Darmowe ebooki » Powieść » Wesele hrabiego Orgaza - Roman Jaworski (dostęp do książek online txt) 📖

Czytasz książkę online - «Wesele hrabiego Orgaza - Roman Jaworski (dostęp do książek online txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Roman Jaworski



1 ... 38 39 40 41 42 43 44 45 46 ... 56
Idź do strony:
kilku zagra malaquenas1093, a potem rozkażę mołojcom-majtkom, którzy bandoleros1094 są meksykańscy, aby pohasali iotas i jarabe1095. Jedziemy sobie na rozkaz panów moich wielmożnych, do serca ziemi, z tym cichym zamiarem, by wykraść stamtąd jakąś złotą mądrość. Na pohybel ludzkiej nieudolności, a zbawcom na szczęście piję pierwszy kielich!

Wychylił duszkiem pękatą karafkę i próżnym naczyniem rozwalił lustro, w którym Ewarysta poprawiała właśnie pozłocone fioki. Spełnili toast uwięzieni goście i zakąsili, niby tartinkami, filigranowymi jajkami żółwi z rasy szyldkretowej (huevos de parlama), które są tańsze od noworodków pospolitej kury. Jeden tylko majtek, jakiś zastarzalec1096 w grzechu geofagii, zagryza ziemią, którą garściami wyjmuje z kieszeni. Inni chleją wódę bez zaprzestania, jak gdyby chcieli uraczyć się szybko i do fondytu1097.

— Nie ma poziomów. Kto widział poziomy i komu różnica ich na co się przyda? — charcze Podrygałow. — Kapitan, ty powiedz, bo jesteś od tego i musisz wiedzieć, czy myśmy głęboko już wpadli pod ziemię i czy nie czyha na nas jakie licho?

Słychać komendę gdzieś pod podłogą, którą pomiata pierwszy oficer:

— Sześćdziesiąt stopni! Dwadzieścia atmosfer! Odchylenie w lewo na siedem sekund! Drugie dynamo! Naprzód wszystkie tłoki!

Meldunek składa admirałowi starszy maszynista:

— Mój kapitanie, według rozkazu już dobijamy do samego celu. Stóp dziesięć tysięcy dziewięćset pięćdziesiąt. Brodzimy w malstromie1098 podmorskich wulkanów. Wszystko wkoło kipi, gotuje się, pieni.

— Naprzód bez pamięci! Było nie było. W samo serce ziemi, w świata tchawicę. Pięćdziesiąt stóp jeszcze osiągnąć mamy, jak mi nakazano, by ludzie z dancingu swoją frajdę mieli i prawdę schwycili, której się zachciało.

Majcherek jest blady. Saperdy robi1099 do Ewarysty i czkawkę tłumi. Mazgajowatym tenorem zawodzi:

— Mamy, cośmy chcieli. W osierdzie ziemi wpływamy tak sobie. Przepraszam bardzo, są jednak poziomy. W aeroplanie, stóp jedenaście tysięcy nad ziemią, jeszcze nie wiedziałem, co wiem właśnie tutaj, stóp jedenaście tysięcy pod wodą, że mi się chce kochać, że muszę się kochać w jakiejś istocie niepospolitej, która wyobraźnię ostałą moją przecież sklebota1100, bym mógł jakoś tworzyć. Do kroćset diabłów, dość mam małżonki mojej legalnej, dość dzieci smrodu, dość zaszczytnie nudnej, cholernej opinii. Chcę się upoić zapachem ciała, jakiegoś obcego, nieużywanego, chcę błądzić ustami po spęczniałych piersiach, choćby były wrogie. Dajcie mi tu dziewkę, pierwszą lepszą z brzegu. Od czego jesteś najemna hołoto wielkich szalbierców? Zapłacę, co chcecie. Dajcie prostytutkę, melancholijną i zabiedzoną. Taka zaraz spłonie na widok monety. Niech ktoś zarobi na mojej tęsknocie do nieposkromionej, łajdackiej chuci. Podrygałow, łotrze, czemu się patyczysz1101? Nuże, komediancie! Daj tu Ewarystę, bo ja ją kocham, ty błazeński czorcie! W łeb zaraz ci strzelę.

