Czerwone i czarne - Stendhal (biblioteka złota .TXT) 📖
Czerwone i czarne to najsłynniejsza powieść Stendhala. Jej głównym bohaterem jest Julian Sorel, zdolny młody mężczyzna, który marzy o karierze oficerskiej.
Po porażce Napoleona taka ścieżka jest niedostępna dla osób z niskich warstw społecznych, więc Julian decyduje się obrać drogę kapłaństwa. Dzięki pomocy miejscowego proboszcza zostaje guwernerem synów mera, co kończy się gorącym romansem z matką chłopców. Gdy prawda wychodzi na jaw, Sorel wyjeżdża, co jest początkiem kolejnych skandali.
Powieść została wydana po raz pierwszy w 1831 roku, a w 1864 została umieszczona w Indeksie ksiąg zakazanych ze względu na krytyczne treści wobec Kościoła. Polski tytuł, nadany przez Tadeusza Boya-Żeleńskiego, odnosi się do ciągłej walki wewnętrznej zachodzącej w Julianie — namiętności i konserwatywnego wyrachowania. To również komentarz do sytuacji społecznej we Francji doby ponapoleońskiej.
Czytasz książkę online - «Czerwone i czarne - Stendhal (biblioteka złota .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stendhal
Po cóż zresztą pytała o rzeczy poufne! To była niedyskrecja, brak taktu. Moje poglądy na Dantona nie wchodzą w zakres świadczeń, za które jej ojciec mi płaci.
Kiedy Julian wszedł do jadalni, wyrwała go z dumań żałobna suknia panny de la Mole; uderzyła go tym więcej, iż nikt z rodziny nie był ubrany na czarno.
Po obiedzie uczuł, że egzaltacja, w której spędził cały dzień, minęła zupełnie. Szczęściem był tego dnia na obiedzie ów łacinnik, członek Akademii.
„Ten może najmniej będzie sobie drwił ze mnie — pomyślał Julian — jeśli, jak przypuszczam, pytanie moje o żałobę panny de la Mole okaże się głupstwem”.
Matylda spoglądała nań dziwnie. „Oto zalotność kobiet wielkiego świata, jak mi je odmalowała pani de Rênal — myślał Julian. — Byłem opryskliwy dziś rano, nie uległem jej kaprysowi, kiedy miała chętkę do rozmowy. Nabrałem ceny w jej oczach. Ale to wróci, wróci, jej arystokratyczna pycha potrafi znaleźć odwet. Ha, niech próbuje. Cóż za różnica z tą, którą straciłem! Co za urocza naturalność! Co za prostota! Znałem jej każdą myśl wcześniej niż ona sama; czytałem w jej duszy. W sercu jej walczyła przeciw mnie jedynie obawa śmierci którego z dzieci; zrozumiałe i naturalne przywiązanie, sympatyczne nawet dla mnie, który przez nie cierpiałem. Byłem głupiec. Rojenia moje o Paryżu nie pozwoliły mi ocenić tej wzniosłej kobiety. Cóż za różnica, wielki Boże! A tutaj, co? Oschła i wyniosła próżność, wszystkie odcienie miłości własnej i nic więcej”.
Ruszono od stołu. „Nie dajmy nikomu zagarnąć pana akademika” — myślał Julian. Zbliżył się doń, gdy wszyscy przechodzili do ogrodu, przybrał słodką i pokorną minę i jął wtórować jego oburzeniom na powodzenie Hernaniego.
— Gdybyśmy żyli w czasach Bastylii!... — rzekł.
— Wówczas nie odważyłby się! — wykrzyknął akademik z gestem godnym Talmy.
Patrząc na jakiś kwiat, Julian przytoczył parę słów z Georgik Wergilego, wykrzykując, że nic nie dorówna wierszom księdza Delille. Słowem, przymilał się akademikowi na wszystkie sposoby; po czym odezwał się najobojętniej:
— Widać panna de la Mole dostała spadek po jakim wuju i dlatego nosi żałobę.
— Jak to! Należysz pan do tego domu — rzekł akademik, przystając — i nie znasz jej dziwactwa? W istocie, dziwi mnie, że matka pozwala na to; ale, mówiąc między nami, siła charakteru nie należy do głównych cnót w tym pałacu. Panna de la Mole góruje nad innymi w tym względzie i wodzi wszystkich na pasku. To dziś 30 kwietnia! — tu akademik zatrzymał się, spoglądając na Juliana z wiele mówiącą miną. Julian uśmiechnął się dwuznacznie.
