Djabeł - Józef Ignacy Kraszewski (polska bibliografia lekarska .txt) 📖
Czasy Stanisława Augusta opisane w formie specyficznego moralitetu. Schyłkowe czasy Rzeczypospolitej Kraszewski przedstawia jako okres rozkładu norm i obyczajów.
Zmienne losy szlachcica Michała Ordyńskiego, potomka onegdaj potężnej kresowej rodziny, są dla Kraszewskiego sposobem na snucie opowieści o źródłach upadku Rzeczypospolitej. Akcja powieści dzieje się w latach 1787–1790, a więc tuż przed najważniejszymi wydarzeniami historycznymi końca XVIII wieku. Powieść specyficzna — oprócz charakterystycznego dla Kraszewskiego solidnego zaplecza historycznego, pojawiają się także wątki nadnaturalne.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Djabeł - Józef Ignacy Kraszewski (polska bibliografia lekarska .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
— To doprawdy jakieś niewiniątko, powiedziała w duchu — z tem to kłopotu więcej niż warto — no! ale to nie moja rzecz!
Wkrótce podano kawę, na grzeczności dla Anny szczególnie siliła się wdówka, i tak dobrze udaną jakąś czułością potrafiła ją ku sobie pociągnąć, że chciwa przywiązania Anusia, nie potrafiła być całkiem niewdzięczną. Poczęła ją zwać przyjaciółką, spoufalać się, ośmielać. Pan Kasper rosnął, bo i jemu dostawały się choć okruchy oświadczeń i serdeczności; a wdowa dla niego umyślnie co raz to coś o talarach brząknęła, co go rozpłomieniło niesłychanie. Chodził poglądając nieznacznie na próżny ale dobrze zamknięty kuferek pokryty dywanikiem, stojący w drugiej izdebce przy samym łóżku, nie mógł się od tego nęcącego widoku oderwać. Oczy wdowy do reszty go durzyły, bo nań tak czule patrzała, jakby jutro iść mieli do ołtarza.
Kilka godzin zbiegły żywo na opowiadaniu o dworze księstwa kasztelaństwa, któren Szwęsia zdawała się znać na palcach, choć w życiu go nie widziała. Rozweselono nawet Anusię, i pan Jan który towarzyszył córce, po kawie się tylko na kufrze pod oknem trochę zdrzemnął wedle zwyczaju. Króciutko to trwało, przeszło nie postrzeżone i ujęło za serce pana Jana, powtarzał i o tem ciągle.
— Bardzo miła kobiecina! i taka gościnna! Ale sobie gacha wybrała! no! no!
Jeszcze w progu zapraszając serdecznie Anusię do siebie, pożegnała ich Szwęsia, a ledwie wyszli, przebrana inaczej, rzuciła się w czekający powóz i pojechała do podkomorzego.
Przez tych dni kilka nie miał on żadnej o losie swoim wiadomości, co go okrutnie jątrzyło, ale że mu kazano czekać, musiał, i w miarę jak nieprzywykły do cierpliwości na zniesienie niepokoju się wysilał, rosły w nim żądze, pracowała głowa — byłby dał wszystko co chciano za Anusię, którą raz najrzał w życiu! Rozrywał się wprawdzie grając po nocach całych, ale że to było pod wieczór jakoś, jeszcze go w domu zastała madame, właśnie u toalety. Porzuciwszy więc fryzurę i puder, jak stał w białym pudermantlu, na wpół umączony, nie starłszy twarzy, poleciał do niej, drzwi kazawszy pozamykać.
Szwęsia siedziała już z nogami na kanapie, a ujrzawszy podkomorzego w tym stroju, poczęła się śmiać, domyślając się jak go tam już niecierpliwość piekła.
— No, a cóż Szwęsiu kochanie! a co? — krzyknął wpadając podkomorzy i wcale nie obrażając się śmiechem jej.
— Podziękujże mi naprzód żem się do ciebie sama en personne fatygowała — a ślicznie mnie przyjmujesz! fe! co za paskudnik!
— Przepraszam cię, ale tak jestem ciekawy!
— A tu nic nie będzie! — chłodno powiedziała Szwędzka.
— Jakto! — wybuchnął gwałtownie podkomorzy łamiąc ręce — a tom zdyshonorowany.
Uśmiechnęła się tylko.
— Ale możeż być żebyś ty! ty! nic nie dokazała?