Upadł na podłogę, tarza się, wyje, gryzie i kopie.

— Ręce do góry! — padł ostry rozkaz.

Rząd karabinowych luf nielitośnych wymierzono prosto w piersi biesiadników, roznamiętnionych podwodną papojką1102.

— Teraz będzie pogrzeb księcia Omara razem z obrządkiem formalnych zaślubin, a potem wracamy zbratani i trzeźwi wprost na świat Boży — orzekł dowódca donośnym grzmotem.

Havemeyer powstał. Jest uśmiechnięty i zielonkawy. Podają mu w koszu zdechłego kota. Dwóch majtków zaszywa zmarłego księcia w szalik włóczkowy, szarożółtawy, który sadhus nosił stale na szyi dla elegancji, ale i niemniej przeciw zaziębieniu.

— Która godzina? — rzuca kolekcjoner rozkazujące, zdławione pytanie.

— Sir, wszystkie przyrządy i mechanizmy zawodzą w tym piekle. Stanęły zegary — wystękał wilk morski.

— Najjaśniejszy panie! — bełkoce rozchwiany telegrafista — moje maszynki są prawowierne i dotąd nie znają, co bunt zuchwały. Pukawka działa i słucha słuchawka. Radiotelepałem przed chwilą właśnie do stacji lądowej, pierwszej lepszej z brzegu. Odbębnili zaraz, że północ nadchodzi.

— O to mi chodzi...

— Wasze błagorodje!1103 Ja mam coś jeszcze do zameldowania. W Kadyksie burza i trzęsienie ziemi. Piorun zabił krowę, jedną z trzech jedynych, jakie były chlubą portowego miasta. Magistrat w żałobie. Pali mnie ta chicha, niby oczyszczana, szlag by ją trafił, sakramencka wódka. Żółć człowiekowi przez gębę wyłazi, więc muszę splunąć, lecz proszę nie karać. Pan Yetmeyer wołał, byśmy już wracali, gdyż przed kwadransem odwalił wreszcie szpitalną prelekcję. Żeńszczyny1104 obie, co się poczubiły, już wyciągnęły na śmierć kopytka. Ostatnie słowo, niby pomazanie, przyjęły od zbawcy, po czym usnęły prawie równocześnie. Mignęła wówczas wielka błyskawica trójkolorowa i czuć było siarkę. Potem szpital runął, grzebiąc trzysta istot. Już dalej nie mogę, bo jest mi niedobrze.

— Czyśmy dotarli na właściwe miejsce?

— U celu jesteśmy według życzenia. Kręcimy się w kółko.

— Przystępujemy do ceremonii pożegnania szczątek księcia Omara.

— Rozkaz, mój panie. Załoga na baczność! Wśród gości powaga! — rządzi się kapitan.

Czterech dryblasów torpedowy pocisk przywlokło za uszy na wózku biegnącym po szynach żelaznych i zatrzymało przy drzwiach komnaty, w której się ustawił sztab dancingowy, podochocony.

Kolekcjoner wydał żałobny wyrok:

— A więc zaczynamy manifestację. Proszę się trzymać twardo na nogach. Szkoda, że nie ma mojego wspólnika. On by wam wpoił należyty respekt.

Zgrabnymi dłutkami i obcążkami rączy kanonierzy wydłubali pocisk. Sędziaty1105 granat odstawili na bok, a w jego miejsce wśrubowali zręcznie wojłokowy tłumok z truposzem książęcym. Po czym bez śladu zaplombowali i zalutowali metalowy patron1106.

— Gotowe, baczność! — zabrzmiała komenda.

