Trędowata - Helena Mniszkówna (czytać książki online za darmo .TXT) 📖
Najsłynniejszy polski melodramat, książka, która przebojem podbiła serca czytelników i czytelniczek. Wątki i motywy znane z wielkiej literatury pozytywistycznej, jak mezalians, krytyka wyobcowania elit czy propagowanie pracy u podstaw, zaspokajały czytelnicze potrzeby obcowania z literaturą wyższą. Z drugiej strony jest to pozycja łatwa w odbiorze nawet dla niewyrobionych czytelników, przy tym posługująca się popularnym motywem „księcia i Kopciuszka”, nęcąca opisami olśniewającego życia arystokracji, a przede wszystkim: książka o miłości.
Dotychczasowa wielka polska proza skupiała się na wielkich sprawach narodowych i społecznych, traktując wątki uczuciowe jako uzupełnienie głównych tematów. Nagle pojawiła się powieść miłosna, na jaką czekały tysiące odbiorców. Po jej ukazaniu się większość recenzentów Trędowatą zbagatelizowała, w najlepszym razie udzielając autorce uprzejmych zachęt do dalszej pracy. Tym większe było zaskoczenie, kiedy powieść błyskawicznie podbiła rynek czytelniczy, mnożyły się wydania, zaczytywano się nią w pałacach i w czynszowych kamienicach. Niezwykłą popularność powieści doceniło również kino: pierwszym polskim filmem niemym była ekranizacja Trędowatej, w której w głównych rolach wystąpiły dwie największe gwiazdy: Jadwiga Smosarska i Józef Węgrzyn; od czasu publikacji romans sfilmowano czterokrotnie.
- Autor: Helena Mniszkówna
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Trędowata - Helena Mniszkówna (czytać książki online za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Helena Mniszkówna
— Straszny! — rzekła Stefcia w zamyśleniu. — Ale takie natury zwyciężają, chociaż... po największych zwycięstwach następuje... Waterloo351.
Brwi Waldemara ściągnęły się groźnie, w oczach zatlił ponury cień.
— Dziwnie mi pani dziś przepowiada. Moje Waterloo nastąpić może... nie jestem pyszny, ale wątpię, czy w otwartej walce z ludźmi. Chyba zgniecie mnie potęga, z jaką walka jest ponad siły ludzkie. Co jednak wpłynęło na tak smutne myśli u pani, wolno wiedzieć?
Stefcia wysunęła się na środek korytarza i robiąc ręką ruch okrągły, jakby ogarniający cały zamek, powiedziała bez uśmiechu:
— Te mury i tradycja ich.
Pobiegła naprzód kilka kroków, po czym odwróciła się i zarumieniona wyciągnęła do Waldemara rękę:
— Jeśli zrobiłam panu przykrość, przepraszam.
Zatrzymał drobną jej dłoń w swojej i rzekł poważnie:
— Tradycja jest smutna, ale może ja będę orłem, który ją rozjaśni?...
— Daj Boże! Pragnęłabym tego dla pana. Ale teraz... chodźmy już. Wielki czas.
Poszli oboje, poważni, zamyśleni.
W dolnym salonie stanęli w oszklonych drzwiach, prowadzących na mniejszy taras.
Deszcz padał ciągle, mimo że spoza chmur wyglądało słońce. Grad wielkich kropli bił w marmurową posadzkę tarasu. Z twardych błyszczących liści drzew pomarańczowych spadały perełki wody, lśniąc w słońcu jak klejnoty.
Grupy drzew egzotycznych parkowych i kwiaty wyglądały przepysznie w dziwacznej mieszaninie deszczu z blaskami słońca. Miało to swą odrębną cechę dekoracyjną, jakby olbrzymi, niewidzialny wodotrysk skrapiał rośliny obfitą zawieją rosy. Waldemar otworzył drzwi i tuż koło Stefci padały duże krople wody, opryskując jej suknię. Dziewczyna wyciągnęła stuloną dłoń i napełniała ją wodą, wylewając potem na kwiaty.
