Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej - Jaroslav Hašek (biblioteka online za darmo txt) 📖
Satyra na wojsko i wojnę, ukazująca absurdy ostatnich lat istnieniaAustro-Węgier, najczęściej tłumaczona powieść czeskiej literatury oraznajsłynniejszy żołnierz — Józef Szwejk.
Przed laty przez lekarską komisjęwojskową urzędowo uznany za idiotę i zwolniony z armii, żyje spokojnie wPradze, handlując psami. Rozgadany bywalec knajp, przy każdej okazji gotówdo przytoczenia odpowiedniej anegdoty z życia zwykłych ludzi, lojalnyobywatel, manifestacyjnie oddany monarchii austro-węgierskiej. Jednak byćmoże diagnoza była błędna i Szwejk nie jest po prostu głupkiem? Psy, któresprzedaje jako rasowe, to zwykłe kundle, którym fałszuje rodowody. Kiedywybucha wojna i nasz bohater trafia do wojska, rozkazy wypełnia gorliwie,lecz według własnego sprytu, co rusz wpędzając w tarapaty siebie iprzełożonych. Oto Szwejk — nierozgarnięty głupek czy przebiegłyprostaczek?
- Autor: Jaroslav Hašek
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej - Jaroslav Hašek (biblioteka online za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jaroslav Hašek
— A jakby ci kazał — pytał Szwejk — żebyś ukradł kasę pułkową, ukradłbyś? Tutaj siedzisz i pyskujesz, ale trzęsiesz się przed nim ze strachu.
Mikulaszek zamyślił się nad pytaniem Szwejka i odpowiedział:
— Co do kasy pułkowej, to musiałbym się zastanowić.
— Nad niczym nie wolno ci medytować, ty sieroto niemądra! — krzyknął na niego Szwejk, ale głos jego urwał się nagle, bo w tej właśnie chwili otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł porucznik Lukasz. Od pierwszego wejrzenia widać było, że musiał zdrowo pić, bo czapkę miał na głowie daszkiem do tyłu.
Mikulaszek tak się przeraził, że nawet nie zeskoczył ze stołu, ale zasalutował siedząc, zapomniawszy zupełnie, że przecież nie ma czapki na głowie.
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że wszystko jest w porządku — półgębkiem meldował Szwejk stanąwszy na baczność według wszelkich prawideł przepisu i zapomniawszy jedynie wyjąć papierosa z ust.
Porucznik Lukasz nie zwrócił na to uwagi i podszedł prosto do Mikulaszka, który wytrzeszczonymi oczyma spoglądał na porucznika, śledząc każdy jego ruch. Salutował przy tym bez przerwy i nadal siedział na stole.
— Porucznik Lukasz — rzekł oficer podchodząc do Mikulaszka krokiem nie bardzo pewnym — a wy coście za jeden?
Mikulaszek milczał. Lukasz przysunął sobie krzesło przed siedzącego na stole, oniemiałego z wrażenia służącego, następnie usiadł sam i spoglądając wzwyż, zwrócił się do swego sługi:
— Szwejku, podajcie mi z walizki rewolwer służbowy.
Przez cały czas, gdy Szwejk szukał w walizie rewolweru, Mikulaszek milczał i okiem wystraszonym patrzył na porucznika. Jeśli w tej chwili uświadomił sobie, że siedzi na stole, to musiała go ogarnąć rozpacz tym większa, ponieważ stopy jego dotykały kolan siedzącego przed nim porucznika.
— Pytam się, jak wam na imię, człowieku! — wołał porucznik Lukasz.
Biedak milczał dalej. Opanowała go jakaś drętwota, jak później tłumaczył Szwejkowi, spowodowana przestrachem z nagłego przyjścia porucznika. Chciał zeskoczyć ze stołu, ale nie mógł, chciał odpowiedzieć, ale nie zdołał otworzyć ust, chciał przestać salutować, ale nie mógł poruszyć ręką.
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant — odezwał się Szwejk — że rewolwer nie jest nabity.
— To go nabijcie, Szwejku.
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że w domu nie mamy naboi, wobec czego trudno będzie zestrzelić go ze stołu. Pozwalam sobie zauważyć, że to jest Mikulaszek, służący pana majora Wenzla. On zawsze niemieje, jak tylko zobaczy którego z panów oficerów. I w ogóle wstydzi się mówić. Toto jest taka sierota niemądra, że się tak wyrażę. Pan major Wenzl pozostawia toto zawsze na korytarzu, gdy wychodzi do miasta, więc biedaczysko szwenda się od jednego służącego do drugiego po całym baraku. Żeby jeszcze miało to powód do takiego przestrachu, ale on przecież nigdy nic złego nie zrobił.
