Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej - Jaroslav Hašek (biblioteka online za darmo txt) 📖
Satyra na wojsko i wojnę, ukazująca absurdy ostatnich lat istnieniaAustro-Węgier, najczęściej tłumaczona powieść czeskiej literatury oraznajsłynniejszy żołnierz — Józef Szwejk.
Przed laty przez lekarską komisjęwojskową urzędowo uznany za idiotę i zwolniony z armii, żyje spokojnie wPradze, handlując psami. Rozgadany bywalec knajp, przy każdej okazji gotówdo przytoczenia odpowiedniej anegdoty z życia zwykłych ludzi, lojalnyobywatel, manifestacyjnie oddany monarchii austro-węgierskiej. Jednak byćmoże diagnoza była błędna i Szwejk nie jest po prostu głupkiem? Psy, któresprzedaje jako rasowe, to zwykłe kundle, którym fałszuje rodowody. Kiedywybucha wojna i nasz bohater trafia do wojska, rozkazy wypełnia gorliwie,lecz według własnego sprytu, co rusz wpędzając w tarapaty siebie iprzełożonych. Oto Szwejk — nierozgarnięty głupek czy przebiegłyprostaczek?
- Autor: Jaroslav Hašek
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej - Jaroslav Hašek (biblioteka online za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jaroslav Hašek
Sójka — powtórzył za mną zrozpaczony właściciel czasopisma.
Spokojnie czytałem dalej:
„Prócz tego od redaktora otrzymałem list wyjątkowo ordynarny, pełen osobistych napaści i grubiaństw, w którym to liście zostałem karygodnie nazwany ignoranckim bydlakiem, co zasługuje na doraźną naganę. Tak nie odpowiada się na rzeczowe uwagi w polemice toczonej przez ludzi przyzwoitych. Pragnąłbym tylko wiedzieć, który z nas obu jest większym bydlakiem. Prawda, że nie należało może wszczynać polemiki na pocztówce, ale napisać list, lecz z braku czasu nie zwróciłem uwagi na ten drobiazg, obecnie wszakże po ordynarnej napaści redaktora »Świata Zwierząt« stawiam go pod pręgierz opinii publicznej.
Pan redaktor myli się ogromnie, przypuszczając, że jestem niedouczonym osłem, który nawet pojęcia nie ma o tym, jak się który ptak nazywa. Ornitologię uprawiam już od szeregu lat, i to nie po książkowemu, ale przez osobiste obserwowanie przyrody, bo w klatce mam więcej ptaków, niż redaktor »Świata Zwierząt« widział ich w ciągu całego swego życia, będąc niezawodnie stałym gościem praskich szynków i spelunek.
Atoli sprawy te są uboczne, aczkolwiek nie zaszkodziłoby takiemu redaktorowi, aby się najpierw przekonał, kogo wyzywa od bydlaków, zanim sięgnie po pióro i zacznie pisać takie grubiaństwa. Nie trzeba lekceważyć czytelników, choćby nawet mieszkali na Morawach we Frydlandzie pod Mistkiem, gdzie przed pojawieniem się tego artykułu też prenumerowano »Świat Zwierząt«.
Nie chodzi tu zresztą o polemikę osobistą z pierwszym lepszym idiotą, lecz o sprawę ogólną, i dlatego jeszcze raz powtarzam, że zmyślanie nazw podług języków obcych jest niedopuszczalne, kiedy mamy piękne słowo ojczyste, znane powszechnie: »sójka«”.
— Tak jest, sójka — jeszcze smutniejszym głosem przemówił mój pracodawca.
Czytam wszakże spokojnie dalej i nie pozwalam sobie przerywać:
„Rzecz prosta, że takie wycieczki osobiste są gałgaństwem, gdy się ich dopuszczają niefachowcy i brutale. Któż bowiem kiedykolwiek mówił o jakiejś tam orzechówce? W dziele Nasze ptaki na stronicy sto czterdziestej i ósmej jest nazwa łacińska: Ganulus glundarius B. A. I to jest właśnie mój ptak: sójka.
Redaktor »Świata Zwierząt« przyzna chyba, że lepiej znam swego ptaka, niż znać go może niefachowiec. Orzechówka nazywa się według dra Bayera Mucifraga carycatectes B., a ta litera nie znaczy bynajmniej, jak pan redaktor raczył do mnie napisać, iż jest to początkowa litera słowa bałwan. Czescy ornitolodzy znają w ogóle tylko sójkę zwyczajną, a nie jakąś tam orzechówkę, zmyśloną właśnie przez tego pana, którego można by określić słowem zaczynającym się na »b«, według jego własnej teorii. Jest to łobuzerska napaść osobista, która w niczym nie zmienia istoty rzeczy.