„Co może być za związek między wodzeniem na pasku, czarną suknią a 30 kwietnia?” — pytał w duchu. Muszę być jeszcze tępszy niż mniemałem.
— Przyznam się... — rzekł do akademika wciąż pytająco.
— Przejdźmy się po ogrodzie — odparł ten, zachwycony, że będzie miał sposobność rozwinąć dłuższe opowiadanie w wytwornym stylu. — Jak to! Czy możliwe, abyś pan nie wiedział, co zaszło 30 kwietnia 1574?
— Gdzie? — spytał Julian zdziwiony.
— Na placu de Grève.
Julian był tak zdumiony, że to słowo nie objaśniło go w niczym. Ciekawość, oczekiwanie tragicznego wzruszenia, tak zgodne z jego charakterem, dawały oczom jego ów blask, tak sympatyczny dla opowiadającego. Akademik zachwycony, że znalazł wdzięcznego słuchacza, opowiedział obszernie, jak to 30 kwietnia 1574 najładniejszy kawaler swego czasu, Bonifacy de la Mole, oraz Hannibal de Coconasso, szlachcic z Piemontu, dali głowy na placu de la Grève.
— La Mole był ubóstwianym kochankiem królowej Małgorzaty Nawarskiej; a zauważ pan — ciągnął akademik — że panna de la Mole nosi imię Matyldy Małgorzaty. La Mole był równocześnie ulubieńcem księcia d’Alençon oraz serdecznym przyjacielem króla Nawarry, później Henryka IV, męża kochanki. W tłusty wtorek owego roku 1574 dwór znajdował się w Saint-Germain wraz z biednym Karolem IX, który dogorywał. La Mole chciał wyrwać z niewoli owych książąt, swych przyjaciół, których Katarzyna Medycejska trzymała pod strażą na dworze. Puścił się w dwadzieścia koni na Saint-Germain; książę d’Alençon stchórzył, la Mole oddał głowę katu.
Co zaś do panny Matyldy (sama mi to wyznała swego czasu, kiedy miała ledwie dwanaście lat; o, bo to jest charakterek!...) — tu akademik podniósł oczy do nieba — otóż, w całej tej awanturze najbardziej ją uderzyło, że królowa Małgorzata ukryta w jakimś domu na placu de Grève odważyła się wyprosić u kata głowę kochanka. I następnego dnia o północy, wziąwszy tę głowę do powozu, sama pojechała ją zagrzebać w kapliczce u stóp Montmartre.
— Czy podobna? — wykrzyknął Julian ze wzruszeniem.
— Panna Matylda gardzi bratem, ponieważ, jak pan widzi, nie myśli zgoła o tej starożytnej historii i nie wdziewa żałoby 30 kwietnia. Od czasu owej głośnej śmierci, i aby upamiętnić serdeczną przyjaźń Bonifacego de la Mole dla Coconassa (który to Coconasso jako szczery Włoch miał na imię Hannibal), wszyscy mężczyźni w rodzinie noszą to miano. Ów Coconasso zaś — dodał akademik, zniżając głos — był wedle słów samego Karola IX, jednym z najokrutniejszych siepaczy w dniu 24 sierpnia 157255. Ale jak to możliwe, drogi panie, abyś pan, mieszkając tutaj, nie wiedział o tym wszystkim?
— Więc to dlatego dwa razy podczas obiadu panna de la Mole nazwała brata Hannibalem... Zdawało mi się, żem się przesłyszał.
— To był wyrzut. Dziw, że margrabia cierpi te szaleństwa... Mąż tej pannicy będzie miał ciężkie życie!
Słowom tym towarzyszyło jeszcze kilka satyrycznych uwag. Złośliwość i niechęć błyszcząca w oczach akademika niemile uderzyły Juliana. „Jesteśmy niby dwaj lokaje obmawiający swoich państwa — pomyślał. — Ale nic nie powinno mnie dziwić ze strony tego filara Akademii”.
Jednego dnia Julian zastał go na kolanach przed margrabiną de la Mole; prosił ją o trafikę dla siostrzeńca na prowincji. Wieczorem garderobiana panny de la Mole, robiąc słodkie oczy do Juliana jak niegdyś Eliza, objaśniła go, że żałoba Matyldy nie jest bynajmniej obliczona na pokaz. Dziwactwo to tkwi głęboko w jej charakterze. Kochała szczerze owego la Mole, ulubionego kochanka najrozumniejszej i najdowcipniejszej królowej swego czasu, który zginął za to, że chciał wrócić wolność przyjaciołom. I co za przyjaciołom! Królewskiemu bratu i Henrykowi IV!
Przyzwyczajony do idealnej szczerości pani de Rênal, Julian widział w paryżankach jedynie sztuczność; toteż o ile był nastrojony smętnie, nie umiał z nimi rozmawiać. Pana de la Mole stała się wyjątkiem. Z czasem naturalną jej dumę przestał brać za oschłość serca. Miewał z panną de la Mole długie rozmowy, przechadzając się z nią po obiedzie pod oknami salonu. Zwierzyła mu się raz, że czytuje historię d’Aubignégo, również Brantôma. „Osobliwa lektura — pomyślał — a margrabia nie pozwala jej czytać Walter Scotta!”
Jednego dnia z błyskiem szczerego zachwytu opowiedziała Julianowi ów postępek młodej kobiety za Henryka II, wyczytany w Pamiętnikach l’Etoile’a: przekonawszy się o niewierności męża, zasztyletowała go.
Cóż za triumf dla miłości własnej Juliana! Osoba otoczona takim uwielbieniem, która wedle wyrażenia akademika wodzi na pasku cały dom, raczy z nim rozmawiać w tonie niemal przyjaźni.
„Omyliłem się — pomyślał niebawem — to nie serdeczność, jestem jedynie powiernikiem z tragedii, to potrzeba wygadania się. Uchodzę tu za inteligentnego. Muszę przeczytać Brantôma, d’Aubignégo, l’Etoile’a. Będę mógł wówczas sprostować tę i ową z powiastek, które mi opowiada panna de la Mole. Trzeba mi wyjść z roli powiernika”.
Stopniowo rozmowy jego z młodą dziewczyną, tak dumną, a zarazem tak swobodną, stały się bardziej zajmujące. Julian zapomniał o smutnej roli buntującego się plebejusza. Panna okazała się wykształcona, a nawet rozsądna. Zapatrywania jej w ogrodzie bardzo różniły się od tych, które wygłaszała w salonie. Niekiedy miewała wobec Juliana chwile zapału i szczerości, stanowiące kontrast ze zwykłą wyniosłością i chłodem.
— Wojny Ligi to heroiczny okres Francji — mówiła raz z zapałem. — Wówczas każdy bił się o triumf swego stronnictwa, a nie aby zdobyć mizerny krzyżyk, jak za waszego cesarza. Niech pan przyzna, że mniej w tym było egoizmu i małości. Lubię tę epokę.
— A Bonifacy de la Mole był jej bohaterem — rzekł Julian.
— Był przynajmniej bardzo kochany, a słodko jest być tak kochanym. Któraż dzisiejsza kobieta nie wzdrygnęłaby się przed dotknięciem głowy ściętego kochanka?
Pani de la Mole zawołała córkę. Obłuda, jeśli ma być użyteczna, powinna się ukrywać; Julian zaś, jak widzimy, zwierzył się poniekąd pannie ze swym uwielbieniem dla Napoleona.
„Oto olbrzymia przewaga, jaką oni mają nad nami — myślał Julian, zostawszy sam w ogrodzie. — Dzieje przodków wznoszą ich nad pospolite uczucia; przy tym nie muszą myśleć o środkach do życia! Cóż za nędza! — dodał z goryczą. — Niegodny jestem rozprawiać o tak wielkich rzeczach! Życie moje jest pasmem obłudy, dlatego że nie mam tysiąca franków renty na chleb”.
— O czym pan duma? — spytała Matylda, wracając pędem.
Julian znużony był wzgardą dla samego siebie. Przez dumę wyznał szczerze swą myśl. Zaczerwienił się, opowiadając tak bogatej osobie o swym ubóstwie. Hardością tonu starał się podkreślić, że nie prosi o nic. Nigdy nie wydał się Matyldzie tak ładny: w oczach jego błyszczało uczucie i szczerość, których mu często brakło.
W niespełna miesiąc później Julian przechadzał się zamyślony po ogrodzie, ale twarz jego nie miała już owej filozoficznej dumy, w jaką oblekało go ustawne poczucie swej niższości. Odprowadził przed chwilą do pałacu pannę de la Mole, która twierdziła, że potknęła się, biegając z bratem.
„Oparła się na mym ramieniu bardzo szczególnie! — myślał. — Czy jestem śmiesznym zarozumialcem, czy też ona w istocie coś do mnie czuje? Słucha mnie z twarzą tak słodką, nawet wówczas gdy jej zwierzam cierpienia mej dumy! Ona, tak wyniosła! Zdumieliby się goście, gdyby ją ujrzeli z tą fizjonomią. To pewna, że dla nikogo nie ma tej dobroci i słodyczy”.