Szwejk splunął; w głosie jego, jak i w tym, że cały czas mówił o Mikulaszku w rodzaju nijakim, wyrażała się cała pogarda wobec tchórzliwego służącego majora Wenzla, nie umiejącego nawet zachować się po wojskowemu.
— Pozwoli pan oberlejtnant — mówił Szwejk dalej — że go powącham.
Szwejk ściągnął ze stołu zgłupiałego Mikulaszka i postawiwszy go na podłodze obwąchał jego spodnie.
— Jeszcze nie — zameldował — ale już się zaczyna. Czy pan oberlejtnant nie każe go wyrzucić?
— Wyrzućcie go, Szwejku.
Szwejk wyprowadził drżącego Mikulaszka na korytarz, zamknął drzwi za sobą i rzekł:
— Uważaj, barania głowo, że ci w tej chwili uratowałem życie. Jak tylko przyjdzie ten twój major Wenzl, to mi za to chyłkiem wynieś butelkę wina. Mówię bez żartów. Ja ci naprawdę uratowałem życie. Jak mój oberlejtnant się schla, to nie ma z nim gadania. Tylko ja umiem się z nim obchodzić i nikt inny.
— Bo ja...
— Co ty? Pierdziel jesteś, i tyle — rzekł wzgardliwie Szwejk. — Usiądź sobie tu na progu i czekaj na tego swojego majora Wenzla.
— Gdzie was diabli noszą tak długo? — rzekł porucznik Lukasz do wracającego Szwejka. — Muszę z wami porozmawiać. Nie stawajcie tak idiotycznie na baczność, ale siadajcie i rozmawiajcie ze mną po prostu, bez tego waszego „według rozkazu”. Więc stulcie gębę i uważajcie, jak się patrzy. Wiecie, gdzie w Kiraly Hidzie jest ulica Soprońska? Tylko zostawcie to swoje „posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że nie wiem”, jak nie wiecie, to mówcie: nie wiem, i basta. Zapiszcie sobie na kawałku papieru: ulica Soprońska nr 16. W domu pod tym numerem jest handel żelaza. Wiecie, co to jest handel żelaza? Herrgott, nie gadajcie wciąż: posłusznie melduję! Mówcie: wiem albo nie wiem. A więc wiecie, co to jest handel żelaza? No to dobrze, że wiecie. Ten handel jest własnością jakiegoś Madziara imieniem Kakonyi. Wiecie, co to zacz Madziar? No więc, Himmelherrgott, wiecie czy nie wiecie? Aha, wiecie. Nad tym sklepem na górze jest pierwsze piętro i na tym pierwszym piętrze on mieszka. Wiecie o tym? Nie wiecie? No to wam o tym mówię, żebyście wiedzieli, do stu tysięcy! Wystarcza wam to? No to dobrze, że wam to wystarcza. Gdyby wam to nie wystarczało, to kazałbym was wsadzić do paki. Już sobie zapisaliście, że ten kupiec nazywa się Kakonyi. Więc doskonale. Jutro rano około dziesiątej pójdziecie do Kiraly Hidy, odszukacie ten dom, o którym wam mówię, wejdziecie na pierwsze piętro i oddacie list ode mnie pani Kakonyi.
Porucznik Lukasz otworzył portfel i ziewając podał Szwejkowi białą kopertę z listem. Koperta nie była zaadresowana.
— Jest to rzecz ogromnie ważna, mój Szwejku — mówił porucznik dalej. — Ostrożność nigdy nie zawadzi i dlatego, jak widzicie, na kopercie nie ma adresu. Okazuję wam pełne zaufanie i oczekuję od was, że list wręczycie, jak się należy. Zanotujcie sobie jeszcze, że ta dama nazywa się Etelka, no więc zapiszcie sobie: pani Etelka Kakonyi. Jeszcze raz powtarzam wam, że list musicie wręczyć za wszelką cenę, oczywiście bardzo dyskretnie i musicie poczekać na odpowiedź, o tym już jest mowa w liście. Czego jeszcze chcecie?
— A gdybym, panie oberlejtnant, odpowiedzi nie otrzymał, to co mam robić?
— To trzeba nalegać, żeby koniecznie była odpowiedź — mówił porucznik ziewając od ucha do ucha. — Ja teraz pójdę spać, bo jestem bardzo zmęczony. Dużo się piło. Sądzę, że każdy byłby zmęczony po takim wieczorze i po takiej nocy.
