacy Kraszewski (polska bibliografia lekarska .txt) 📖
Czasy Stanisława Augusta opisane w formie specyficznego moralitetu. Schyłkowe czasy Rzeczypospolitej Kraszewski przedstawia jako okres rozkładu norm i obyczajów.
Zmienne losy szlachcica Michała Ordyńskiego, potomka onegdaj potężnej kresowej rodziny, są dla Kraszewskiego sposobem na snucie opowieści o źródłach upadku Rzeczypospolitej. Akcja powieści dzieje się w latach 1787–1790, a więc tuż przed najważniejszymi wydarzeniami historycznymi końca XVIII wieku. Powieść specyficzna — oprócz charakterystycznego dla Kraszewskiego solidnego zaplecza historycznego, pojawiają się także wątki nadnaturalne.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Djabeł - Józef Ignacy Kraszewski (polska bibliografia lekarska .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
— Na Bednarską, do dworku Sienińskich! — zawołał Ordyński.
— Gdziem ci mówił! — zagłuszył prawie razem odzywając się towarzysz.
— Do dworku!
— Jedź gdziem mówił! Słówko podczaszycu, zastanów no się... po co ty ją zaraz ojcu odwieziesz! wszak kochasz ją i masz w ręku, wieź do siebie!
— Milcz! milcz! przebudza się!
— Nie usłyszy! ojciec już ją opłakał! czemuż byś nie miał korzystać z okoliczności? masz najęte nowe mieszkanie, mogła by u ciebie odpocząć... Ona cię kocha, ona zostanie z tobą! Miałbym cię panie Ordyński za głupiego, za głupiuteńkiego, gdybyś inaczej postąpił. Korzystaj-że choć raz z okoliczności jedynej, z jej przywiązania i wdzięczności! wszak się z nią nie ożenisz, a kochasz ją! Czyż ci łopatą w głowę kłaść potrzeba?
Podczaszyc na którego piersi rozkołysanej tylą uczuciami, różnemi spoczywała piękna główka Anny, zatykał uszy na te rady zdradzieckie, ale czuł jak weń płynęły, jak go rozmarzały. Cały raj cichego szczęścia otwierał się przed nim! pragnął, walczył, ostatek poczciwości wiódł go na drogę lepszą, ale namiętność brała górę i już spostrzegłszy, że nie jadą do dworku, nic nie mówił, spuścił głowę... Anusia się ocknęła, westchnęła boleśnie, krzyknęła, otworzyła oczy, poznała przy blasku latarni Michała i płacząc pochwyciła go za szyję. Ten ruch namiętny, nierozmyślny zbliżył ich serca, Ordyński stracił głowę; cavaliere tymczasem schyliwszy się wpół przysiadł na desce za powozem, żeby nie przeszkadzać i ręce zacierał cicho się uśmiechając...
Powóz leciał ulicami jak zaczarowanym światem ciemności, wśród którego migały to rzędy okien jasnych, to nawieszone gdzie niegdzie lampy, to rozsypane drobne światełka. Ordyński ani wiedział, ani pytał dokąd jadą, słodkiemi słowy uspokajał Annę, której łzy czuł na swojej twarzy jeszcze, a dziewczę płakało z przypomnień strachu, wdzięczności, wzruszenia.
Nagle powóz się zastanowił w dziedzińcu jakiegoś domu.
— Gdzie jesteśmy? — spytał podczaszyc.
— Jesteś pan u siebie — odparł cavaliere — apartament na 1szym piętrze... Buona sera! I zniknął.
— Jutro odwiozę ją do ojca — rzekł w duchu podczaszyc, wysadzając powoli z powozu — teraz niech się uspokoi i spocznie. Anusia jeszcze nie wiedziała co się z nią dzieje, nie rozeznawała miejsca — na przeciw nich kilku sług i Frejer na czele, stali ze świecami.
— Co to jest, dokąd mnie pan prowadzisz — zapytała nagle się zastanawiając — wieź mnie pan do ojca! gdzie jestem?
— Odpocznij u mnie chwilę Anusiu — rzekł podczaszyc — pojedziem zaraz do ojca!
— Pojedziem! odpoczywać! kiedy on tam siwy włos rwie sobie z głowy — zawołała dziewczyna — co ci się stało panie Michale? — cofnęła się — natychmiast! natychmiast!!
Podczaszyc umilkł zawstydzony, chciał konie zawrócić, ale ich już nie było, odjechał niemi Włoch.
— Poszlemy po inny powóz — rzekł smutnie — ten odszedł... tymczasem zajdź do mnie.