— Mówią, że taki deszcz w słońcu to błogosławieństwo Boże — zauważył Waldemar — więc pani zbiera błogosławieństwo w swe dłonie.
Stefcia błysnęła uśmiechem.
— Zamoczy się pani, przejdźmy do czytelni, tu obok. Prosiła mnie pani wczoraj o „Times”. Tam są wszystkie pisma.
Stefcia strzepnęła ręce, dłoń wysuszyła chusteczką i weszła przed nim do małej czytelni, obok zielonego gabinetu Waldemara. Ordynat podał jej fotel, sam usiadł przy stole zarzuconym gazetami.
— Zaraz tu znajdę, czego pani żądała — rzekł, przerzucając papiery.
— Ach, prawda, w porę przypomniałam sobie! — zawołała Stefcia. — Czy pan już wysłał na pocztę?
— Już. Pocztowy odjechał rano, ale jeśli pani każe, pojedzie umyślny.
— Ależ nie. To jutro. Mam list. Chciałam go panu oddać, bo mogę znowu jutro rano spać. Proszę, oto on.
Ordynat wziął list i spojrzawszy nań uważnie, poruszył brwiami, wydymając lekko usta.
— Ładne, oryginalne pismo i koperta, ale bardzo szablonowy adres — rzekł trochę ironicznie. — Myślałem, że pani nie podlega ogólnej modzie, raczej epidemii adresowania w kraju po francusku: Monsieur Stanislas Rudecki à Ruczajew352. To samo łatwo wyrazić po polsku, prawda?
Stefcia poczerwieniała.
— Daje mi pan dobrą naukę... i ma pan zupełną słuszność.
Uśmiechnął się.
— Uznaje pani to?
— O tak, pan dobrze nazwał epidemią: widzę u innych i bez zastanowienia robię tak samo. Niech mnie pan nie posądza o chęć popisania się francuszczyzną.
— Co znowu! Wiem, że ją pani posiada wybornie. Ale język francuski u nas w kraju to istna szarańcza, w wielu miejscach wypiera rodowity. Już nie mówię o powszechnie przyjętych adresach, nawet listach francuskich, ale niech pani zauważy, jakie ten język ma szerokie zastosowanie, i to przeważnie w dziedzinach, w których obracają się panie. Niezbyt to pochlebne dla Polek. Większe firmy sklepowe, przybytki mody, piszą rachunki i adresy tylko po francusku, na drzwiach umieszczają: „Entrée”353. Panie, a i niektórzy mężczyźni modlą się z książek francuskich, bo modlitwa po polsku jest dla nich zbyt ordynarna. Bilety wizytowe także francuskie. Dzieci, nie znając dobrze własnego języka, już trzepią po francusku. Znałem pewną dziewięcioletnią dziewczynkę, która zapytana przez ojca, nad jaką rzeką leży Warszawa, krztusiła się: „Wis... Wis...” — wreszcie wycedziła: „Vistule”. Po prostu nazwa Wisły nie mogła dziecku przejść przez gardło. Lucia była w ten sam sposób wychowana. Nigdzie pani tego nie zobaczy za granicą, tam każdy szanuje swój rodzinny język i ceni go. Francuz nie napisze na sklepie ani na etykiecie po polsku, choćby większość jego odbiorców była Polakami. Nie przeczę, że francuszczyzna jest nieodzowna, jak i inne języki europejskie, ale nie trzeba stosować ich w kraju na każdym kroku. One mają wszechświatowy byt zapewniony, nasz tylko u nas, i jeszcze go wypędzamy. Jaki to wstyd! Śmieją się z nas obcokrajowcy, bo oni podobnego grzechu nie znają i tej dzikiej mody dawania pierwszeństwa obcym. To wyłącznie nasza cecha.