Porucznik Lukasz nie myślał z wieczora o tym, że zasiedzi się w mieście tak długo. Aby trochę się rozerwać, ruszył do węgierskiego teatru w Kiraly Hidzie, gdzie dawano właśnie jakąś węgierską operetkę z tłustymi Żydówkami w rolach głównych, których jedyną zaletą było to, że w tańcu zadzierały nogi jak najwyżej, a nie miały na sobie ani trykotów, ani majtek, a dla większej atrakcji wygolone były jak Tatarki, z czego oczywiście galeria nie miała najmniejszego pożytku, ale co tym bardziej cieszyło oficerów artylerii siedzących na parterze, którzy dla zakosztowania tych wszystkich rozkoszy zabierali z sobą artyleryjskie lornetki.
Porucznika Lukasza nie bawiło wszakże to interesujące świństwo, ponieważ lornetka, którą sobie pożyczył, nie była achromatyczna, tak że zamiast ud widział w ruchu tylko jakieś sine płaszczyzny.
Podczas antraktu po pierwszym akcie zainteresowała go natomiast pewna pani, która była w towarzystwie jakiegoś pana w średnim wieku i ciągle domagała się od niego, aby ją odprowadził do garderoby i aby poszli do domu, bo na takie rzeczy patrzeć nie może. Wypowiadała to dość głośno po niemiecku, na co jej towarzysz odpowiadał po węgiersku:
— Tak jest, aniele, pójdziemy, masz rację. To naprawdę wstrętne.
— Es ist ekelhaft — mówiła zagniewana dama, gdy jej towarzysz podawał płaszcz.
Była wzburzona, jej oczy płonęły gniewem wobec tego bezwstydu. Postawę miała piękną, oczy duże i czarne. Spojrzała na porucznika Lukasza i jeszcze raz z naciskiem powtórzyła:
— Ekelhaft, wirklich ekelhaft!
To zadecydowało o króciutkiej przygodzie romantycznej.
Od garderobianej otrzymał informacje, że ci państwo nazywają się Kakonyi, że pan ma handel żelaza przy ulicy Soprońskiej nr 16.
— Pani Etelka mieszka z mężem na pierwszym piętrze — mówiła usłużna garderobiana z zapałem starej stręczycielki.
— Ona jest Niemką z Sopronia, on Madziar. Tutaj wszystko jest pomieszane.
Porucznik Lukasz kazał sobie podać płaszcz i wyszedł także na miasto. W winiarni „Arcyksiążę Albrecht” spotkał się z kilku kolegami z 91 pułku.
Mówił niewiele, ale tym więcej pił kombinując, co właściwie należałoby napisać do tej surowej, moralnej i pięknej pani, która stanowczo bardziej go pociągała niż wszystkie te skaczące małpy na scenie, jak wyrażali się o nich koledzy.
W bardzo dobrym nastroju udał się do małej kawiarni „Pod Krzyżem Świętego Stefana”, kazał przygotować sobie osobny pokoik, wypędził z niego jakąś Rumunkę, która proponowała mu, że rozbierze się do naga i będzie mógł robić z nią, co mu się będzie podobało, zażądał papieru, atramentu i pióra i przy butelce koniaku zabrał się do pisania listu, który wydawał mu się najładniejszym ze wszystkich listów, jakie kiedykolwiek napisał.
„Wielce Szanowna Pani!
Byłem wczoraj w teatrze miejskim na przedstawieniu, które napełniło panią obrzydzeniem. Podczas całego pierwszego aktu obserwowałem Panią i Jej małżonka. Miałem wrażenie...”
Zawahał się przez przez chwilę, ale potem machnął ręką i rzekł do siebie:
— Co tam! Z jakiej racji taki drab ma mieć niewiastę takiej urody? Przecież wygląda przy niej jak ogolony pawian.
Pisał więc dalej:
„...że małżonek Pani z dużym zainteresowaniem przyglądał się ohydzie przedstawianej na scenie. Ohyda ta słusznie wzbudziła obrzydzenie w Szanownej Pani, ponieważ nie była to sztuka, ale wstrętne oddziaływanie na najintymniejsze popędy człowieka”.
Co za pierś ma ta kobieta — pomyślał porucznik Lukasz — ale wracajmy do listu.
„Wielce Szanowna Pani raczy mi wybaczyć, iż piszę do Niej, aczkolwiek nie jestem Jej znany. Będę szczery i powiem wszystko, co czuję. Widziałem w życiu wiele kobiet, ale żadna nie wywarła na mnie takiego wrażenia jak Pani, albowiem sąd Pani i pogląd na życie zgadza się najzupełniej z moim poglądem. Jestem przekonany, że małżonek Pani jest wielkim egoistą, który włóczy Panią razem z sobą...”