Havemeyer ręką milczenie rozkłada po gwarnej sali.

— Żegnam przyjaciela, należy się spokój mnie oraz jemu, nawet od birbantów. Towarzyszu drogi, nienaprzykrzony, któryś mnie opuścił w najcięższej chwili rozważań moich, w ostatnim momencie przed niechybnym czynem gry pantomimowej! Jedź, mój kochanku, w twoją czarną drogę! Gdy będziesz na miejscu, daj mi znać o sobie. Jakże rad bym wiedzieć, że i tam nawet wszystko nie ma sensu! Odszedłeś tak cicho, że próżno łowię na wielkim rozdrożu mych tęsknot zziębniętych łaskotliwy szelest pochodu twej śmierci. Byliśmy razem w dziurze podniebnej, dziś mamy nad głową ciężkie zwały wody, lecz nic się nie zmienia i nie zmieniło... Wszędzie to samo... Wyjść nie możemy poza jasną prawdę, która oświetla, że przed nami ciemno, przepaściście ciemno... Na dnie oceanu, w odmętach głębi podsłuchać chciałem, jak bije ziemi najtajniejsze tętno. W czeluści zstąpiłem po oświecenie, po okruch pocieszki. Fiasko świadomości tu mnie zagnało. Tułają się we mnie lęki, niepewności i szarpią wnętrze. Straciłem niewiarę, wiara nie nadeszła. Ciebie więc wysyłam, pieszczochu szlachetny, który odjeżdżasz do twojej rodziny, na ostatnie zwiady. Coś chciałbym wiedzieć, jakąś uncję marną, drobinę, ziarenko, listeczek, piórko. Pierwotniak jestem, biedny pantofelek. Chciałbym się przetworzyć na wyższy gatunek. Radę mi nadeślij, jakąś szczyptę wiedzy przydatnej, ziemskiej, na oprzytomnienie i na ratunek. Ciebie wysyłam, boś nieskazitelny i nieugięty, zdobywczy, przemądry. Marynarze moi! Dokładnie celować! Torpeda świszcząca niechaj dopadnie miejsca przeznaczenia, gdzie oś wszystkich sensów, i niech przedziurawi zagadkę istnienia. Ta podróż ostatnia godna jest księcia. Pal w samo serce dyszącej ziemi!

— Może to istotnie coś u nas zmieni — brzęczy ambasador, któremu głowa, nadto obciążona alkoholu zbytkiem, opada na piersi.

— Zanim odejdziemy do wieży pancernej, skąd wyślemy pocisk ten beznadziejny, razem z pogrzebem ślub się odbędzie. Sprowadźcie popa! Panno Ewarysto i panie Igorze, proszę przystanąć tuż nad torpedą.

— Dostojny panie, kolekcjonerze, zmiłuj się nade mną — żebrze kapitan. — Skąd ja wezmę popa? Zdechł starowina przed jakąś godziną wskutek gorąca i braku powietrza. Ja nie dumałem, że Igor gałubczyk1107 w zastępstwie Orgaza dzisiaj się żeni.

— Na wszystko jest rada, moi panowie, nie bądźmy niezdary. Wolę ślub cywilny i zaraz go wezmę — z emfazą gada mistrz Podrygałow.

Pieczybieda sadhuis na front się wysunął razem z papieżem i oświadcza dumnie:

— My już dokonamy, czego potrzeba. Znamy wyśmienicie wszystkie formalności. Nie trzeba nic gadać ani też robić. Nagryzmolimy kilka frazesów, podpiszą świadki, a jutro rano w urzędzie gminnym potwierdzą akt ślubny za lichą łapówkę. Panno Ewarysto, czy chcesz być żoną tego rozbijaki?

— Nie chcę, lecz muszę.

— To już obojętne. Czy ślubujesz wierność?

— Czy nieodzowne?... bo nie ślubuję.

— I tak być może. A co Igor na to?