Stefcia patrzyła na niego z wdzięcznością. Rzekła porywczo:
— Zawstydził mnie pan, ale nauczył. Teraz już nigdy języka francuskiego używać nie będę bez wyraźnej potrzeby.
Zajrzał wesoło w jej oczy.
— Doprawdy? Bardzo jestem rad. Niech pani przede wszystkim będzie Polką i patriotką, a nigdy taką światową kobietą, która dla mody usuwa ojczysty język ze swego słownika. Rozumiem posługiwanie się obcą gwarą w razach koniecznych, przy służbie lub w pewnych przysłowiach. Ale mieć ją często albo stale w ustach to bluźnierstwo. Więc pani obiecuje poprawę? To już bardzo wiele. Mam nadzieję, że wyrzeknie się pani zupełnie zamiłowań hrabianek Ćwileckich, Barskich, wszystkich Trestków, Weyherów i tak dalej. Z naszych pań panna Rita jest najwięcej Polką.
— I to pewno stała się nią pod wpływem pana — wyrwało się Stefci.
Ordynat uśmiechnął się.
— Może być. Zresztą wszyscy oni strasznie egzotyczni. Ale na nich już rady nie ma: nazbyt czczą zagranicznych bożków, aby mogli się oduczyć od składania im hołdów.
W bocznym korytarzu rozległy się kroki lokaja.
Stefcia powstała.
— Pani już odchodzi?
Podniosła ramiona, jak ptak skrzydła do odlotu.
— Uciekam, już pewno wszyscy wstali.
— Szkoda, tak nam było dobrze razem. Zabiera pani list?
— Zmienię adres. Już bym go teraz wysłać takiego nie mogła.
Waldemar skinął jej ręką.
— Z pani mam prawdziwą pociechę. Dobre i... śliczne „dzidzi”.
— Już pan zaczyna?
— No, już nie! Do widzenia! Oto żądany dziennik. Zaraz obiad.
— Długo siedzieliśmy — rzekła Stefcia już w progu.
— Żałuje pani tych chwil?
— Żałuję, że minęły.
Uśmiechnęli się do siebie raz jeszcze i dziewczyna znikła w bocznym salonie.
Waldemar ścisnął dłońmi skronie. Szybko chodził kilka minut wzdłuż salonu.
— Ja szaleję! — zawołał, rzucając się na fotel.
Nazajutrz polowano w zwierzyńcu na bażanty. Zabito ich sporą liczbę. Wieczorem obiad był zastawiony na przystani zwierzynieckiej. Stojący pośrodku duży posąg Diany-łowczyni z białego marmuru otaczały stoły w podkowę pod baldachimem z żaglowego płótna i festonów dębowych, przystrojone w inicjały myśliwskie. Na słupach, okręconych wieńcami, porozwieszano strzelby i trąby. Orkiestra grała na łodziach. Po toastach szeregi gajowych, przybranych w szare kurtki z zielonym i w błyszczące blachy, dawały salwy ze strzelb. Przy stołach obsługiwała straż zwierzyniecka w galowych uniformach. Kierował nią stary marszałek dworu i kamerdyner Andrzej, stojący za krzesłem ordynata. Rzeka iluminowana płynęła krwawą falą, odbijając w sobie porozkładane na brzegach ogniska i lampy na przystaniach.
W oddali na ciemnej rzece błyszczały jak gwiazdy pojedyncze światełka, ognistą wstążką okalając park i zwierzyniec. Łodzie z muzyką, iluminowane rzęsiście, cicho sunęły po czarnej fali. Z najwyższej wieżycy zamkowej wielka lampa elektryczna ciskała snopy światła, jak nasiąknięte srebrem słońce. Przy stole panowie i panie pozostali w strojach myśliwskich. Stefcia w kostiumie z ciemnomalinowego sukna i w miękkim białym kapelusiku tyrolskim. Obie z Lucią miały zgrabne flowery i ładowniczki, ofiarowane im przez pana Macieja. Stefcia była trochę jak zgaszona: drażnił ją impertynencki hrabia i przykry wzrok hrabianki. Waldemar ją krępował, serce jej biło dziwną obawą, gdy podchodził. Ordynat odgadł jej niepokój, a przeczuwając, że on jest powodem, unikał jej dyskretnie.