Sójka pozostanie sójką, choćby redaktor »Świata Zwierząt« z tego wszystkiego zesrał się w portki. Mamy tu jedynie dowód, jak lekkomyślnie pisuje się niekiedy, chociaż i on powołuje się na Brehma, czyniąc to oczywiście bardzo wulgarnie. Ten brutal pisze, że sójka należy do podgatunku krokodylowatych i powołuje się na stronicę czterysta pięćdziesiąt dwa, chociaż na tej stronicy jest mowa o srokoszu zwyczajnym (Lanius minor L.). I jeszcze ten ignorant, że tak go delikatnie nazwę, powołuje się ponownie na Brehma, że sójka należy do grupy piętnastej, a tymczasem krukowate Brehm zalicza do siedemnastej, należą do niej kruki i kawki. Taki jest ordynarny, że i mnie nazwał gawronem (colacus) z wytartym dziobem, wroną niebieską, podgatunkiem srok cymbałowatych, aczkolwiek na wspomnianej stronicy jest mowa o sójkach gajówkach i o srokach pstrych...”
— O sójkach gajówkach — westchnął mój wydawca łapiąc się za głowę — ja sam doczytam do końca. Niech pan da.
Wystraszyłem się słysząc jego zachrypły głos, gdy czytał dalej:
„Drozd, czyli kos turecki, będzie i nadal w języku naszym nazywany drozdem, a kwiczoł pozostanie zawsze kwiczołem...”
— Co do kwiczoła — wtrąciłem — to należy nazywać go jałowczykiem albo jałowiczką, proszę pana, ponieważ żywi się jałowcem.
Pan Fuchs rzucił gazetę na stół i wlazł pod bilard, skąd głosem zachrypłym wykrzykiwał:
— Turdus — drozd. Nie sójka — ryczał spod bilardu — ale orzechówka! Będę gryzł, szanowni panowie!
Wyciągnięto go spod bilardu i na trzeci dzień skonał, otoczony rodziną, na grypę mózgową.
Ostatnie jego słowa, gdy odzyskał na chwilę świadomość, były następujące:
„Nie chodzi tu o moją osobę, ale o pomyślność ogółu. Na tej podstawie raczy pan przyjąć moje zdanie tak spokojnie, jak...” — i czknął.
Jednoroczny ochotnik milczał przez chwilę, a potem rzekł z jadowitą ironią do kaprala:
— Chciałem przez to tylko powiedzieć, że każdy człowiek może się znaleźć w ciężkiej sytuacji i dopuścić do błędu.
Na ogół kapral zrozumiał z tego wszystkiego tylko tyle, że jest człowiekiem błądzącym. Toteż odwrócił się ku oknu i okiem posępnym spoglądał na krajobraz.
Nieco żywsze zainteresowanie wzbudziła opowieść jednorocznego ochotnika w Szwejku. Szeregowcy z eskorty spoglądali po sobie głupawymi, wytrzeszczonymi oczami.
Szwejk zaczął mówić:
— Na tym świecie nic się nie ukryje i wszystko się wyda. Jakeście wszyscy słyszeli, nawet taka idiotyczna sójka nie jest orzechówką. Rzecz to ogromnie interesująca, że w ogóle da się ktoś nabrać na takie kawały. Prawda, że zmyślać nowe zwierzęta to rzecz trudna, ale jeszcze trudniejsza pokazywać je ludziom. Był sobie przed laty w Pradze niejaki Mestek, który znalazł morską dziewicę, czyli syrenę, i pokazywał ją za pieniądze w lokalu przy ulicy Havliczka na Królewskich Vinohradach przez parawan. W parawanie była dziura i każdy mógł widzieć przez tę dziurę najzwyczajniejszą kanapę, a na niej tarzała się w półmroku jakaś zwyczajna kobieta z Żiżkova. Nogi miała omotane zieloną gazą, co miało przedstawiać ogon rybi, zaś włosy miała pomalowane na zielono, a na dłoniach miała płetwy z tekturek też na zielono pomalowane. Do krzyża przywiązali jej jakieś płetwy czy co. Młodzieży do lat szesnastu wstęp był zakazany, ale za to wszyscy, co już mieli lat szesnaście i pieniądze na bilet, bardzo byli zadowoleni, że ta morska dziewica ma bardzo szeroki zad, na którym był napis: „Do widzenia!” Co do piersi, to inna sprawa, bo spływały jej na pępek jak stara sforsowana guma. O godzinie siódmej wieczorem pan Mestek zamykał panoramę i mówił: „Dziewico morska, możesz iść do domu”. Więc ona się przebierała w inne ubranie, a o godzinie dziesiątej można było spotkać ją na ulicy Taborskiej i usłyszeć, jak po cichu zaczepiała każdego napotkanego mężczyznę: „Panie cacany, niech pan się pofatyguje ze mną”. Ponieważ nie miała książeczki w porządku, więc przy jakiejś tam okazji capnęli ją i pan Draszner z policji wsadził ją do ula. Znikła morska dziewica i pan Mestek nie miał już nic do pokazywania za pieniądze.
