Nad Niemnem - Eliza Orzeszkowa (dla bibliotek .txt) 📖
Justyna Orzelska, uboga szlachcianka, zraniona z powodu nieszczęśliwej miłości, zakochuje się w Janie Bohatyrowiczu. Choć pochodzi z niższej warstwy społecznej, jest przedstawicielem rodu z wieloletnią tradycją. Opowiadania Jana o przodkach, biorących udział w powstaniu styczniowym, wzbudzają w Justynie silne uczucia patriotyczne.
Mezalians oraz pamięć o powstaniu styczniowym to główne osie powieści, która obejmuje również opisy obyczajowości i natury, rodowe legendy oraz różnice między warstwami społecznymi. Powieść Nad Niemnem ukazywała się na łamach „Tygodnika Ilustrowanego” przez cały rok 1887, w formie książki została wydana w 1888 roku.
Eliza Orzeszkowa to jedna z najsłynniejszych pisarek epoki pozytywizmu. W swoich dziełach realizowała postulaty epoki takie jak praca u podstaw, asymilacja Żydów, emancypacja kobiet, ale także podejmowała tematykę patriotyczną, głównie związaną z powstaniem styczniowym.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Nad Niemnem - Eliza Orzeszkowa (dla bibliotek .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Cicho, bardzo powoli, bez najlżejszego odgłosu, który by trwożliwe stworzenia wodne spłoszyć mógł i odstręczyć, nawet bez plusku wioseł, czerwone ognie i siedzące przy nich zaczerwienione profile ludzkie płynęły z dala od siebie w ciemnej przestrzeni po ciemnym szlaku rzeki, aż całą jego widzialną długość zajęły. Cicho było wszędzie: pod niebem, w powietrzu, na ziemi i na wodzie; tylko w górze, kędyś nad drzewami, wysoko wzbite i w ciemności niewidzialne, brzęczały roje nadniemeńskich muszek. Było to brzęczenie nieustanne, monotonne, metaliczne; zdawać się mogło, że wydawała je z siebie struna rozciągnięta i drżąca pomiędzy usianą płomienistymi punktami ciemną wstęgą rzeki a niebem, pod którym wisiały obłoki do rozwiewających się dymów lub do podartej krepy podobne.
Troje ludzi u połowy góry pod topolą stojących w jednym z czółen poznało Witolda. Pierwszy spostrzegł go Jan.
— Ot i pan Witold z Kaziukiem, Walentego synem, płynie! — zawołał.
Nie z Julkiem tym razem, ale z innym jakimś rybakiem Witold płynął istotnie, cały śnieżną mgłą jacicy osypany, w milczeniu i pilnie tę samą robotę co i towarzysze jego spełniając. Delikatny profil jego wyraziście zarysowywał się na tle ognia, naprzeciw grubszej, lecz także młodej i kształtnej twarzy towarzysza.
— Syn pana Korczyńskiego tutaj i siestrzenica jego z nami — z cicha rzekł Anzelm. — Nowina... no... wi... na...! Już i nie spodziewałem się nowin takich o... o... glądać! — cicho i mocno jąkając się dodał.
Niewiele przed północą Justyna bocznymi drzwiami do Korczyńskiego domu weszła i zaraz w garderobie, w której się znalazła, usłyszała bardzo wyraźnie z sypialni pani Emilii dochodzące głośne czytanie Teresy. Przez dwoje drzwi na wpół otwartych widać nawet było część pokoju w błękitne sprzęty ubranego i oświetlonego błękitnym światłem, w którym rozlegał się zbyt pieszczotliwy, ale przyjemnie brzmiący i biegle po francusku czytający głos kobiecy.
— „Znalazłszy się przed królem zrobiłam dyg aż do ziemi głęboki i długo nie śmiałam spojrzeć na tyle uwielbiane oblicze wielkiego Ludwika278. Kiedy na koniec wzrok podniosłam, zobaczyłam przed sobą wszystkie wielkości i chwały Francji otaczające monarchę, tak jak gwiazdy otaczają słońce. Był tam wielki Kondeusz, książę de Luynes, książę Montmorency, książę Saint-Simon, książęta Broglie’owie, hrabia de la Rochefoucauld, margrabia Créquy279 i inni, i inni, a wszyscy oczy swe mieli utkwione we mnie i we wszystkich tych oczach wyraźnie wyczytałam podziw i uwielbienie, którymi ich piękność moja przejmowała. To potwierdzenie świadectwa, które tyle już razy wydawało mi moje zwierciadło, ośmieliło mię do ogarnięcia spojrzeniem twarzy królewskiej, a jakimże był mój zachwyt, gdy i jej także uśmiech, uśmiech króla—słońca, powiedział mi, że na niebie jego dworu wkrótce gwiazdą pierwszej wielkości zaświecę. Doświadczałam uczuć boskich; myślałam, że wstępuję do raju wielkości, blasku, elegancji i rozkoszy...”