— Nigdzie! ani na chwilę, tylko do ojca — stanowczo odpowiedziała Anusia, której charakter powracał z przytomnością.
— Chodźmy pieszo!
Frejer i służba stali w milczeniu.
— Po powóz i konie! hej prędzej! — rzekł dosyć niechętnie Ordyński.
Anusia sparła się o mur i milcząca pozostała z głową zwieszoną, załzawionemi oczyma... Stali tak długą chwilę słowa nie mówiąc do siebie, Anna tylko niecierpliwiła się coraz bardziej nieprzybywającemi końmi, nareszcie sługa powrócił oznajmując, że dla spóźnionej pory fiakra nigdzie znaleźć nie mógł.
— Więc idziemy piechoto! — powtórzyła żywo Anna, podnosząc głowę — idziemy!
Ordyński prosić już nie śmiał, bo nań spojrzała tym wzrokiem, który usta zamyka, musiał ją prowadzić.
Noc ciemniejszą się coraz stawała — po domach i kościołach poznał podczaszyc że byli na drugim końcu miasta, ale wiedząc że Anusia co raz powie, to dotrzyma, nie sprzeciwiał się jej więcej. Szli więc z jednym tylko sługą, który niósł latarnię, mając nadzieję spotkać gdzie przypóźnionego fiakra, a Anna odzyskawszy siły śpieszyła tak że za nią zdążyć było trudno. Podczaszyc milczał chmurny, jakby na przekor jeszcze nadeszła burza, puścił się deszcz ulewny, a dziewcze nic nie czując prócz powinności wrócenia do ojca, pędziła po ślizkim bruku.
Ta podróż w milczeniu, ciemności, wśród burzy odbyta, trwała niezmiernie długo — błądzili po uliczkach nieznajomych, szli, wracali i na większe wydobyć się nie mogli. — Po mozolnej włóczędze znaleźli się jakoś na Krakowskiem przedmieściu i choć już nie bardzo było daleko, podczaszyc dostawszy przecie fiakra, namówił Annę by siadła; zajechali przed dworek, w którego oknie paliła się jeszcze świeczka, ale bramę znaleźli już zatarasowaną, dowód że Kasper nie zapomniał bać się o swe pieniądze. — Uderzono do wrót gwałtownie, Hołodryga śpiący nie rychło się zbudził i odryglował. Wchodząc do izby zastali braci w żywej z sobą kłótni, której tylko słów kilka do ich uszu doleciały.
— Waszmościne głupstwo i chciwość wszystkiego tego nieszczęścia przyczyną — wołał Jan — myślałeś o pieniądzach, a zgubiłeś mi córkę? kto cię wie czyś mego dziecka sam nie sprzedał!
Wyrazy te straszne podyktowała rozpacz.
— Panie Janie, opamiętaj-że się — odpowiedział Kasper żegnając — co ci jest? Wszakżem cię tu do siebie nie zapraszał, a com ja winien, żeś ty sam tej awanturnicy dziecko swoje polecił?
— Albożeś mnie na to nie namawiał?
Na te słowa weszła Anusia rzucając się w objęcia ojca. Stary pochwycił ją nie wierząc oczom swoim, padł na kolana, i zobaczywszy dopiero podczaszyca, ku niemu podbiegł objął za nogi, zabełkotał niezrozumiale, mowę z radości tracąc.
Kasper stał także jak wryty kiwając głową, ale nie wiele okazywał uczucia; po chwili radość powróciła im przytomność. Ojciec jednak wymawiał ciężko, zająkiwał się i z wielką trudnością zdobywał na słowa. Chwycił rękę Anny, patrzał na nią i na chwilę od siebie puścić nie chciał.
— Jakżeż to było? — odezwał się wreszcie gospodarz zbliżając ku Anusi — powiedz bo nam aspanna.
— A pozwólcie mi wprzód myśli zebrać — odpowiedziała Anusia — drżę jeszcze cała, w głowie mi się przewraca... Wiecie jak mnie ta jejmość namówiła na dzisiejszą przejażdżkę i zabawę wieczorną i jakem się ja jej dziecinnie pociągnąć dała.
— A jam głupi pozwolił — przerwał ojciec zachodząc się z płaczu.
— Dalibóg jam nie namawiał wcale — po cichu dodał pan Kasper.
— Jakto nie? a któż?
— Ty prędzej! A co mnie do Anusi! chcieliście toście i zrobili co chcieli! nie moja to wina!