Oberfeldkurat spadł tymczasem z ławki i spał dalej na podłodze. Kapral spoglądał na niego przez chwilę zgłupiałymi oczami, a potem bez niczyjej pomocy dźwigał go i układał z powrotem na ławie. Widać było, że kapral stracił wszelki autorytet.
— Mógłby mi ktoś pomóc chyba czy nie? — rzekł cichym i zrezygnowanym głosem, ale szeregowcy eskorty spoglądali po sobie i ani jeden się nie ruszył.
— Niechby sobie gnił na podłodze — rzekł Szwejk. — Ja też miałem swego feldkurata i nie przeszkadzałem mu spać, gdy się czasem zawziął. Raz zostawiłem go na noc w wychodku, innym razem wdrapał się na komodę, sypiał czasem w nieckach, i to jeszcze w obcym domu. Jeden Pan Bóg wie, gdzie on nie sypiał.
Kapral stał się raptem bardzo energiczny i zdecydowany. Chciał pokazać, że on rządzi w wagonie, i dlatego rzekł szorstko:
— Zamknij pan gębę i nie ględź od rzeczy. Wszystkie pucybuty za dużo gadają. I wciskają się wszędzie jak te pluskwy.
— Ma się wiedzieć, że pucybut to pucybut, ale kapral to jak sam Pan Bóg, panie kapralu — odpowiedział Szwejk zachowując równowagę ducha niby filozof, który na całym świecie chce zaprowadzić spokój i puszcza się przy tym na bardzo ryzykowną polemikę. — Pan kapral to macierz miłująca i życzliwa.
— Panie Boże — zawołał jednoroczny ochotnik składając ręce jak do modlitwy — napełnij serca nasze miłością dla wszelkiego kapralstwa, abyśmy na nie spoglądali bez obrzydzenia. I niechaj panuje pokój w tej dziurze aresztanckiej na szynach!
Kapral zaczerwienił się i krzyknął:
— Wypraszam sobie wszelkie uwagi, panie jednoroczny! Zrozumiano?
— Pan kapral przecie niczemu nie winien — mówił dalej tonem pojednawczym jednoroczny ochotnik. — Są przecie na świecie takie stworzenia, którym przyroda odmówiła wszelkiej inteligencji. Przecież słyszał pan już niejedno opowiadanie o głupocie ludzkiej. Dla pana byłoby lepiej, gdyby pan się urodził jako inny gatunek ssaka i nie nosił tej głupiej nazwy człowieka, i jeszcze do tego kaprala. Jest pan w błędzie, jeśli pan sobie wyobraża, że jest stworzeniem najdoskonalszym i najbardziej rozwiniętym. Jak panu odprują gwiazdki, to będzie pan zerem, masowo rozstrzeliwanym po wszystkich rowach strzeleckich i wszystkich frontach, i co najważniejsze, nikt się tym nie przejmie. Jeśli przyszyją panu jeszcze jedną gwiazdkę i zrobią z pana stworzenie, które nazywa się fenrych, to i tak jeszcze nie wszystko będzie jasne. Duchowy horyzont pański zacieśni się jeszcze bardziej, a gdy na jednym z pobojowisk złożysz pan swoje gnaty, skarlałe pod względem kulturalnym, to w całej Europie nikt pana opłakiwać nie będzie.
— Każę pana zamknąć! — wrzasnął zrozpaczony kapral.
Jednoroczny ochotnik roześmiał się:
— Pan przypuszcza, jak mi się, zdaje, że można kazać mnie aresztować za to, że wymyślałem na pana. Oczywiście, kłamałby pan, ponieważ pański rozwój duchowy w ogóle niedostępny jest dla jakichkolwiek obraźliwych słów, a prócz tego założę się z panem, o co pan chce, że z całej naszej rozmowy nie zapamiętał pan zgoła nic. Gdybym powiedział panu, że pan jest embrion, to zapomni pan o tym nie tylko przed przybyciem naszego pociągu na najbliższą stację, ale przed mignięciem najbliższego słupa telegraficznego. Pan jest zamarłym zwojem mózgowym. W ogóle nie mogę sobie wyobrazić, aby pan zdołał jako tako zwięźle powtórzyć to, co tu mówiłem. Poza tym może pan zapytać kogokolwiek z obecnych, czy w słowach moich była jakaś najdrobniejsza obraza czy też przytyk do pańskiego horyzontu umysłowego.