— Moja Tereniu — przerwał czytanie drugi głos kobiecy, słaby, łagodny, tęskny — czy możesz sobie przedstawić podobnie piękną, podobnie promienną egzystencję, jak tej margrabiny!...
— Ach! Takiego życia nawet wyobrazić sobie niepodobna! — westchnęła Teresa.
— Być gwiazdą pierwszej wielkości na dworze wielkiego króla... bawić się, jaśnieć...
— Być kochaną... — przerwała Teresa.
— O, tak! i przez kogóż? Przez takiego margrabiego de Créquy!... Jakąż musiała być miłość tych wykwintnych, pięknych, poetycznych ludzi!
— Ach! Takiego szczęścia wyobrazić sobie nawet niepodobna!
— W takich warunkach ja także byłabym zdrowa, wesoła, zadowolona, mogłabym tańczyć, nie tylko chodzić, pełną piersią oddychać, słowem, żyć! Prawda, Tereniu?
— O!
— Jakże nierówno pomiędzy ludźmi rozdzielone jest szczęście! — raz jeszcze westchnęła pani Emilia i zapewne łza spłynąć musiała po jej chudym i białym jak lilia policzku, bo słyszeć się dały perswazje Teresy:
— Niech tylko najdroższa pani nie denerwuje się, nie płacze, bo znowu atak być może... Moja najmilsza pani, proszę zapanować nad sobą i nerwy oszczędzać... może już kula dusi?...
Tego więc wieczoru pani Emilia i jej towarzyszka zamiast po rozłogach kuli ziemskiej podróżowały po przestrzeni czasu zatapiając się w czytaniu pamiętników jednej ze sławnych w wieku siedemnastym wielkich dam francuskiego dworu.
Justyna weszła do ciemnej sali jadalnej, w której głębi przez drzwi szeroko otwarte widać było gabinet pana domu, obficie dużą na biurku stojącą lampą oświetlony. Przy biurku siedział Benedykt Korczyński i w rozwartej przed nim rachunkowej księdze kreślił długie kolumny cyfr i notatek. W świetle lampy wysoka i gruba jego postać z długimi wąsami, ciemną twarzą i gęstymi, rozrzuconymi włosami uwypuklała się ciężko i ponuro. Było coś smutnego i bardzo poważnego w tym człowieku, samotnie o północy w głębi wielkiego, starego domu pracującym. Wydawał się tak w pracy swej pogrążony, że żadna myśl jej obca, żadna troska nie mająca związku z wychodzącymi mu spod pióra notatkami i cyframi dosięgnąć by go nie mogły. Jednak w sąsiedniej ciemnej sali odgłos stąpania usłyszawszy, żywym ruchem głowę znad księgi rachunkowej podniósł.
— Witold? — głośno zawołał.
Justyna w progu oświetlonego gabinetu stanęła.
— A! To ty! — wymówił takim tonem, jakby tylko co był się ucieszył, a teraz uczucia zawodu doświadczył.
Ręką po drgających od zmęczenia powiekach powiódł.
— Nie wiesz czasem, gdzie... Witold?
Powiedziała, że tylko co widziała go pływającego po Niemnie z rybakami, którzy jacicę łowią.
— A! — rzekł krótko i znowu pochylił się nad rachunkową księgą.
Justyna zbliżyła się ku niemu.
— Dobranoc, wuju — rzekła z cicha i dłużej, serdeczniej niż zwykle rękę jego ucałowała.
Po głowie jej kręciły się słowa:
„Nie krzyknął, nie zapłakał, tylko przed oknem stanął i w nocne ciemności patrząc takim głosem, jaki u konających bywa, kilka razy imienia boskiego wezwał!”
Całując go w rękę, w twarz mu patrzała. Boże! Ileż zmarszczek, ileż zmarszczek tę twarz okrywało! Tworzyły one grube fałdy i cienkie promienie na czole, na policzkach, dokoła wypukłych oczu z piwną, posępną źrenicą. Która z tych zmarszczek była mogiłą jego obu braci? W których pogrzebane leżą nadzieje i uniesienia jego młodości? Które wyrył czas przez dwadzieścia kilka lat długo, ciężko, ołowianymi kroplami na głowę mu ściekający?
— Dobranoc, dobranoc! — z roztargnieniem odpowiedział i szorstkimi wąsami czoła jej dotknął. O nic jej nie zapytał. Nigdy domowych nie zapytywał o nic, co się ich samych tyczyło. Wiecznie zajęty, zafrasowany280, zamyślony, wydawał się na wszystko, co z gospodarstwem i interesami związku nie miało, obojętny, a zapewne taki był i istotnie. Jednak gdy odeszła, podniósł znowu głowę, odrzucił pióro i długi wąs gwałtownym ruchem w dół pociągnął. Coś w nim wrzało żalem, gniewem, niepokojem.
