Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖
Uwięziona to piąta część cyklu powieściowego W poszukiwaniu straconego czasu Marcela Prousta, ostatnia z przetłumaczonych przez Tadeusza Boya Żeleńskiego. Jej tematem są przeżycia głównego bohatera związane ze zrealizowaną wreszcie miłością do Albertyny.
Zebrane wcześniej obserwacje dotyczące romansu Odety i Swanna czy Racheli i Roberta de Saint-Loup rzutują nieuchronnie na związek Marcela z ukochaną. Jej fascynująca niegdyś nieuchwytność staje się źródłem udręki. Doświadczenia sprawiają, że każdy gest Albertyny wydaje się Marcelowi symptomem wiarołomstwa i nie wiadomo, na ile podejrzenia zazdrosnego kochanka są uzasadnione. Pętla coraz bardziej się zaciska. On prześladuje kochankę, ona znajduje coraz więcej przyjemności w mnożeniu dwuznacznych tajemnic.
- Autor: Marcel Proust
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Marcel Proust
Przybyliśmy przed bramę. Wysiadłem, aby podać woźnicy adres Brichota. Widziałem z chodnika okno Albertyny, to okno niegdyś zawsze ciemne wieczorem, kiedy nie mieszkała u mnie; obecnie elektryczne światło z wewnątrz, paskowane listwami żaluzyj, prążkowało je całe równoległemi smugami złota. To czarodziejskie pismo, jasne dla mnie i kreśląc memu spokojnemu umysłowi ścisłe i bliskie obrazy w których posiadanie miałem wejść za chwilę, było niewidzialne dla Brichota, który został w dorożce, prawie ślepy; tak samo zresztą byłoby niezrozumiałe dlań, gdyby widział. Jak przyjaciele, odwiedzający mnie przed obiadem, kiedy Albertyna wracała ze spaceru, i profesor również nie miał pojęcia, że dziewczyna całkowicie moja czeka na mnie w pokoju przyległym do mojego.
Dorożka odjechała. Stałem chwilę sam na chodniku. Niewątpliwie te jasne pręgi, którem widział z dołu, wydałyby się komu innemu czysto powierzchowne; ja dawałem im osobliwą konsystencję, pełnię, solidność, dzięki sensowi istniejącemu dla mnie poza niemi, w skarbie niepodejrzewanym przez innych, który tam ukryłem i z którego tryskały owe horyzontalne promienie. Tak, to był może skarb, ale skarb, dla którego wyrzekłem się wolności, samotności, myśli. Gdyby Albertyny nie było na górze, a nawet gdyby mi chodziło tylko o rozkosz, szukałbym jej u nieznanych kobiet, których życie próbowałbym przeniknąć, w Wenecji może, conajmniej w jakimś zakątku nocnego Paryża. Ale teraz, kiedy przychodziła godzina pieszczoty, znaczyła ona dla mnie nie podróż, nie wyjście z domu, ale powrót. A powrót nie poto, żeby znaleźć samotność i żeby, opuściwszy innych, dostarczających nam z zewnątrz pokarmu dla myśli, musieć conajmniej szukać jej w samym sobie; przeciwnie, mniej samotny niż na wieczorze u Verdurinów, mając się znaleźć z osobą na której rzecz zabdykowałem z własnej osobowości, której oddałem ją całkowicie, bez możności pomyślenia przez chwilę o sobie, nawet bez wysiłku myślenia o niej, skoro będziemy razem. Tak iż, podnosząc ostatni raz oczy na okno pokoju, w którym się miałem znaleźć za chwilę, miałem uczucie, że widzę świetlną kratę, która się zamknie za mną a której złote sztaby sam wykułem na wiekuistą niewolę.
Zręczyny nasze miały coś z procesu i zrodziły w Albertynie trwożliwość przestępcy. Zmieniała obecnie rozmowę, kiedy chodziło o jakieś osoby, mężczyzn, kobiety, o ile to nie byli starzy ludzie. Oto co chciałem wiedzieć, należało ją pytać wówczas kiedy nie podejrzewała jeszcze że jestem zazdrosny. Trzeba korzystać z tych czasów! Wówczas kochanka nasza opowiada nam swoje przyjemności, nawet sposoby w jakie ukrywa je innym. Nie przyznałaby mi się teraz jak w Balbec (częścią dlatego że to była prawda, częścią dla usprawiedliwienia się że nie jest dla mnie tkliwsza, bo już ją męczyłem wówczas i widziała z mojej czułości, że nie potrzebuje mi jej okazywać tyle co innym, aby jej uzyskać więcej niż od innych), nie wyznałaby mi teraz jak wówczas: „Uważam, że to głupie pokazywać że się kogoś kocha; wręcz przeciwnie, z chwilą gdy mi się ktoś podoba, udaję że na niego nie zwracam uwagi. W ten sposób nikt nic nie wie”.