— Oczywiście — potwierdził Szwejk — nikt nie rzekł tu panu ani jednego słowa, które mógłby pan sobie niewłaściwie tłumaczyć. Zawsze jest w tym coś dziwnego, gdy ktoś czuje się obrażony. Pewnego razu siedziałem w nocnej kawiarni „Tunel” i prowadziliśmy żywą rozmowę o orangutangach. Siedział tam jakiś marynarz i zaczął wywodzić, że takiego orangutanga trudno odróżnić od niejednego brodatego obywatela, ponieważ i ta małpa też ma pysk zarośnięty kudłami jak... „Jak, powiada, na przykład tamten pan przy trzecim stoliku”. Obejrzeliśmy się na brodatego pana, a ten pan wstał, podszedł do marynarza i dał mu w pysk, a znowuż tamten rozwalił mu głowę butelką od piwa. Brodaty pan zwalił się na podłogę, a z marynarzem pożegnaliśmy się, bo zaraz poszedł sobie widząc, że gość leży jak zabity. Potem zabraliśmy się do cucenia tego pana, ale nie powinniśmy byli czynić tego, gdyż natychmiast po ocuceniu wezwał policję, a policja odprowadziła nas Bogu ducha winnych do komisariatu. I ciągle powtarzał w kółko, że traktowaliśmy go jako orangutanga i że o niczym nie mówiliśmy, tylko o nim. Uparł się i nie chciał słuchać żadnych wyjaśnień. My mu powiadamy, że nie jest orangutangiem, a on powiada, że jest, bo słyszał dobrze. Więc prosiliśmy pana komisarza, żeby mu tę rzecz wytłumaczył. Pan komisarz tłumaczył mu bardzo grzecznie, co i jak, ale i to na nic się nie zdało. Powiedział panu komisarzowi, że się na tych rzeczach nie zna, że widocznie zwąchał się z nami. Więc pan komisarz kazał go wsadzić do ula, żeby otrzeźwiał, a my nie mogliśmy już wrócić do „Tunelu”, ponieważ nas także wsadzili za kratę. Widzi pan sam, panie kapral, co może wyniknąć z marnego nieporozumienia, które nawet gadania niewarte. W Okrouhlicach był znowuż jeden obywatel, który obraził się, gdy ktoś w Niemieckim Brodzie powiedział na niego „tygrysowata gadzino”. Dużo jest takich słów, za które kary nie ma. Na przykład, gdybym rzekł, że pan jest magnolia, czy mógłby się pan o to gniewać?
Kapral ryknął. Nie tyle ryknął, co zawył. Gniew, wściekłość, rozpacz, wszystko to złączyło się w jeden potężny ton, rozbrzmiewający przy akompaniamencie chrapania i poświstywania śpiącego oberfeldkurata.
Po tym wybuchu kapral popadł w depresję. Usiadł na ławce, a jego wodniste oczy, pozbawione wszelkiego wyrazu, zapatrzyły się na dalekie lasy i góry.
— Panie kapralu — rzekł jednoroczny ochotnik — gdy obserwuję pana, zapatrzonego na wysokie góry i szumiące gaje, przypomina mi się postać Dantego. Takie samo oblicze poety, męża o sercu delikatnym i duchu subtelnym, wrażliwym na wszystko, co piękne i wzniosłe. Proszę pana, niech pan się nie rusza! Tak panu w tej zadumie do twarzy. Z jakimże uduchowieniem wytrzeszcza pan oczy na krajobraz, unikając wszelkiej pozy i afektacji. Jestem pewien, iż myśli pan o tym, jak pięknie będzie tu na wiosnę, gdy zamiast pustki dzisiejszej zazielenieją i rozkwiecą się kobierce łąk rozległych...
— Po których to kobiercach płynie szemrzący strumyczek — wtrącił Szwejk. — I zdaje mi się, że nad tym strumyczkiem siedzi pan kapral, ślini ołówek i pisze wierszyki do „Małego Czytelnika”.
Kapral stał zobojętniały na wszystko, a tymczasem jednoroczny ochotnik dowodził z całą pewnością, że widział głowę kaprala wśród wystawionych prac pewnego rzeźbiarza.
— Przepraszam pana kaprala, czy nie pozował pan rzeźbiarzowi Sztursowi?
Kapral spojrzał na jednorocznego ochotnika ze smutkiem i odpowiedział:
— Nie.
Jednoroczny ochotnik zamilkł i wyciągnął się na ławce.
Szeregowcy eskorty grali w karty ze Szwejkiem, zrozpaczony kapral kibicował i nawet
Uwagi (0)