Julian starał się nie przeceniać tej osobliwej przyjaźni. Sam porównywał ją do zbrojnego pokoju. Za każdym widzeniem, nim wrócili do poufnego tonu z dnia poprzedniego, zadawali sobie jak gdyby pytanie: „Będziemy dziś przyjaciółmi czy wrogami?”. Julian zrozumiał, że dać się raz znieważyć bezkarnie tej hardej dziewczynie, znaczy stracić wszystko. „Jeżeli mamy się poróżnić, czy nie lepiej, aby się to stało od razu, w obronie słusznych praw mej dumy, niż broniąc się przed wzgardą, jaką pociągnąłby najmniejszy kompromis?”
Niejednokrotnie w dniach złego humoru Matylda próbowała tonów wielkiej damy: mimo że czyniła to bardzo zręcznie, Julian odpychał szorstko te zakusy. Jednego dnia przerwał jej wręcz: „Czy panna de la Mole życzy sobie coś rozkazać sekretarzowi ojca?” — spytał; winien jest wysłuchać jej rozkazów i spełnić je z szacunkiem, ale poza tym nie ma jej nic do powiedzenia. Nie bierze pensji za to, aby się jej spowiadał ze swych myśli.
Stosunek ten i towarzyszące mu wątpliwości rozproszyły nudę, jaką Julian odczuwał stale we wspaniałym salonie, gdzie lękano się wszystkiego i gdzie z niczego nie wypadało żartować.
„To by było zabawne, gdyby ona mnie kochała! Kocha czy nie — ciągnął w duchu Julian — mam powiernicę, inteligentną dziewczynę, przed którą drży cały dom, najbardziej zaś margrabia de Croisenois. Ten młody człowiek tak uprzejmy, łagodny, dzielny, kojarzący wszystkie dary rodu i majątku, z których jeden tylko uczyniłby mnie tak szczęśliwym! Kocha się w niej do szaleństwa, ma ją zaślubić. Ileż listów wypisałem na zlecenie pana de la Mole do obu rejentów w sprawie ślubnego kontraktu! A ja, który z piórem w ręku czuję się tak podrzędną figurą, w dwie godziny później tu, w tym ogrodzie święcę triumf nad tym uroczym człowiekiem; ostatecznie sympatia jej do mnie bije po prostu w oczy. Może nie cierpi w nim przyszłego męża: to by się dosyć godziło z jej dumą. Względy, jakie ma dla mnie, zawdzięczam roli powiernika, komparsa!
Ale nie; albo jestem szalony, albo ona durzy się we mnie: im bardziej jestem chłodny i pełen szacunku, tym bardziej ona szuka mego towarzystwa. To by mogło być rozmyślne, udane: ale wszak widzę, jak oczy jej się ożywiają, skoro zjawię się niespodziewanie. Czyżby paryżanki umiały do tego stopnia grać komedię? Ba, cóż! Pozory są za mną, cieszmy się pozorami. Boże, jakaż ona piękna! Ileż uroku mają dla mnie te wielkie oczy, oglądane z bliska, kiedy tak na mnie patrzą! Cóż za różnica tej wiosny z zeszłym rokiem, kiedy żyłem tak nieszczęśliwy, trzymając się jedynie siłą charakteru pośród trzystu złych i plugawych obłudników! Byłem prawie równie nikczemny jak oni”.
Bywały i dni zwątpienia. „Ta dziewczyna drwi sobie ze mnie — myślał. — Porozumiała się z bratem, aby mnie wystrychnąć na dudka. Ale zdawałoby się, że tak szczerze gardzi niedołęstwem brata! «Jest odważny, to i wszystko», powiada. «Nie ma ani jednej myśli, w której by się ważył oddalić od szablonu». Zawsze ja muszę stawać w jego obronie. Dziewiętnastoletnia dziewczyna! Czyż w tym wieku można minutę po minucie trzymać się programu obłudy?
Z drugiej strony, ilekroć ona wlepi we mnie swe duże, niebieskie oczy z pewnym szczególnym wyrazem, zawsze hrabia Norbert oddala się. To mi jest podejrzane; czyż nie powinno by go oburzać, że siostra jego wyróżnia domownika? Bo słyszałem, jak książę de Chaulnes wyrażał się o mnie w ten sposób”. Na to wspomnienie gniew tłumił w Julianie
Uwagi (0)