— Co myślisz! Dziewczyna po uszy rozkochana w Ordyńskim, prosta, głupia, ani do niej przystąpić. Otacza ją dwóch starych, wyschłych zakamieniałych dziadów, pilnując jak we łbie oka. I nic to interesów nie rozumie.
— Ani pieniędzy nawet?
— Albo to oni ich potrzebują?
— Ależ stryj skąpiec?
— Patrz! jak już wie! rozśmiała się Szwędzka i nagle ton zupełnie zmieniła — no — co mi dasz? to ci ją na Nalewki przywiozę, na dzień i godzinę naznaczoną.
— Co chcesz?
— Fe, myśli się targować!!
— Nie targuję się, ale pytam.
— Bądźże wspaniałym — zawołała Szwęsia po swojemu — sypnij! jest za co! nie ma co mówić! różyczka! I że przywiozę to pewna, ale dalej, dawaj sobie rady jak chcesz — ja się w to nie mięszam, i przepowiadam nawet że kłopot mieć będziesz.
Podkomorzy trochę się zamyślił.
— Co będzie to będzie — rzekł — ale pokażę ludziom że co zechcę to dostanę; w sobotę u mnie wieczór, gości hukiem, Anna musi mi pogospodarować.
— No, ale cóż mi dasz — rzucając nań okiem chciwem przerwała łotrzyca — mów-no co dasz?
— Mów co ci mam dać?
Wstała z kanapy jejmość i przeszła się po pokoju, niby namyślając.
— Siadaj i pisz weksel do Cabrego na...
Schyliła mu się do ucha.
Podkomorzy poszukał tylko kałamarza, chwilę podumał.
— To ci dam weksel w sobotę.
— A niewierny! — dumnie krzyknęła rozgniewana — no! to bywaj zdrów!
— Jakto? ale ja ci wierzę, tylkom się chciał wprzód Cabremu opowiedzieć — podchwycił przestraszony podkomorzy — ale kiedy tak, na, bierz, byle tak było, jakem prosił.
— Słuchaj, na dzień i godzinę nie chybię, bo to moja rzecz, ale jak się z tego wywikłasz, co wyniknie, nie moja sprawa. Stworzenie całkiem dzikie, ażeby je ugłaskać, więcej potrzeba czasu, to już nie moja sprawa.
Podkomorzy pochmurny usiadł pisać, a madame chodząc po pokoju zobaczyła pierścionek leżący na stoliku, i włożyła go na palec bez ceremonji.
— A to na pamiątkę dla mnie — rzekła pokazując.
Podkomorzy tylko ramionami ruszył.
— Wartam i więcej bo prawdziwą robię dla podkomorzunia ofiarę.
— W sobotę na Nalewkach — przerwał gospodarz oddając weksel.
— Będę jak zacznie zmierzchać! Bądź zdrów podkomorzuniu. — Rozśmiała się szydersko mówiąc po cichu: — Tyle twego podobno, co się tymczasem naspodziewasz.
I kiwnąwszy mu głową na którą spuściła welon, znikła znajomemi sobie drzwiami.
Podczaszyc siedział jeszcze w klasztorze zamknięty, dumając i zżymając się na dziwne położenie swoje. Chwilowe myśli jego brały religijny kierunek, to znów niecierpliwił się i narzekał na losy. Od dni kilku dziwny jakiś smutek go trapił, któryby był nazwał przeczuciem, gdyby filozofia Poinsot’a dozwoliła mu przypuścić ten fenomenalny stan ducha. Tłumaczono to podówczas zdrowiem, żołądkiem, mózgiem, chorobą, czem chcąc byle nie duszą, której upierano się nie widzieć w człowieku. Niespokojniejszy był niż kiedy, więzienie gorzej mu coraz ciężyło, nawet trochę umiejąca go ukołysać rozmowa O. Spirydjona, teraz drogi do serca, zawalonego jakiemś ziemskiem uczuciem, wynaleźć nie mogła. Starzec czekał ale wzdychał.
— Twarda natura do dobrego — mówił w sobie — rekluzja nawet pożyć jej nie może, przyjdzie może czas upamiętania, ale nie rychło... i kto wie czy przyjdzie?
Pomimo jednak zewnętrznych oznak zatwardziałości, podczaszyc zmieniony był znacznie swoim pobytem u kapucynów — nie otworzyło mu się serce ale zmiękło, nie poprawiły pojęcia, ale uznał że obok nich istnieją inne, mocą których ludzie w spokoju i zgodzie z sobą i światem żyją — rzucone było ziarno, choć nie schodziło jeszcze.