— Ja bo się nie bawię w delikatesy, przysięgi wierności i tym podobne. Po jakie licho? Zachciało się żony, więc biorę sobie, którą upatrzyłem. Co ona pocznie z całym małżeństwem, to rzecz podrzędna. Zobaczymy później. Sprawa jest główna, aby prawo było. Kto je zechce złamać, ten musi zapłacić. Od sumy zależy, czy będę mógł przyjąć. I na tym kwita. Chodźmy pić dalej.

Obaj sekretarze intercyzę ślubną mozolnie gryzmolą przy urzędowym biurku kapitana, zdobiąc dokument inicjałami azjatyckimi. Na cześć młodej pary wszyscy wychylili nową kolejkę, którą potroili.

Pioś sztywny, ponury składa kondolencję Havemeyerowi z powodu straty podwójnej, miłosnej, potrąca kielich i zapytuje:

— Co pan teraz pocznie, kolekcjonerze?

Hardo odpowiada pan Havemeyer:

— Jutro me wesele. Od jutra będę najświeższym hrabią, wyniosłym Orgazem, który się ożeni z arystokratką jakąś garbatą albo kulawą, z prastarego rodu i dom założy dla ponurej ciżby demokratycznych współobywateli.

— Jak to, a umowa, która nawróciła kolekcjonera na fason Dawida? Zagwarantowaną i wymarzoną odrzucasz zapłatę za wyznanie wiary, umiłowaną dziewuchę wtykasz poniekąd sam w łapy parobasowi zagnojonemu moralnie, duchowo i jeszcze w dodatku bezinteresownie chcesz spełnić rolę baletowego conde Orgaza?

— W ostatniej chwili nie umiem się cofać.

— Czyżby istotnie ten oczajdusza zdołał cię nawrócić i wtajemniczyć? Pan naprawdę chory!

— Najprawdopodobniej jestem bardzo chory. Dolega mi strasznie, że głównej prawdy wciąż nie wiem o sobie. Hrabia napiera, bym zeznanie podał, jak papierosa wonnego, lekkiego na przedymienie, a ja nie mogę.

— Pan się certoli, gdy ja postawiłem cały majątek na problem wiary. Jeśli mimo wszystkiego, co zaszło dzisiaj, dotrzymasz słowa Yetmeyerowi, jeżeli z głębi twego przekonania, bez odszkodowania, odegrasz misterium, jestem zgubiony. Bankrutem będę, przeklęty Orgazie!

— Nic jeszcze nie wiem. Wciąż prawdy szukam. Prawda jest szeroka i bardzo głęboka oraz tak słona i tak zdradliwa, jak jezioro Dscherid1108 w pustyni Sahary. Zaledwie cudem przemknie karawana po kruchej powłoce; większość pielgrzymów ohydnie tonie w nasolonej cieczy, nakrytej piachami. Idźmy więc dalej ku przeznaczeniu, otwierajmy oczy, wyzywajmy losy, ale na palcach, hazardowiczu, jeden za drugim, krętą ścieżyną, z modlitewnym żarem w przytomnej głowie. Dość kłótni, hrabiczu. Naprzód, marynarze! Strzał w serce ziemi, które jest głuche na głośne wołanie ślepnących stuleci.

— Stójcie! Zwariował! Ani kroku dalej. Żądam odpowiedzi. Szaleństwo twoje kosztować mnie może pół miliona funtów!

— Na bok, gagatku, licho wstawiony. Cywilny orszaku, żłop dalej wódę! Oczywistości trzeźwych nonsensów, powszechnej racji wytartych szablonów, tej monotonii wykastrowanej z siemienia powabów czy zabawności, można przeciwstawić udatnie, skutecznie jedynie tylko, nieuleczalne... delirium tremens. Czy tak, czy owak... na jedno wychodzi. Przepraszam na chwilkę. Odbędę teraz premiowe strzelanie...