Ale inni mężczyźni pochłaniali ją wzrokiem, podobała się ogólnie. Dwóch młodych hrabiów szeptało z sobą:
— Czy to możliwe, aby ordynat pozostawił ją „na boku”? Za ładna jest... Musi tam coś być — mówił jeden.
— Traktuje ją jak księżniczkę — dodawał drugi.
— To pozór: dba o jej opinię, by mu jej nie odebrano.
— Ale można mu zazdrościć. On się w czepku rodził, zawsze i wszędzie odnajduje gwiazdy.
Rozmowy takie prowadzono z bardzo wielką ostrożnością: zmuszał do tego zupełnie towarzyski stosunek względem Stefci osób, z którymi trzeba było się liczyć. Młody Michorowski, nazbyt sprytny, odczuwał wszystko i z daleka, lecz stale otaczał Stefcię opieką. Czynił to zręcznie, nikt nie domyślał się prawdy. Jedna panna Szeliżanka rozumiała jego grę. Znając Waldemara od bardzo dawna, nie zauważyła nigdy, aby się kim tak zajmował i tyle okazywał szacunku, nawet czci. Chwilami, gdy patrzał na Stefcię, Rita dostrzegała w jego oczach iskry i te ją niepokoiły. Młody magnat stał się dla niej zagadką, Stefcia dziwem. Ale spostrzeżenia swoje zachowywała dla siebie, nie dzieląc się nimi z nikim, jedynie z Trestką.
Ta para, mimo ustawicznych kłótni, nie traciła do siebie ufności.
W czasie polowania panna Rita spytała swego adoratora:
— Panie, czy pan się tylko bawi, czy trochę i obserwuje?...
— Dlaczego się pani o to pyta?
— No... tak sobie. Czy pan nic nie uważa?
— O, nawet bardzo wiele. Uważam, że osoby, które chcą być wywyższone, są poniżone.
— Cóż to za styl biblijny!
— I dalej, że osoby, które nie pną się na wyżyny, mają je.
— Brawo, pan mówi o Barskiej i Rudeckiej. Tak?
— Oczywiście! Druga, nawet nie wiedząc o tym, diablo prędko leci na szczyty, pierwsza zaś... à bas le roi!354
— Tak, jej rola tu nieciekawa. Ostatecznie widzi wszystko, bo w takich razach wzrok, słuch, instynkt niesłychanie potęgują się. A tu nawet i tego wszystkiego nie trzeba by dojrzeć credo ordynata. Chyba każdy lepszy obserwator zauważy to, nawet zwykły widz — cóż dopiero mówić o osobach interesowanych. Praktykanci i administracja ordynata albo służba... uważał pan?...
— Administracja już składa jej cichy hołd, a służba skacze koło niej jak koło pani tego zamku. To impuls wywołany taktyką ordynata. Sam obecnie trzyma się dyskretnie na uboczu.
Panna Szeliżanka pokręciła głową.
— Kto by chciał wierzyć w owo „na uboczu”, mógłby na tym bardzo źle wyjść. Ordynat czuwa niewidocznie, lecz otacza ją nimbem swej opieki. Wie o tym każdy, nawet Barski. Chciałby ją sterroryzować swą wielkością, ale czuje miecz Damoklesa355 w postaci ordynata. Raz jeden, kiedy ordynat był w szorowni, a ona w sali stajennej, Barski coś do niej mówił. Nie dowiedziałam się, co, ale na pewno jej ubliżył: zauważyłam jej wzburzenie. Musiała mu też dobrze odpowiedzieć. Jest ona pod wieloma względami gołębicą, ale potrafi być i sokolicą. Nie daje powodu do impertynencji i... nie pozwoli na nią nikomu.