Sama ta tęsknota, która często poprzedza nawrócenie, dobrym już była znakiem, a zwrot częsty ku dziecinnym latom, symptomem pragnienia innych wrażeń i żywota. Żywił jak mógł ojciec Spirydjon dobre ziarnka chuchając na nie i pielęgnując, a czekając wschodu, nieraz też kto z gości poufałych klasztoru odwiedzał samotnika przychodząc w pomoc kapłanowi. Tu, do koła poczciwych księży, przy zacnym O. Spirydjonie, krążyły jeszcze ostatki lepszej społeczności, w szczątkach tylko pozostałej w stolicy — nie zepsutej niewiarą, bogatej w uczucia, które zapał religijny w duszy zasiewa.
Dziwnie zaprawdę wydawali się ci starcy podczaszycowi, który na nich spoglądał z ciekawością jak na istoty drugiego świata. Mało podobnych wówczas liczyła Warszawa, podzielona na kilka obozów stronnictwami politycznemi, a nie zamykająca w sobie jak drobną cząstkę tego, co starą Rzeczpospolitę reprezentować mogło. Najpoczciwszym już wówczas paliły się głowy reformami dziwnemi, nowostkami, najlepszych doszła zaraza niewiary, obojętności religijnej i cudzoziemszczyzny.
Możemy sobie poniekąd wyobrazić jaki był, rzec można, szał umysłów, gdy z najlepszemi chęciami, szukano dla kraju lekarstwa w ustawie, którą Russo siadał pisać na serjo. W tym sposobie działo się przecie wszystko — nie budowano na krajowym gruncie, z cudzej myśli przędzono przyszłość, chciano ją zasadzić latoroślą z pod innego nieba wziętą. Wyższa społeczność przy najpoczciwszych życzeniach, błądziła wiedziona ideami wieku i z nich się wyplątać nie umiała, przywykła do lekceważenia co swoje. Na wsiach tylko, po zagrodach panował jeszcze duch przeszłości dotąd nietknięty, i tam żyli ci co piastowali ostatek podań krajowych. Świat to był tak dalece różny od tego, który się wyrabiał w miejskich towarzystwa sferach, wyższych zwłaszcza, że każdy głos posła co pierwszy raz rzucił swą cichą chatę, by radzić na sejmie, brzmiał na nim jak z grobu wywołany, przed stu-letnią myślą. I głuchły te głosy nie wielu, niepojęte, niesłuchane, wyśmiewane najczęściej, zagłuszane krzykami kilku gardłaczy, gdy, jak współczesny jeden pamflet powiada — Branicki z Sapiehą knuli rzeczy po cichu, Suchorzewski i Suchodolski imponowali sejmowi, Zaleski i Mikorski coraz to nowe poddawali projekta, książę jenerał i Stanisław Potocki ustawnie perswadowali, Byszewski i Łączyński milczeli, a król jegomość cierpliwie znosił wszystko.
Ta więc społeczność nieznana podczaszycowi, której próbki miał zręczność poznać u kapucynów, była dlań zupełną nowością. Byli to ludzie, których ubóstwo i wieś uchroniły od nabrania poloru wieku, u których tradycja czczoną jeszcze była i szanowaną jak arka narodowa, ostatnie niedobitki rzeczypospolitej Jagielońskiej, konającej teraz w objęciu reformatorów. Starzy konfederaci Barscy, z kresami chlubnemi na głowie, gotowi jeszcze byli pod starość siąść na koń i co dzień chodzili siodła swe i moderunki oglądać; zakonnicy wreszcie, których stan chronił od zepsucia. Maluczki ten świat, który wzdychał, modlił się, płakał i czekał, który miał serce i wiarę, patrzał już tylko na czynnych, ale sam nie był w czynie — miejsce jego zajmowało pokolenie, którego chęci walczyły z fałszywem pojęciem środków. Tu się przysłuchiwał młody człowiek podaniom mało znanej przeszłości, z której wprzód uczono go się naśmiewać, i poznał że szacunku była godną; tu ujrzał, że barbarzyństwo, którym rzucali w oczy zepsuci by się sami od zarzutu wynarodowienia obronić — całe było w fałszywem pojęciu form, których znaczenie zgasło.
W poważnem tem kole sędziwych, pobożnych, zapłakanych starców i myśl jego spoważniała trochę, choć z zatwardziałością upartą wpływowi ich się bronił. Nie raz już O. Spirydjon miał na ustach słowo z którem wyczekiwał dogodniejszej pory, by nie zrazić niewczesną gorliwością, — a w tem wszystkie nadzieje starca rozsypały się w proch w jednej chwili.