— Tak nie można — rzekł Lukasz do siebie i przekreślił „schleppt mit”, po czym pisał dalej:
„...dla własnej przyjemności zabiera Panią na przedstawienia, jakie odpowiadają jedynie upodobaniom jego. Lubię szczerość i nie narzucam się Pani bynajmniej, ale pragnąłbym porozmawiać z Panią na osobności o czystej sztuce...”
W tutejszych hotelach się nie uda — pomyślał — trzeba ją będzie zaciągnąć do Wiednia. Każę się po prostu odkomenderować.
„Dlatego ośmielam się prosić Wielce Szanowną Panią o spotkanie, abyśmy się z sobą bliżej mogli poznać, czego z pewnością nie odmówi Pani temu, którego w czasie najbliższym oczekują trudy i udręki wojenne, a który w razie łaskawej zgody Pani w zgiełku bitew zachowa sobie najpiękniejsze wspomnienie o duszy, która zrozumiała mnie i odczuła tak, jak ja zrozumiałem i odczułem Ją. Decyzja Pani będzie dla mnie rozkazem, odpowiedź Jej stanie się dla mnie chwilą rozstrzygającą na całe życie”.
Podpisał się, dopił koniak, kazał sobie podać jeszcze butelkę i pijąc kieliszek za kieliszkiem, odczytywał swój list, zdanie po zdaniu. Wzruszył się nim aż do łez.
*
Była godzina dziewiąta, gdy Szwejk zbudził porucznika Lukasza:
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że pan się spóźni na służbę, a ja muszę już iść z pańskim listem do tej Kiraly Hidy. Budziłem pana już o siódmej, potem o pół do ósmej, potem o ósmej, gdy już wszyscy szli na ćwiczenia, ale pan się obracał zawsze na drugi bok. Panie oberlejtnant... ja mówię, panie oberlejtnant...
Porucznik Lukasz mamrotał coś pod nosem i chciał się znowu obrócić na drugi bok, ale mu się to nie udało, ponieważ Szwejk trząsł nim niemiłosiernie i wrzeszczał na cały głos:
— Panie oberlejtnant, ja idę z pańskim listem do Kiraly Hidy.
Porucznik ziewnął.
— Z listem? Aha, z moim listem. Ale to rzecz dyskretna, sekret między nami. Rozumiecie? Abtreten!
Porucznik owinął się znowu kołdrą, z której wyłuskał go Szwejk, i spał dalej, podczas gdy Szwejk wędrował do Kiraly Hidy.
Znalezienie ulicy Soprońskiej nr 16 nie byłoby takie trudne, gdyby Szwejk nie spotkał się przypadkiem ze starym saperem Vodiczką, przydzielonym do „sztajerów”, których koszary znajdowały się w głębi obozu. Vodiczka mieszkał przed laty w Pradze na Boisku, więc takiego spotkania nie można było puścić sobie płazem. Zaszli więc obaj starzy przyjaciele do szynczku „Pod Czarnym Barankiem” w Brucku, gdzie była znana kelnerka Rużenka, Czeszka, kredytująca wszystkim jednorocznym ochotnikom całego obozu.
Ostatnimi czasy saper Vodiczka, stary wyga i wyżeracz, wdzięczył się do niej, prowadził ewidencję wszystkich kompanii marszowych opuszczających obóz, chodził po jednorocznych ochotnikach, przypominał im długi i w ogóle troszczył się, aby w zgiełku wojennym żaden z nich nie odjechał nie zapłaciwszy Rużence, co jej się należało.
— Dokąd właściwie idziesz? — zapytał stary saper Vodiczka, gdy obaj popili doskonałego wina.
— To sekret — odpowiedział Szwejk — ale tobie, staremu koledze, powiem.
Opowiedział mu o wszystkim szczegółowo, po czym Vodiczka oświadczył, że jako stary saper nie może opuścić dobrego towarzysza i że pójdą oddać list razem.
Czas upływał im bardzo mile na rozmowie o dawnych dobrych czasach, a gdy po godzinie dwunastej wyszli spod „Czarnego Baranka”, wszystko na świecie wydawało im się ogromnie proste i łatwe.
Prócz tego byli święcie przekonani, że już nikogo na świecie się nie boją. Vodiczka przez całą drogę na ulicę Soprońską numer 16 przejawiał ogromną nienawiść
Uwagi (0)