— Z rybakami po Niemnie pływa... błazen! — gniewnie i prawie głośno sarknął. — Nigdy go w domu nie ma... nigdy przy mnie... nigdy tak, jak dawniej... zły chłopak... bez serca... egoista!
Koniec wąsa do ust włożył, szklannym wzrokiem wpatrzył się w przestrzeń i ze zdumieniem, cicho, kilka razy wymówił:
— Co mu się stało? Co mu... co mu... co mu się stało?
Nieopisana tęsknota poruszyła zmarszczki jego czoła, osłupiałe oczy wilgocią zaszły.
Wszedłszy na wschody do górnej części domu prowadzące Justyna uchyliła po cichu drzwi pokoju swego ojca. Rozlegające się w ciemności przeciągłe, głośne chrapanie oznajmiało o głębokim i spokojnym uśpieniu Orzelskiego. Otworzyła naprzeciw znajdujące się drzwi i znalazła się w pokoju swoim i Marty, lampką palącą się na stole oświetlonym.
— Aha! Jesteś! Przecież wróciłaś! O północy panienka ze spacerów wraca. Winszuję, ale nie zazdroszczę! Mnie lepiej w łóżku leżeć. Starość i młodość! Wieczna historia!
Słowami tymi powitał ją gruby i trochę ochrypły głos z kąta dość obszernego pokoju wychodzący. W kącie pokoju stało łóżko, na którym watową kołdrą owinięta i w całej długości swej wyciągnięta, z twarzą ku sufitowi zwróconą leżała Marta. W półcieniu sztywne jej ciało podobne było do spowitej mumii; żółta twarz majaczyła śród bieli poduszek i oczy jak czarne paciorki błyszczały.
Justyna w milczeniu zbliżyła się do komody, nad którą wisiało przybite do ściany lusterko, i powoli suknię zdejmować i włosy splatać zaczęła. Marta mówiła ciągle:
— Skądże to bogi prowadzą? A miotły żadnej z sobą nie przyniosłaś? Widziałam ja dziś, widziałam, jak stroiłaś się w muślinową sukienkę i z pół godziny włoski sobie przed lusterkiem układałaś. Byłam pewna, że spodziewasz się wizyty bogatego konkurenta. Ot, biały kruk znalazł się, słowo honoru! Biedną dziewczynę, nie tak to wysoko edukowaną i nie tak to nadzwyczajnie piękną, wprost z rezydencji u krewnych za żonę chce wziąć i wielką panią zrobić! „No, no! — myślę sobie — nic dziwnego, że sama nie wie, jak do niego przyozdobić się i ustroić!” Aż tu wzięła, poszła sobie i na pół dnia zginęła. Gdzie ty ginęłaś? Czy znów tam?... I po co to? Wieczne głupstwo! A żeby Różyc przyjechał, ha? Dwom bogom nie można służyć... albo książę... no, nie książę, ale w porównaniu z tobą więcej niż książę... królewicz albo chłop. Po chłopskie miotły chodząc królewicza stracić możesz i lament będzie, i prędko zrobisz się do cholery podobna, jak ja, albo do synogarlicy, wiecznie szyję po cukier wyciągającej, jak Teresa! Wieczny śmiech, słowo honoru! Ha, ha, ha, ha! Uf, nie mogę...
Zaśmiała się, zakaszlała i zaraz znowu mówić zaczęła. Oprócz zwyczajnej żywości i popędliwości czuć było w jej mówieniu niezwykły niepokój. Nogami pod kołdrą czasem poruszała i oczy jej w półcieniu coraz silniej połyskiwały.