Tegoż dnia, a było to w sobotę, gdy staraniem Fotofero i de Cerullego zgoda z Rybińskim zawartą została, gdy i ksiądz biskup kujawski przez króla ukołysany, zezwolił na nieposzukiwanie napastnika synowca swego, — podczaszyca wezwano wieczorem do fórty. O. Spirydjon, który wypadkiem chodził, usłyszawszy że go wołano, a myśląc że to może sztuka nieprzyjaciół, co dowiedziawszy się o miejscu, chcą go tylko wywabić, zwrócił się do przybyłego i spytał:
— A kogo to żądacie moje dziecko?
Tem dzieckiem był niegdyś marszałek dworu i totumfacki podczaszyca, imci pan Frejer, do którego z rana zabiegł cavaliere, dając polecenie, żeby się do swego pana dostał.
Frejer z początku niechętnie się brał do tego, bo usunąwszy się przy rozbiciu z rachunkami, bardzo ślicznie spisanemi, nie miał potrzeby ratować Ordyńskiego, nie posądzając żeby jeszcze co w kieszeni jego do wyłowienia i obrachunku znajdować się mogło. Słysząc o stanie interesów podczaszyca, będąc świadkiem jak dom i sprzęty zabierano, myślał, że podczaszycowi caput będzie, jak mówił; jako bardzo porządny człowiek nie chciał się do nieporządnych chudopacholskich spraw mięszać. Cavaliere go dopiero przywiódł do pomiarkowania.
— Co ty sobie myślisz? — zawołał do niego po niemiecku — czy ty nie wiesz, że panowie są jak koty, które choćbyś zrzucił z największej wieży, zawsze padną na nogi i nic im się nie stanie? Pójdziesz do niego i oddasz mu kartkę moją, dodając ustnie, że sprawa z Rybińskim skończona, że nie ma się czego obawiać wyjść na świat; — powtóre, dasz mu list z Florencji donoszący o śmierci jego matki, a potrzecie dodasz, że jest pilniejszy nad wszystko interes... dla którego powinien spieszyć...
Frejer dobrze się namyśliwszy, wziął kartkę i list i wybrał się do kapucynów, a gdy O. Spirydjon zagadnął, chciał zaraz kartelusz podać, ale pismo z kieszeni znikło jak kamfora.
— Kogo to żądacie?
— Podczaszyca Ordyńskiego — rzekł Niemiec z poważnym jak suknia jego ukłonem.
— Ale — rzekł O. Spirydjon po łacinie, przypatrując się ciekawie Niemcowi — ja tu o żadnym w tej chwili nie wiem.
— Podczaszyc Ordyński Michał! — począł nalegać wciąż kłaniając się Frejer.
— Czego od niego chcesz?
— Mam poselstwo, ważne, wielkie, smutne! — łamanym językiem począł łatając się Frejer, któremu łaciny nie starczyło.
— Cóż takiego?
Niemiec potrząsł głową.
— Jakże się waćpan nazywasz — spytał ojciec — to się pójdę dowiem.
Niemiec po raz trzeci się ukłonił, a że Polska szlachecka, uczyła szlachectwa wszystkich, a kto w niej parę lat pobył, już herbownych nabierał pretensji, Frejer, syn tkacza gdzieś w Saksonji, odparł:
— Nazywam się Justus Bartholomäus von Frejer!
Z tem poszedł zakonnik do celi i otworzywszy drzwi, zastał podczaszyca spartego na stole, a tak zadumanego że wnijścia jego nie słyszał.
— Laudetur...
— A! dobry wieczór jegomości!
— Powiedz mi kto to jest Justus Bartholomäus von Frejer?
Podczaszyc, który pod tem nazwaniem z trudnością poznał swego dawnego pomocnika, nie rychło wykrzyknął:
— A! Frejer! to mój niegdyś totumfacki! ale zkądże go znacie mój ojcze?
— Jak myślicie, czy to uczciwy człowiek? — spytał O. Spirydjon — nie zdradziłby was?
— Ale nie! to człek dobry, flegmatyk, Niemiec, i okrutnie regularny w regestrach, o pieniądze trudno z nim było zawsze, ale co w rachunkach nikomu się nie da przepisać!
Rozśmiał się kapucyn.
— No, to może chcesz
Uwagi (0)