— Dosyć żem się dała namówić i pojechała z nią — przerwała spór Anna — naprzód zawiozła mnie do swojego domu, tu, żem była jak zazwyczaj bardzo skromnie ubrana, naprzód mnie wymuskała pomimo mojego oporu, i dopierośmy siadły z nią do powozu. Pojechałyśmy naprzód do jakiegoś ogrodu, gdzie prawie do zmierzchu przechadzałam się z nią po bocznych uliczkach. Szła ze mną zakwefiona, mało mówiąca, czegoś niespokojna.
Jakiś jegomość który tu raz był we dworku, przyplątał się potem do nas, zaczepiał mnie, a choć odpowiadać nie chciałam, sam mówił długo, śmiał się, żartował; zbywałam go jak tylko mogłam, nareszcie pożegnał nas i odszedł, a my chwilę jeszcze zabawiwszy, siadłyśmy do powozu.
W drodze jejmość ta powiedziała mi że musi odwiedzić jakąś tam przyjaciółkę, do której na chwilę wstąpimy — nie bardzo mi się to podobało, ale z nią jadąc sprzeciwić się nie mogłam. Zajechałyśmy w ustronną ulicę, a już się i zciemniać zaczynało, następnie do dworku jakiegoś, którego bramę zaraz za nami zamknięto, a ja z nią weszłam po wschodach na górę. Minąwszy parę pokojów, które mnie zdziwiły żem nic kobiecego nie widziała, w jednym w którym się tylko paliła lampa od sufitu wisząca, kazała mi pozostać, mówiąc — posiedź tu chwilę, ja zaraz powrócę!
Chciałam się wymawiać i do powozu zejść, ale ledwie tych słów domówiwszy, znikła drugiemi drzwiami, a mnie zaraz dziwny jakiś strach ogarnął, obejrzałam się i zdziwiona poznałam, że to być musi mieszkanie mężczyzny.
Cicho było do koła, poskoczyłam do drzwi, jedne były zamknięte na klucz, próbuję drugich, także! przerażona chciałam krzyknąć, gdy drzwi których próbowałam otwarły się, wszedł ten pan co z nami mówił w ogrodzie i ukląkł przedemną.
Nie pojmowałam co to wszystko znaczyć mogło, i słów któremi się odzywał nie rozumiałam nawet, wiem tylko, że przysięgał, obiecywał, zaklinał i porwał mnie za rękę, którą gwałtownie mu wyszarpnąwszy, oparłam się o stół właśnie gdy podczaszyc drzwi wyłamawszy pierwszy wpadł do nas... Więcej nic nie wiem, bom zaraz zemdlała.
Anna rozpłakała się.
— Dzięki Bogu co cię ratował i tobie panie żeś nad nami miał litość — odezwał się Sieniński. — O! ja bym był nie przeżył tego! truchleję jeszcze wspominając!
W pierwszej chwili, gdy zmierzchło, a nie powracała Anusia, zaraz mnie tknęło, pobiegłem do mieszkania tej gałganicy... Już tam nie było jej ani śladu — mieszkanie stało pustką, powiedzieli stróże, że na wieś się gdzieś wyniosła.
— To była namówiona zdrada! — krzyknął Kasper — ale któż by się jej mógł spodziewać, tak to stworzenie udawało układną i pobożną kobiecinę!
— Waćpan pierwszyś nas pociągnął swoją łatwowiernością!
— A nie byłeś ze mną u niej na kawie? a nie mówiłeś sam, że bardzo przyjemna kobiecina?
— Któż pociągnął i znajomość zrobił! — począł znów Jan.
I bracia kłótnię na nowo mieli zagaić, gdy Anna całując ojca w rękę, usta mu zamknęła; postrzegli oba podczaszyca i zamilkli.
Ordyński w którego duszy nie wiem co się działo, chmurny, złamany, gniewny, wstał z krzesła po chwili, spojrzał na Annę z wymówką gorzką i pożegnał kłaniającego się starca, rzucając mu smutek na pożegnanie.
— Módl się za duszę mojej matki!
— Podczaszyna nie żyje! — zawołali ojciec i córka z wyrazem serdecznego bólu! — nieszczęście! nieszczęście!!
Podczaszyc odwrócił się i uszedł.
Z wielkiem podziwieniem swojem, podczaszyc w bramie zaraz spotkał się z cavalierem Fotofero, który w płaszczu obwinięty, zdawał się nań oczekiwać; w milczeniu ujął pod rękę Ordyńskiego, wsadził do powozu i dał znak woźnicy, by jechał do nowego mieszkania.