Jakto, to ona mi to powiedziała! ta sama dzisiejsza Albertyna, ze swemi pretensjami do szczerości i do tego że jest na wszystkich obojętna. Nie wygłosiłaby już obecnie tej zasady! Teraz, w rozmowie ze mną, poprzestawała na stosowaniu jej, mówiąc o kimś, kto mnie mógł niepokoić: „Och, nie wiem, nie przyglądałam się jej, jest nieinteresująca”. I od czasu do czasu, aby uprzedzić coś, czego się mogłem dowiedzieć, czyniła owe wyznania, już samym akcentem zdradzając kłamstwo, zanim jeszcze poznamy rzeczywistość, którą zwierzenia te mają przeinaczyć, usprawiedliwić.
Albertyna nigdy się nie zdradziła, że mnie podejrzewa iż jestem o nią zazdrosny, baczny na wszystko co robi. Jedyne słowa, dość dawne co prawda, które wymieniliśmy na temat zazdrości, zdawały się dowodzić czegoś przeciwnego. Przypominałem sobie, że w piękny wieczór księżycowy, na początku naszych stosunków, jednego z pierwszych dni kiedym ją odprowadził i kiedy z równą przyjemnością byłbym ją opuścił aby gonić za innemi, rzekłem: „Wiesz, jeżeli cię chcę odprowadzić, to nie przez zazdrość; jeżeli masz jakieś plany, oddalę się dyskretnie”. A ona odpowiedziała: „Och, wiem, że nie jesteś zazdrosny i że ci to wszystko jedno; ale nie mam żadnych planów, tylko być z tobą. Innym razem było to w la Raspelière, gdzie p. de Charlus, zerkając na Morela, ostentacyjnie nadskakiwał Albertynie; powiedziałem: „I co, bardzo ci nadskakiwał?” I dodałem wpół ironicznie: „Cierpiałem męki zazdrości”. Albertyna, posługując się językiem właściwym czy to pospolitej sferze z której wyszła, czy jeszcze pospolitszej w której się obracała, rzekła: „Co ty robisz za siuchty! Wiem, że nie jesteś zazdrosny. Po pierwsze, powiedziałeś mi to, a powtóre to się widzi, och!” Nigdy nie okazała od tego czasu aby zmieniła zdanie; musiało się w niej jednak wytworzyć w tej mierze wiele nowych pojęć, które mi ukrywała, ale które przypadek mógł zdradzić, bo tego wieczora, kiedy, za powrotem, ściągnąwszy ją do swojego pokoju, powiedziałem (z pewnem zakłopotaniem, którego sam nie zrozumiałem, bo przecie oznajmiłem Albertynie że wychodzę i powiedziałem że nie wiem dokąd, może do pani de Villeparisis, może do pani de Guermantes, może do pani de Cambremer; prawda że właśnie nie wymieniłem Verdurinów): „Zgadnij skąd wracam; od Verdurinów,” ledwo miałem czas to wymówić, Albertyna ze zmienioną twarzą rzuciła mi w odpowiedzi te słowa, eksplodujące z niej z niepowstrzymaną siłą: „Domyślałam się tego”.
— Nie wiedziałem, że moja wizyta u Verdurinów sprawi ci przykrość.
Nie powiedziała coprawda, że jej to sprawiło przykrość, ale to było widoczne; coprawda i ja sobie nie powiedziałem tego, że jej to sprawi przykrość. Mimo to, wobec wybuchu jej gniewu, jak wobec owych wypadków, które w rodzaju wstecznego jasnowidzenia oglądamy niby coś już znanego w przeszłości, zdawało mi się, że nie mogłem się spodziewać czego innego.
— Przykrość? Gwiżdżę na to. To mi jest naj-ab-so-lut-niej wszystko jedno. Czy nie miało tam być panny Vinteuil?
Na te słowa, rzekłem wzburzony, aby okazać, że wiem więcej niż ona myśli:
— Nie powiedziałaś mi, żeś ją spotkała kiedyś.
Myśląc, iż osobą, której zatajenie jej wymawiam, jest pani Verdurin (gdy ja miałem na myśli pannę Vinteuil), Albertyna rzuciła w przestrzeń: „Czy ja ją spotkałam?” mówiąc to równocześnie do siebie samej, tak jakby się starała zebrać wspomnienia, i do mnie, jakgdyby się odemnie miała tego dowiedzieć; i w istocie mówiła to z pewnością poto żebym powiedział co wiem, a może także aby zyskać na czasie, zanim sformułuje tę drażliwą odpowiedź. Ale jeżeli zaprzątała mnie panna Vinteuil, bardziej jeszcze pochłaniała mnie obawa, która mnie nawiedziła już wcześniej, a która teraz owładnęła mną z całą silą, mianowicie, że Albertyna zapragnie odzyskać wolność. Wracając, sądziłem, że pani Verdurin przechwalała się poprostu wizytą panny Vinteuil i jej przyjaciółki, tak że czułem się spokojny. Dopiero Albertyna, pytając: „Czy nie miała tam być panna Vinteuil”, dowiodła mi, żem się nie mylił zrazu; ale uspokoiła mnie świadomość, że wyrzekając się bytności u Verdurinów i wybierając się do Trocadéro, Albertyna poświęciła dla mnie pannę Vinteuil. Ale racją ściągnięcia jej z Trocadéro, które zresztą opuściła dla spaceru ze mną, była obecność Lei. Pod wrażeniem tej myśli, wymówiłem imię Lei; na co Albertyna, podejrzliwa, sądząc że mi powiedziano może więcej, uprzedziła mnie i zaczęła obficie mówić, kryjąc jednak nieco czoło:
— Znam ją wybornie; wybrałyśmy się w zeszłym roku z przyjaciółkami do teatru kiedy ona grała; po przedstawieniu byłyśmy u niej w garderobie, ubierała się przy nas. To było bardzo interesujące.
Wówczas myśl moja musiała opuścić pannę Vinteuil i w rozpaczliwym wysiłku, w owym otchłannym pędzie ku niemożliwym rekonstrukcjom, uczepiła się aktorki, wieczoru kiedy Albertyna była w jej garderobie. Z drugiej strony, po wszystkich jej przysięgach, i to składanych tonem tak szczerym, po tak pełnej ofierze jej wolności, jak przypuszczać, aby się w tem kryło coś złego? A jednak czyż moje podejrzenia nie były niby macki skierowane ku prawdzie, skoro, o ile Albertyna poświęciła mi Verdurinów aby iść do Trocadéro, bądź co bądź u Verdurinów miała być panna Vinteuil, a w Trocadéro była Lea? Myślałem, że się niesłusznie o nią niepokoję, a jednak, w tem wyznaniu o które nie prosiłem, Albertyna zdradziła mi, że zna Leę bliżej niż przypuszczałem w swoich obawach, i że ją widywała w okolicznościach nader podejrzanych. Bo kto ją mógł wciągnąć do tej garderoby? O ile przestawałem się dręczyć panną Vinteuil w chwili gdym się dręczył Leą, temi dwoma katami mego dnia, powodem była niemoc mego umysłu niezdolnego wyobrazić sobie zbyt wiele scen naraz, lub krzyżowanie się moich nerwowych wzruszeń, których zazdrość była tylko echem. Mogłem wnioskować, że Albertyna tak samo nie należała do Lei jak do panny Vinteuil, i że wierzę w Leę tylko dlatego, że przez nią cierpię jeszcze. Ale to że moje zazdrości gasły — aby się zbudzić niekiedy, kolejno — nie znaczyło również, aby każda z nich nie odpowiadała przeciwnie jakiejś przeczuwanej prawdzie; nie należało może sobie mówić o tych kobietach: „żadna”, ale „wszystkie”. Mówię przeczuwanej, bo nie mogłem być obecny we wszystkich punktach przestrzeni i czasu, w których trzebaby się znaleźć, a do tego jakiż instynkt poddałby mi ich wzajemną zgodność, aby mi dać zaskoczyć tu o tej godzinie Albertynę z Leą, lub z dziewczętami z Balbec, lub z przyjaciółką pani Bontemps, o którą się swego czasu ocierała, lub z młodą dziewczyną z tenisa która ją trącała łokciem, lub z panną Vinteuil?
Muszę wyznać, że najpoważniejszym, najbardziej uderzającym objawem wydało mi się to, że Albertyna uprzedziła moje oskarżenie. Powiedziała: „Myślę, że tam była panna Vinteuil dziś wieczór”, na co ja odrzekłem możliwie najokrutniej: „Nie mówiłaś mi żeś ją spotkała. W ten sposób, kiedy Albertyna nie była dla mnie serdeczna, zamiast jej powiedzieć że jestem smutny, stawałem się dokuczliwy. Była chwila, że czułem do niej nienawiść, co zwiększało jedynie we mnie potrzebę zatrzymania jej.