— O, to orlątko! — rzekł Trestka. — Ale czy ona sama jest au courant356 własnego powodzenia, czy odczuwa hołdy?
— Z pewnością! — odrzekła Rita. — Ona jest inteligentna, wrażliwa i sprytna, ona w lot chwyta wszystko, ale ma takt godny salonów. Po niej każda intryga może się ześliznąć jak ślina po krysztale.
Trestka zawołał z ożywieniem:
— Fenomenalne połączenie! Takt i ognisty temperament. W niej się to bajecznie kojarzy. Może to stanowi ów czar, który ją otacza jak perfumy? Ale czy wiedząc o względach ordynata, odpłaca mu tym samym — trudno odgadnąć.
Panna Rita oburzyła się.
— Ach, panie! Czyż może być inaczej?... Być przez niego tak czczoną, jak ona, i nie szaleć?... To niemożliwe.
Trestka wielkie oczy krótkowidza zatrzymał na twarzy mówiącej. Machnął ręką i rzekł apatycznie:
— Prawda, zapomniałem, że to mowa o Michorowskim... Za nim trzeba szaleć. Słyszę to co godzina, mam dowody i jeszcze wątpię. Zaiste zaczynam idiocieć.
— Istotnie! — rzuciła prędko panna Szeliżanka i poszła dalej.
Było więcej osób, prócz Trestki i Rity, widzących wszystko. Niepokoił się pan Maciej. Panią Idalię drażniło to ze względu na hrabiankę, Melania nie ukrywała zazdrości... Upragniona partia wymykała się jej bez nadziei... nie pozostawało nic więcej, jak zręcznie udawać obojętność. Ale panna Barska czuła się obrażona, więc począwszy od Waldemara, skończywszy na jej pannie służącej każdy słyszał zgrzytanie i znał powód.
Hrabianka na polowaniu w zwierzyńcu ujrzała scenę, która ją przybiła zupełnie. W bażantarni Stefci zaciął się flower. Nie mogąc go naprawić, podeszła do jednego z podłowczych. Nagle, jak spod ziemi, wyrósł przy niej sam łowczy Urbański, który wtedy rozmawiał z Barskim. Przeprosił hrabiego i prędko podszedł do niej. Z nadzwyczajnym uszanowaniem zaczął jej naprawiać broń. W tej chwili nadszedł drugi oddział służby zwierzynieckiej. Na widok Stefci skłonili się nisko i jakby niechcący stanęli w dwa szeregi. Na końcu tego szpaleru była ona z łowczym. Gdy flower został naprawiony, Stefcia wdzięcznie skinęła głową łowczemu i spojrzała przed siebie. Zdziwiła się trochę, lecz nie widząc innej drogi, zarzuciła flower na ramię i szła swobodnie między szeregami strzelców, którzy przed nią pochylali głowy. Odpowiadała na ich ukłony z pełnym wdzięku uśmiechem i choć już zmieszana, doszła na stanowisko z godnością księżniczki oswojonej z hołdami. Za nią szedł Urbański i odprowadził na miejsce.
Hrabia Barski zaklął zły, niemal wściekły. Córka jego zakipiała z gniewu, musiała jednak podziwiać Stefcię. Tak wdzięcznego i pełnego taktu przejścia wśród kłaniającej się służby mogła jej pozazdrościć największa magnatka. Hrabianka gryzła wargi, palce wpijała w żelazo swej strzelby z głuchą zawiścią.
— Oni ją tu honorują jak... narzeczoną jego — myślała.
Ordynat stał oddalony wśród sosen i niewidzialny śledził całą scenę. Gdy Stefcia doszła do
Uwagi (0)