Z kanonierami zniknął w półmroku kłębów maszynowych.

— Igor Francewicz! Zabieraj nogi i dymaj do wieży z twoją krasawicą1109! Pop wcale nie kipnął i zaraz was zwiąże postronkiem ślubnym, którego nie przetnie żaden z miliarderów. Musiałem brechać1110 przed kolekcjonerem, bo posmarował za to Majcherek — wzywa baletmistrza poufnie kapitan.

Zakneblowali usta Ewaryście i powlekli z sobą, jak cielę do rzeźni, gdzieś na ubocze hali maszynowej.

Pan grubokościsty, z teczką pod pachą, z ćwikłą na policzkach wyraźnie sflaczałych, pyszny obywatel z Frankfurt an der Oder, w sąsiedztwie papieża oraz fakira zawzięcie się pęta.

— Ehrwürden1111 — wszczyna — przywiozłem próbka świetnego tyfusu i wzorowej dżumy. Wszystko wykonane w bakteriologicznych, akcyjnych zakładach spółki Berlin-Moskwa. Za plecami wrogów chciałbym mój towar przewieźć towarzyszom na Czerwonym Wschodzie. Tam coś się kroi nad polską granicą i w Besarabii1112. Może się przydać mój szlachetny produkt. Przyjmijcie dostawę. Zyski niebywałe. Z kim tu można gadać? Właściciel urżnięty, goście czerknięci... Pragnąłbym wyłożyć projekty moje komuś, co zachował choćby ułamek vom recht gesunden Menschenverstande1113...

— Na próżno. Za późno. Każdy swoją dolę tu przekalkulował — podniósłszy dwa palce, A-to-tso gęga.

— Tu miejsce jedynie na irracjonalizm — ględzi śpiący bramin. — Nie ma co się dziwić. Szczyt świadomości musiał doprowadzić do przesilenia w beznadziejności. Obecnie pozostał wóz albo przewóz. Oczekujemy walnej katastrofy z jednej minuty na każdą następną.

— Coś ci opowiem na pocieszenie, błędny kupczyku. Bajeczkę prawdziwą, wyjaśniającą, dlaczego inaczej być nie powinno i być nie może. Pochodzę z krainy żółtego smoka, więc opowiadając, pozostanę w domu. Dwa tygodnie temu koło Szanghaju rozpasany pociąg najechał na pogrzeb idący w poprzek szyn kolejowych. Rodzina zmarłego, czterech pogrzebników, żałobny rydwan i zaprzężonych sześć wspaniałych wołów zmiażdżył parowóz na krwawą juchę. Ocalała tylko trumna z nieboszczykiem.

— Sapperlot, noch einmal!1114Mocna anegdota — przyznaje Niemiec.

— Znam lepszą musztardę na twe podniebienie — kawęczy sadhu. — Wyobraź sobie pobrzeże Chile. Urocze, zgniłe, dwie małe wysepki, gęsto zaludnione Polinezyjczykami. Przyleciał cyklon. Wyspy poszły w morze z inwentarzem żywym i martwym dorobkiem. W tej samej chwili, kiedy paszcze wody połykały ziemię, sąsiednią wysepkę, trzecią z kolei, nawiedziły drgawki. Z głębi kilku metrów ukryte wulkany pluły na powierzchnię kościotrupami czcigodnych umrzyków. Niech twój zdrowy rozum znajdzie rozwiązanie tej zgrabnej zagadki.

— Es unterliegt wohl keinem Zweifel1115, że irracjonalizm powinien zamieszkać w oddziale furiatów domu obłąkanych i że ten cudacki a groźny kryminał jest równocześnie niezłym kawałkiem dostatniego chleba.

1 ... 38 39 40 41 42 43 44 45 46 ... 56
Idź do strony:

Darmowe książki «Wesele hrabiego Orgaza - Roman Jaworski (dostęp do książek online txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz