Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖
Uwięziona to piąta część cyklu powieściowego W poszukiwaniu straconego czasu Marcela Prousta, ostatnia z przetłumaczonych przez Tadeusza Boya Żeleńskiego. Jej tematem są przeżycia głównego bohatera związane ze zrealizowaną wreszcie miłością do Albertyny.
Zebrane wcześniej obserwacje dotyczące romansu Odety i Swanna czy Racheli i Roberta de Saint-Loup rzutują nieuchronnie na związek Marcela z ukochaną. Jej fascynująca niegdyś nieuchwytność staje się źródłem udręki. Doświadczenia sprawiają, że każdy gest Albertyny wydaje się Marcelowi symptomem wiarołomstwa i nie wiadomo, na ile podejrzenia zazdrosnego kochanka są uzasadnione. Pętla coraz bardziej się zaciska. On prześladuje kochankę, ona znajduje coraz więcej przyjemności w mnożeniu dwuznacznych tajemnic.
- Autor: Marcel Proust
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Marcel Proust
— Ale nie chciałbym żeby archanioł kazał mi, jak Danielowi, czekać cierpliwie „siedem tygodni i sześćdziesiąt dwa tygodnie”, bo wcześniej umrę.
Tym, którego tak czekał, był Morel. Toteż baron prosił archanioła Gabrjela, żeby mu go przyprowadził, jak młodego Tobiasza. I, przechodząc do bardziej ludzkich metod (niby chory papież, który każąc odprawiać msze, nie zaniedbuje wezwać lekarza), podsuwał odwiedzającym, że gdyby Brichot przywiódł mu szybko młodego Tobiasza, może archanioł Gabrjel zgodziłby się wrócić mu wzrok jak ojcu Tobiasza lub jak w świętej sadzawce Bethsaidy. Ale, mimo tych zbyt ludzkich nawrotów, niemniej czystość moralna odezwań się p. de Charlus stała się urocza. Próżność, obmowa, szał złości i pychy — wszystko znikło. Moralnie, p. de Charlus wzniósł się o wiele ponad poziom, na którym żył niegdyś. Ale ta doskonałość, co do której wymowa barona zdolna była poniekąd omamić wzruszonych słuchaczy, ta doskonałość znikła wraz z chorobą, na której tle się rozwinęła. P. de Charlus stoczył się po pochyłości z rosnącą, jak to ujrzymy, chyżością. Ale scena u Verdurinów była już tylko dość odległem wspomnieniem, któremu doraźniejsze gniewy nie pozwoliły wskrzesnąć.
Cofnijmy się wstecz, do wieczora Verdurinów. Kiedy państwo zostali sami, Verdurin rzekł:
— Czy wiesz, dokąd poszedł Cottard? Jest u Saniette’a, którego manewr giełdowy, mający go ocalić, spalił na panewce. Wyszedłszy od nas i przed chwilą wróciwszy do siebie, dowiadując się, że nie ma już ani franka a ma blisko milion długów, Saniette dostał ataku.
— Ale też poco grał; idjotyczne, to człowiek najmniej stworzony do tego! Sprytniejsi dają się oskubać, a on był przeznaczony na to aby go każdy wykierował.
— Ależ rozumie się, oddawna wiemy, że to idjota — rzekł Verdurin. — Ale ostatecznie, stało się. Jutro gospodarz wyrzuci go na bruk, znajdzie się w ostatniej nędzy; rodzina nie lubi go, a z pewnością nie Forcheville mu dopomoże! Toteż pomyślałem... wiesz, ja nie chcę nic zrobić coby ci się miało nie podobać, ale moglibyśmy może zapewnić mu niedużą rentę, tak aby nie odczuł zbytnio swojej ruiny, aby się mógł leczyć u siebie w domu.
— Ależ najchętniej; to bardzo ładnie, żeś o tem pomyślał. Ale ty mówisz: „u siebie w domu”; ten głupiec zatrzymał mieszkanie za drogie, to nie możliwe, trzebaby mu znaleźć jakieś dwa pokoiki. Zdaje się, że on wciąż ma apartament za jakieś sześć czy siedem tysięcy.
— Sześć tysięcy pięćset. Ale on jest bardzo przywiązany do tego mieszkania. Ostatecznie, miał już pierwszy atak, nie pożyje więcej niż dwa, trzy lata. Przypuśćmy, że wydamy na niego dziesięć tysięcy rocznie przez trzy lata. Sądzę, że możemy sobie na to pozwolić. Moglibyśmy naprzykład w tym roku, zamiast wynająć la Raspelière, wziąć coś skromniejszego. Przy naszych dochodach, myślę że te dziesięć tysięcy franków przez trzy lata są w granicach możliwości.
— Przypuśćmy, ale to ma tę złą stronę, że się rozgłosi, nałoży na nas obowiązek robienia tego samego dla innych.
— Zgadujesz, że pomyślałem o tem. Zrobię to jedynie pod wyraźnym warunkiem, żeby nikt o tem nie wiedział. Ślicznie dziękuję, nie mam ochoty, żebyśmy awansowali na dobroczyńców rodzaju ludzkiego. Żadnej filantropji! Możnaby poprostu powiedzieć, że mu to zapisała księżna Szerbatow.
— Ale czy uwierzy? Radziła się Cottarda w sprawie testamentu.
— W ostateczności, możnaby Cottarda przypuścić do sekretu; przywykł do tajemnicy zawodowej, zarabia masę pieniędzy, to nie będzie nigdy jeden z pasażerów, za których trzeba bulić. Może on sam się zgodzi powiedzieć Saniette’owi, że księżna użyła go za pośrednika. W ten sposób mybyśmy nawet nie figurowali w tej sprawie. Toby nam oszczędziło piły, scen wdzięczności, wylewów, frazesów.
Verdurin dodał tu jakieś słowo, wyrażające najoczywiściej ten rodzaj wzruszających scen i frazesów, których chciałby uniknąć. Ale nie powtórzono mi go wiernie, bo nie było francuskie; to było jedno z owych wyrażeń zadomowionych w pewnych rodzinach na oznaczenie pewnych rzeczy, zwłaszcza rzeczy drastycznych, prawdopodobnie dlatego aby je móc nazywać bezpiecznie w obecności zainteresowanych. Ten rodzaj wyrażeń bywa szczątkiem dawnego charakteru jakiejś rodziny. W rodzinie żydowskiej naprzykład, będzie to termin rytualny, użyty w nowym sensie; może jedyne słowo hebrajskie, jakie ta rodzina, zupełnie zasymilowana, zna jeszcze. W rodzinie wybitnie prowincjonalnej, będzie to szczątek lokalnego narzecza, mimo że rodzina nie mówi już narzeczem i nawet go nie rozumie. W rodzinie pochodzącej z południowej Ameryki a mówiącej tylko po francusku, będzie to słowo hiszpańskie. W następnem pokoleniu, słowo to przetrwa już tylko jako wspomnienie z dzieciństwa. Przypomnimy sobie, że rodzice wymawiając przy stole jakieś słowo, robili aluzję do służby, tak aby służba nie rozumiała; ale dzieci nie wiedzą co znaczyło ściśle to słowo, czy było hiszpańskie, hebrajskie, niemieckie, gwarowe, czy nawet wogóle należało do jakiegoś języka, czy to nie było imię własne lub słowo sztucznie ukute? Wątpliwość można rozstrzygnąć jedynie wtedy, kiedy się ma jakiegoś dziadka, wuja, żyjącego jeszcze starego krewniaka, który się musiał posługiwać tem samem słowem. Ponieważ nie znałem żadnego krewniaka Verdurinów, nie mogłem ściśle odtworzyć tego słowa. Tyle jest pewne, że musiało ono wywołać uśmiech pani Verdurin, bo użytek owego języka, mniej powszechnego, bardziej osobistego i tajemnego niż język zwyczajny, daje tym co się nim posługują samolubne uczucie, nie pozbawione zadowolenia.
Skoro przeszła chwila wesołości, pani Verdurin rzekła:
— Ale jeżeli Cottard wypaple?
— Nie wypaple.
Wypaplał — przedemną przynajmniej, bo przez niego właśnie dowiedziałem się o tym fakcie w kilka lat później, na pogrzebie Saniette’a. Żałowałem, żem tego nie wiedział wcześniej. Po pierwsze szybciejby mi to uświadomiło, iż nigdy nie trzeba mieć pretensji do ludzi ani sądzić ich ze wspomnienia jakiejś ich niegodziwości, nie wiemy bowiem, co w innych momentach mogli postanowić w duszy i uczynić dobrego; niewątpliwie, zło, któreśmy stwierdzili nieodwołalnie, powróci, ale dusza jest o wiele bogatsza, ma wiele innych form, również powtarzających się u tych ludzi, do których uprzedzamy się na zasadzie ich złego uczynku. Następnie, z bardziej osobistego punktu, rewelacja Cottarda, gdyby ją uczynił wcześniej, nie pozostałaby bez wpływu na mnie. Zmieniając mój sąd o Verdurinach, rozprószyłaby moje podejrzenia co do ich możebnej roli między Albertyną i mną; rozprószyłaby je może zresztą niesłusznie. Bo jeżeli pan Verdurin, którego uważałem coraz to więcej za najgorszego człowieka, miał swoje zalety, był to jednak sprzyka, okrutny w swojej dokuczliwości, oraz tak zazdrosny o władzę w swojem kółku, że się nie cofał przed najgorszem kłamstwem, podsycał najniedorzeczniejsze nienawiści, aby rwać między wiernymi więzy, nie mające za jedyny cel wzmocnienia „paczki”. Był to człowiek zdolny do cichej bezinteresowności i hojności, co nie koniecznie znaczy człowiek uczuciowy, ani sympatyczny, ani skrupulatny, ani prawdomówny, ani zawsze dobry. Dobroć cząstkowa, wzięta potrosze w spadku po rodzinie zaprzyjaźnionej z moją cioteczną babką, prawdopodobnie istniała w nim tedy, zanim ją poznałem, jak Ameryka lub biegun północny istniały przed Kolumbem lub Pearym. Nie mniej, w chwili mego odkrycia, natura pana Verdurin odsłoniła mi nową niepodejrzewaną fizjognomję; i pojąłem trudność ustalenia obrazu zarówno jakiegoś charakteru jak społeczeństw i namiętności. Charakter zmienia się bowiem nie mniej od nich, i jeżeli chcemy sfotografować to co w nim jest stosunkowo niezmienne, ukazuje zakłopotanej soczewce kolejno rozmaite fizjognomje (z tem jeszcze że ów przedmiot nigdy nie jest nieruchomy ale się rusza).
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Wychodząc z wieczoru u Verduirinów bardzo późno, w obawie aby się Albertyna nie znudziła, poprosiłem Brichota, żeby mnie wysadził przed domem, poczem mój fiaker odwiezie go. Powinszował mi (nie wiedząc, że czeka na mnie młoda dziewczyna), że wracam wprost do domu, że tak wcześnie i rozsądnie kończę wieczór, którego przeciwnie opóźniłem jedynie istotny początek. Potem zaczął mówić o panu de Charlus. Baron byłby zapewne zdumiony, słysząc jak profesor, tak dlań serdeczny, profesor, który stale głosił zasadę: „Nigdy nic nie powtarzam”, mówi o nim i o jego życiu bez najmniejszych ogródek. A zdumienie i oburzenie Brichota byłoby może nie mniej szczere, gdyby mu p. de Charlus powiedział: „Upewniano mnie, że pan źle mówi o mnie”. Brichot lubił w istocie pana de Charlus i gdyby sobie uprzytomnił jakąś swoją rozmowę na temat barona, raczej przypomniałby sobie uczucia własnej sympatji, niż treść słów, podczas gdy mówił o nim to samo co cały świat. Nie poczuwałby się do kłamstwa, zapewniając: „Ja, który mówię o panu z taką przyjaźnią!”, skoro w istocie odczuwał nieco przyjaźni, mówiąc o baronie. Baron miał zwłaszcza dla Brichota urok, którego przedewszystkiem profesor szukał w życiu światowem, polegający na oglądaniu w autentycznym egzemplarzu tego, co długo mógł uważać za wymysł poetów. Brichot, który często wykładał drugą Sielankę Wergilego nie bardzo wiedząc czy ta fikcja ma jaki podkład realny, znajdował na starość w rozmowie z panem de Charlus trochę owej przyjemności, którą mistrze jego, pp. Merimée i Renan, oraz jego kolega p. Maspero, podróżując po Hiszpanji, Palestynie lub Egipcie, czerpali z dzisiejszych krajobrazów i ludów Hiszpanji, Palestyny i Egiptu, poznając ramę i niezmiennych aktorów starożytnych scen, będących przedmiotem ich studjów książkowych.
— Bez obrazy tego szlachetnego rycerza — oświadczył Brichot jadąc ze mną powozem — powiedzmy, że on jest poprostu bajeczny, kiedy komentuje swój sataniczny katechizm z werwą trochę kołowatą, z naiwnością dziecięcia a uporem reakcjonisty. Upewniam pana — jeżeli mi wolno się wyrazić jak Jego dostojność biskup Hulst — że się nie nudzę w dni kiedy mnie odwiedza ten feudał, który chcąc bronić Adonisa przeciw naszej epoce niedowiarków, podał się instynktom swojej rasy i stał się krzyżowcem Sodomy.