— Cóż tam słychać?... Ha? Co ty tam robisz? O czym rozmawiasz? Alboż ty umiesz z nimi rozmawiać? Oni tam nic o francuskich romansach ani o sonatach281 i nokturnach nie słyszeli, a przy tym wyrazów takich śmiesznych używają... wszelako, smętek, przeddziady, złotny, siestra... pamiętam... pamiętam! Kiedyś tak byłam do ich mówienia przywykła, że i sama, bywało, omylę się czasem i powiem: przeddziad albo złotny, a potem aż palę się od wstydu. No, co tam! Pewno aż cię korci, tak chcesz dowiedzieć się, czy królewicz dziś przyjeżdżał. Bądź spokojna, nie przyjeżdżał. Kirłowa tylko zaraz po twoim wyjściu przyjechała; Emilka przysłała po mnie, abym ją przyjęła, bo sama spodziewała się migreny i już nawet poziewać zaczynała... W gruncie rzeczy, nie tyle z powodu migreny Kirłowej przyjąć nie chciała, ile dlatego, że leniła się rozmawiać. A Teresa znów mówiła, że jakąś bardzo ciekawą książkę dziś czytają. Wieczne głupstwo! Dość, że z Kirłową godzin ze dwie przesiedziałam, choć mnie aż z kanapy podnosiło, bo bułki dziś piekłam. Od pierwszego momentu o ciebie pytać się zaczęła: gdzie ty? Co robisz? Jak teraz wyglądasz? Czy poweselałaś? Potem delikatnie naprowadziła rozmowę na Zygmusia i po cichutku mnie zapytała: czy ty już w nim ani troszkę zakochana nie jesteś? Aż nareszcie i o kuzynku gadać zaczęła: jakie mu jeszcze majątki i bogactwa zostały, jaki on dobry, jaki nieszczęśliwy! Zapytałam się: dlaczego taki nieszczęśliwy? „Ot, mówi, żałuje, że młodość, zdrowie i tyle majątku zmarnował, a przy tym...” i cościś mnie takiego powiedziała, że nie zrozumiałam... „Największe jego nieszczęście” — zaczęła i zaczerwieniwszy się, jak to ona czerwieni się zawsze, za język siebie ukąsiła. Mnie ciekawość wzięła. Dopytywać się zaczęłam: jakie to nieszczęście? Ze spuszczonymi oczami jak truśka282 mruknęła: „Morfina!” I niczego już więcej o tym dopytać się u niej nie mogłam. O tym już tylko mówiła, że pragnęłaby bardzo, aby się ożenił i w Wołowszczyźnie stale osiadł, bo to jedno jeszcze mogłoby go ze wszystkich jego nieszczęść wyleczyć. Trzeba tylko, żeby ożenił się z kobietą dobrą, rozsądną, poważną i taką, która mu się bardzo podoba, Ta kobieta byłaby z nim szczęśliwa, bo dobry jest, rozumny, szlachetny i tyle tylko jego winy, że bogatym będąc za wiele sobie za młodu pozwolił. On sam już to zrozumiał i żenić się postanowił... Słyszysz, Justynko? Już postanowił, a ona, zdaje się, dlatego tylko dziś tu przyjechała, aby wyrozumieć, co ty o tym myślisz i jak postanowisz... Na swachę283 wykierowała się, ale nic w tym dziwnego nie ma: kuzynka chce od baletnic, bankructwa i jakiejś tam morfiny wyratować, a on podobno dobry dla niej i trochę jej nawet świadczy... Widzisz, co ja tobie naopowiadałam! Może zła koleżanka ze mnie? Teraz możesz spokojnie położyć się i o panowaniu marzyć. Nie rozumiem tylko, słowo honoru, dlaczego dziś w domu nie siedziałaś i na królewicza nie czekałaś? Papcio cały dzień sam grał, a nad wieczór zachciało mu się z akompaniamentem pograć... Jakiegoś nowego nokturna czy diabła nauczył się i ciebie nauczyć chciał... Po całym domu córeczki szukał, a córeczka jak w wodę wpadła. Gdzie ty przepadałaś? Pewno sama jedna jak mara nie włóczysz się po polach i lasach! Nim królewicza do reszty złapiesz, pasterza sobie jakiegoś wynalazłaś. No, przemówże choć słowo! Czy oniemiałaś? Ja do niej gadam i gadam, wszystkie nowiny, które ją interesować mogą, opowiedziałam, od gadania aż ochrypłam, a ona nic powiedzieć mnie nie chce... skryta, harda... niedobra dziewczyna... słowo honoru, niedobra! Uf!
Łatwo odgadnąć było można, że pragnęła, aby ta, do której przemawiała tak długo, odpłaciła jej wzajemnym opowiedzeniem czegoś, co ją zajmowało, zaciekawiało gorąco, namiętnie. Namiętnym blaskiem gorzały teraz w półcieniu jej czarne oczy; ręce spod kołdry wydobyła i czyniła nimi niespokojne, prawie gwałtowne ruchy. W głosie, jakim ostatnie wyrazy swe wymówiła, brzmiał żal do towarzyszki uczuwany.
— Skryta, harda, niedobra! — powtórzyła.
Zakaszlała, umilkła i z oczami w sufit wlepionymi. nieruchomo znowu leżała.
Justyna z warkoczem już splecionym i z tyłu głowy zwiniętym, w białym, luźnym kaftanie, bosa, do łóżka jej podeszła i przy nim uklękła. Rękę jej dużą, kościstą w swoje ręce biorąc, blisko ku niej schylona, cicho zapytała:
— Ciotko, dlaczego ty żoną jego zostać nie chciałaś?
— A? Co? — wzdrygnęła się stara panna i całym swym ciężkim ciałem ku pytającej się
Uwagi (0)