Ludzie bezdomni - Stefan Żeromski (biblioteka polska TXT) 📖
Ludzie bezdomni to powieść Stefana Żeromskiego wydana w 1900 roku. Opowiada historię Tomasza Judyma, lekarza wywodzącego się z nizin społecznych, który poświęcił życie, by pomagać ubogim.
Chęć całkowitego poświęcenia życia zawodowego i prywatnego pomocy najbiedniejszym jest powodem konfliktu, który zachodzi zarówno w środowisku lekarskim, jak i w samym Judymie. Okazuje się, że taka praca u podstaw niesie ze sobą o wiele więcej problemów, niż tylko bezpośrednie spotkanie z chorobami i skrajnie trudnymi warunkami. To także pytanie o to, czy Judym ma prawo do osobistego szczęścia — zwłaszcza że jego sercu nieobca staje się Joanna Podborska, młoda nauczycielka. Żeromski w swojej powieści zwraca uwagę nie tylko na dosłowną bezdomność, która dotyka ludzi, lecz także przenośną, związaną z nieumiejętnością odnalezienia siebie i swojego miejsca w życiu.
- Autor: Stefan Żeromski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ludzie bezdomni - Stefan Żeromski (biblioteka polska TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Żeromski
Ciągnęły obok nich furmanki z rudą galmanu304, przeróżne bryki, powozy... Szło dużo ludzi... Nie widzieli tego wszystkiego. Gościniec zaprowadził ich do lasu. Tam usiedli pod drzewem.
Joasia uczuła, że ramię Judyma wsparło się o jej ramię, widziała jego głowę zwieszoną na piersi. Nie była w stanie poruszyć ręką. Siedziała, jakby w twardy sen pogrążona, kiedy wypijamy morza boleści, nie mając siły wydać jednego westchnienia.
W pewnej chwili Judym usłyszał jej płacz samotny, jedyny, płacz przed obliczem Boga.
Nie dźwignął głowy.
O jakiejś godzinie usłyszał jej głos cichy, z głębi łez:
— Szczęść ci Boże.
Nie mógł odpowiedzieć sam za siebie, ale jakiś głos obcy, tak jakby Dajmonion, o którym pisał przed śmiercią Korzecki, wymówił z głębi jego serca:
— Daj Panie Boże.
Joasia wstała.
Przez chwilę widział spod bezwładnych, ciężkich, obwisłych powiek jej twarz bolesną. Była jak maska pośmiertna z gipsu.
Za chwilę stracił ją z oczu.
Odeszła szosą w stronę miasta, w stronę dworca kolei...
Siedział tam długo. Kiedy znowu rzucił oczyma na drogę, nie było już widać nikogo. Wiatr tylko porywał z niej kurz wapienny, miotał go w górę jak plewy. Kurz wapienny, naśmiewający się...
Judym uciekł.
Szedł brzegiem lasu, później środkiem pastwisk błotnistych. Gdzieś błądził. Nad wieczorem ujrzał przed sobą w polu szkielet zabudowań kopalni.
Straszna nienawiść do tego widoku i wyniosła wzgarda, jak pysk w kły uzbrojony, otwarła się w jego piersiach. Szedł dalej.
Stanął nad brzegiem szerokiej wody, płytko rozlanej. W niskich, nędznych, zżółkłych trawach kisł ten czarny zalew śmierci, który nad otchłanią kopalni chwieje się lichymi falami. Ciemna woda zdawała się marzyć, zdawała się czekać, kiedy runie w głębinę wydrążoną kiedy napełni puste lochy, kuszące próżnie, które ją ciągną, ssą, wzywają.
Judym ją poznał. To ona! Widział ją w nocy. Tej nocy... Szukał na falach świetlistego znaku, długiej ruchomej wskazówki, która przeszywa jak doborowa stal damasceńska. I uczuł w sobie ostrze.
Daleko, daleko za lasami łkał świst pociągu, niby słowo tajemnicze zawierające sens życia.
Tuż obok stóp Judyma było szerokie, suche zawalisko, otwór w postaci leja zwróconego wierzchołkiem na dół. W głębi ziemi pod nim były niegdyś galerie kopalni. Warstwy skał piaskowca i łupku gliniastego, wskutek „wyrabowania”305 budynku podtrzymującego piętro, zarwały się od własnego ciężaru i spadając, odłamami swymi napełniły puste przestrzenie pokładów węgla. Gleba zewnętrzna zsunęła się w przepaść wraz z murawą, krzewami i utworzyła dół głębokości dwudziestu metrów.
W miejscu rozdarcia widać było pręgi piachu siwe i jasnożółte. Naokół stały karłowate, nędzne sosny.
Jedna z nich rosła na samym brzegu zawaliska. Oberwana ziemia ściągnęła w głębinę prawy jej korzeń, a lewy został na twardym gruncie. Tak ją dzieje kopalni rozdarły na dwoje. Pień jej stał jedną połową swoją w górze, a drugą szedł wraz z zawaliskiem, niby istota ludzka, którą na pal wbito. Tamten, z bryłami ziemi w dół ściągnięty, prężył się jak członki na torturach. Wszczepione w glebę pazury górne trzymały się z całej siły.
Judym zsunął się w zawalisko, żeby go nikt nie widział. Rzucił się na wznak. Pod sobą w głębi ziemi słyszał od czasu do czasu huk wystrzałów dynamitu i prochu. W górze widział obłoki sunące po niebie lazurowym.
Obłoki jasne, święte, zaczerwienione obłoki...
Tuż nad jego głową stała sosna rozdarta.
Widział z głębi swojego dołu jej pień rozszarpany, który ociekał krwawymi kroplami żywicy. Patrzał w to rozdarcie długo, bez przerwy.
Widział każde włókno, każde ścięgno kory rozerwane i cierpiące. Słyszał dokoła siebie płacz samotny, jedyny, płacz przed obliczem Boga.
Nie wiedział tylko, kto płacze..?
Czy Joasia? — Czy grobowe lochy kopalni płaczą?
Czy sosna rozdarta?
Zakopane. Jesień 1899 r.
KONIEC
Uwagi (0)