Słuchałem Brichota i nie byłem z nim sam. Od chwili zresztą kiedy opuściłem dom, czułem się tajemniczemi nićmi związany z młodą dziewczyną, która znajdowała się w tej chwili w swoim pokoju. Nawet kiedym rozmawiał z którymś z gości Verdurinów, czułem ją mętnie przy sobie, miałem mgliste poczucie Albertyny, tak jak się ma poczucie własnych członków; kiedy zaś zdarzyło mi się pomyśleć o niej, czyniłem to tak jak się myśli o własnem ciele, z przykrem poczuciem swojej zupełnej niewoli.
— I co za magiel — podjął Brichot — rozmowa tego apostoła, zdolna zasilić wszystkie przypisy do Causeries du Lundi! Pomyśl pan, dowiedziałem się od niego, że pewien traktat Etyki, w którym czciłem zawsze najwspanialszą konstrukcję moralną naszej epoki, zrodził się pod piórem mego czcigodnego kolegi X z natchnienia młodego listonosza. Nie wahajmy się uznać, że mój znamienity przyjaciel nie raczył wydać nam w trakcie swoich wywodów nazwiska tego efeba. Okazał w tem więcej obyczajności, lub, jeśli pan woli mniej wdzięczności, niż Fidjasz, który wypisał imię umiłowanego atlety na pierścieniu swego Jowisza Olimpijskiego. Baron nie znał tej historji. Domyśla się pan, jak zachwyciła jego ortodoksję. Łatwo sobie pan wyobrazi, że za każdym razem kiedy będę dyskutował z moim kolegą jakąś doktorską tezę, znajdę w djalektyce barona, zresztą bardzo subtelnej, tę samą zaprawę, jakiej pikantne rewelacje użyczyły w oczach Saint-Beuve’a niedość skwapliwemu w zwierzeniach dziełu Chateaubrianda. Od naszego kolegi, którego mądrość jest złota, ale który posiadał sam tego złota zbyt mało, listonosz przeszedł do rąk barona — och, „bez cienia złej myśli” (trzeba słyszeć ton, jakim on to mówi!). A że ten Szatan jest najuczynniejszy z ludzi, uzyskał dla swego protegowanego miejsce w koloniach, skąd ów, wdzięczna dusza, przesyła mu od czasu do czasu wyborne owoce. Baron ofiarowuje je swoim dostojnym znajomym; ananasy młodego człowieka figurowały świeżo na stole quai Conti, wyrywając pani Verdurin — tym razem bez złośliwości — słowa: „Pan ma chyba jakiegoś wujaszka czy siostrzeńca w Ameryce, żeby dostawać podobne ananasy. Wyznaję, że gdybym wówczas wiedział prawdę, byłbym je jadł z niejaką wesołością ducha, recytując sobie in petto początek ody Horacego, którą lubił przypominać Diderot. W sumie, jak mój kolega Boissier, wędrując od Palatynu do Tiburu, czerpię z rozmów z baronem o wiele żywsze i soczystsze pojęcie o pisarzach wieku Augusta. Nie mówmy nawet o epoce dekadencji i nie sięgajmy do Greków, mimo iż powiedziałem zacnemu baronowi, że przy nim sam się czuję Platonem u Aspazji. Coprawda, osobliwie powiększyłem proporcje obu postaci; mój przykład, jak powiada Lafontaine, zaczerpnięty był „z mniejszych bydlątek”. Jakbądź się rzeczy mają, nie przypuszcza pan zapewne, aby się baron czuł dotknięty. Nigdym go nie widział równie rozanielonym. Dziecinne upojenie wyrwało go z arystokratycznej flegmy. „Co za pochlebcy, wszyscy ci sorbonardzi — wykrzyknął zachwycony. Pomyśleć, że musiałem dożyć swoich lat, aby mnie ktoś porównał z Aspazją! Taka stara malatura jak ja! O, moja młodości! Chciałbym żeby go pan widział kiedy to mówił, skandalicznie wypudrowany, swoim zwyczajem, i — w swoim wieku! — wypiżmowany jak laluś. Pozatem, poza swoją manją genealogiczną, najlepszy człowiek w świecie. Z wszystkich tych przyczyn, byłbym w rozpaczy, gdyby dzisiejsze zerwanie miało być ostateczne. Bądź co bądź, zdziwił mnie sposób, w jaki ten młody człowiek stanął dęba. On przecież okazywał od jakiegoś czasu wobec barona wierność seida, powolność lennika, nie zwiastujące wcale podobnego buntu. Mam nadzieję, że w każdym razie, nawet gdyby (Dii omen avertant) baron nie miał już wrócić na quai Conti, schizma ta nie rozciągnie się na mnie. Zbyt wiele zyskujemy obaj na wymianie mojej słabej wiedzy i jego doświadczenia. (Ujrzymy, iż jeżeli
Uwagi (0)