— Zkądżeś tu znowu? — spytał zdumiony podczaszyc.
— O to mniejsza — odparł Fotofero — ale cóżeś to najlepszego zrobił pan, dając tak z rąk sobie ujść ulubionej dziewczynie; na to potrzeba być...
— Cóż chciałeś, żebym ją gwałtem zatrzymał! Ty jej nie znasz!
— Nie znam jej, ale znam kobiety — odrzekł machając ręką Fotofero — czasami czekają trochy gwałtu by się poddać. Ale mniejsza o to, kto wie? lepiej się tak może stało, choć myślałem że będzie inaczej. Cóż ci mówiła o podkomorzym brańskim, jak ją porwano? kto? wszak pewnie rozpowiadać musiała?
Podczaszyc niechętnie i krótko powtórzył powieść Anny, a cavaliere śmiał się wciąż oczy mając weń wlepione.
— I pan temu wszystkiemu wierzysz? — rzekł po cichu gdy podczaszyc dokończył! — cha! cha! miałżeby podkomorzy być takim jak pan ceremoniantem?
Ordyński zerwał się z siedzenia, wielkim głosem zawoławszy:
— Milcz! milcz! — Oczy mu się zaiskrzyły, pierś wzdęła, oburzył się, ale podejrzenie było wrzucone w duszę, i rosnąć w niej już mogło. Cavaliere nie żądał widać więcej, gdyż zaraz zręcznie bardzo zwrócił rozmowę, a podczaszyc przypomniawszy śmierć matki, zwróciwszy myśli w inną stronę, smutny, do domu słowa nie rzekłszy przyjechał.
Na progu chciał go Fotofero pożegnać, ale Ordyński poczuwszy się do wdzięczności dla niego, pociągnął go za sobą.
— Na ten raz służyć nie mogę — rzekł cavaliere wyrywając się — pilna sprawa woła mnie gdzieindziej, alem rad że się pozbywasz dawnego ku mnie wstrętu i przekonywasz że ci sprzyjam szczerze. Ja to sprowadziłem de Cerullego dla oczyszczenia ciebie, ja jeden pamiętałem o tobie gdyś się skrywał, ja natchnąłem twoich dawnych przyjaciół, ja postarałem się o zgodę z Rybińskimi — ja wreszcie wcześnie zawiadomiłem o tobie jenerała, który już czeka na górze.
To mówiąc potoczył się po schodach i znikł w ciemnościach.
Podczaszyc wszedł wolnym krokiem do swego mieszkania, ociągając się, bo mu teraz oznajmione odwiedziny Bauchera wcale nie były na rękę, potrzebował sam na sam smutek swój i znużenie wydychać.
— Ha! — rzekł w duchu — jenerała się pozbędę łatwo; gdy zobaczy że go czem przyjąć nie mam, prędko się wyniesie.
Ale się bardzo mylił w rachubie podczaszyc, bo zastał starego zjadacza nad wielkim półmiskiem ulubionych raków i kilką butelkami wina, z serwetą szczelnie pod brodę zatkniętą, siedzącego wygodnie i zajadającego bardzo smaczno.
— Podczaszyc! kochany mój podczaszyc! a witajże! odezwał się Baucher rozstawując ręce do uścisku — przecież nam cię fata szczęśliwie wracają! Czekam cię od godziny i dziękuję ci żeś nie zapomniał o mnie, a kazał mi wygotować przekąskę. Raki dobre, tłuste, duże, wino wcale niczego, ser szczypiący... No, teraz opowiadaj mi swoję Odysseę i radźmy co począć.
To mówiąc Baucher już znów zajadał, popijał, haec faciendo et haec non omittendo, rozpoczął razem butelkę i rozmowę; podczaszyc upadł przy nim na kanapę.
— A fe! — odezwał się jenerał spojrzawszy mu w oczy, czy to się już godzi tak tracić ducha dla mizerji! Umarła matka, wszyscyśmy śmiertelni! zdradziła cię kochanka, któraż z nich nie zdradza? Nadszastałeś majątku, to rzecz do zreperowania; znudziłeś się klauzurą, tem ci lepiej światek będzie smakować. Jutro będziemy z tobą u króla.
— Po co?
— Takeśmy ułożyli, król cię z Rybińskimi semotis arbitris pojedna, a potem pokażesz się na dworze, publicznie, i rzecz skończona. Sam słyszałem jak N. Pan dowiedziawszy się o śmierci pani podczaszynej, powiedział: Jam teraz jego opiekunem.
— Ale ja
Uwagi (0)