— Zresztą — rzekłem gniewnie — jest wiele innych rzeczy, które ukrywasz, nawet najobojętniejszych; naprzykład, powiedzmy mimochodem, twoja trzydniowa wycieczka do Balbec. Dodałem: „powiedzmy mimochodem” jako uzupełnienie „nawet najobojętniejszych” tak aby, w razie gdyby Albertyna powiedziała: „A cóż było niewłaściwego w wycieczce do Balbec? móc odpowiedzieć: „Już sobie nie przypominam. Tak mało zwracam uwagi na to co mi ludzie opowiadają, że mi się to myli w głowie. I w istocie, jeśli wspomniałem o jej trzydniowej wycieczce z szoferem aż do Balbec, skąd dostałem pocztówki z takiem opóźnieniem, mówiłem całkiem na ślepo.
Żałowałem nawet żem tak źle wybrał przykład, bo naprawdę ta wyprawa w której Albertyna ledwie miała czas dojechać i wrócić, nie dopuszczała nawet czasu na przemycenie jakiejś dłuższej nieco schadzki z kimkolwiek. Ale z tego co powiedziałem, Albertyna pomyślała, że ja wiem istotną prawdę i że jedynie ukrywałem to przed nią; była tedy przekonana od niedawna, że ja ją każę śledzić w ten czy inny sposób, że wreszcie jestem, tak czy inaczej, jak rzekła przed tygodniem Annie, „lepiej od niej samej poinformowany o jej życiu”. Toteż przerwała mi wyznaniem bardzo niepotrzebnem, bo faktem jest, że nie domyślałem się niczego. I zmiażdżyło mnie to: tak wielkie może być rozchylenie między prawdą, którą kłamczyni przekształciła, a pojęciem jakie, w duchu jej kłamstw, człowiek zakochany w kłamczyni stworzył sobie o tej prawdzie. Ledwiem wymówił słowa: „Powiedzmy mimochodem, twoja trzydniowa wycieczka do Balbec”, Albertyna przerwała, mówiąc całkiem naturalnie: „Chcesz powiedzieć, że ta podróż do Balbec nigdy nie istniała? Oczywiście! I zawsze się zastanawiałam, czemu ty udawałeś człowieka który w to wierzy? A przecież to było bardzo niewinne. Szofer chciał mieć dla siebie wolne trzy dni. Nie śmiał ci tego powiedzieć. Wówczas, przez dobroć dla niego, wymyśliłam rzekomą wycieczkę do Balbec. Taka już jestem! i potem na mnie spadają te historje! Wysadził mnie poprostu w Auteuil, u mojej przyjaciółki przy ulicy de l’Assomption, gdzie spędziłam trzy dni, nudząc się jak mops. Widzisz, że to nic poważnego, niema żadnej katastrofy. Zaczęłam się domyślać, że ty wiesz może wszystko, widząc żeś się zaczął śmiać, kiedy z tygodniowym opóźnieniem przychodziły pocztówki. Uznaję, że to było śmieszne, lepiej było wcale nie wysyłać pocztówek. Ale to nie moja wina. Kupiłam je z góry i dałam szoferowi, zanim mnie wysadził w Auteuil, a potem ten ciołek zapomniał ich w kieszeni, zamiast je przesłać w kopercie przyjacielowi w pobliżu Balbec, który miał je wysyłać do ciebie. Oczekiwałam ich z dnia na dzień, czy przyjdą! Szofer przypomniał sobie aż po pięciu dniach, i zamiast mi powiedzieć, ciemięga wysłał je wprost do Balbec. Kiedy mi to powiedział, ależ mu zmyłam głowę! Niepokoić cię daremnie z winy cymbała, w nagrodę za to żem siedziała przez trzy dni jak w więzieniu, poto żeby on mógł załatwić swoje familijne sprawy. Nie śmiałam nawet wychodzić w Auteuil, z obawy aby mnie nie widziano. Jedyny raz kiedy wyszłam, to przebrana za mężczyznę, ot, bardziej dla hecy. A mój pech, który mnie ściga wszędzie, chciał że pierwszą osobą, na którą wpadłam, był ten żydziak, twój przyjaciel, Bloch. Ale wątpię, abyś ty się od niego dowiedział, że podróż do Balbec istniała tylko w mojej wyobraźni, bo mam wrażenie, że mnie nie poznał”.
Nie wiedziałem co powiedzieć, zmiażdżony tyloma kłamstwami, nie chcąc okazać zdziwienia. Z uczuciem zgrozy, które nie budziło we
Uwagi (0)