Kim - Rudyard Kipling (czytaj książki za darmo txt) 📖
Kim to trzynastoletni chłopak, irlandzki sierota, który mieszka w Pakistanie. Utrzymuje się z żebrania i wykonywania drobnych prac, ale jest bardzo lubiany przez okoliczną ludność.
Pewnego dnia do miasta przybywa stary tybetański lama, odbywający podróż w poszukiwaniu legendarnej rzeki, której woda obmywa z win. Kim zgadza się, by dołączyć do niego w tej wyprawie, zostaje jego uczniem, ale również przyjmuje polecenie dostarczenia listu od pewnego szpiega. Lama i Kim wyruszają w drogę. Okazuje się jednak, że przyniesie ona o wiele intensywniejsze doświadczenia, niż te, których się początkowo spodziewali…
Kim to powieść autorstwa angielskiego pisarza Rudyarda Kiplinga, wydana w 1901 roku. Kipling zasłynął przede wszystkim jako autor Księgi dżungli, jego twórczość była kierowana głównie do młodzieży.
- Autor: Rudyard Kipling
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kim - Rudyard Kipling (czytaj książki za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Rudyard Kipling
Poniżej zaś tego miejsca, gdzie stali, snuł się całymi milami modro-zielony szmat boru; pod borem widniała wioska, opadając siklawą215 tarasowatych pól i urwistych pastwisk; a u stóp wioski, choć tam w tej chwili huczała dąsała się piorunna trzaskawica, rozpoznawali kopę wzniesioną na dwadzieścia do piętnastu tysięcy stóp ponad młaką216, gdzie gromadzą się strumienie dające początek małej tu jeszcze rzece Sutludż.
Lama, jak zwykle, prowadził Kima po perciach juhaskich i po bezdrożach, z dala od głównej drogi, kędy przed trzema dniami przeprawiał się Hurree Babu, ów „człek bojaźliwy”, wśród burzy tak strasznej, że na dziesięciu Anglików dziewięciu na pewno by się wyrzekło całej tej podróży. Hurree nie był zawołanym strzelcem — mienił się na twarzy już za samym pociągnięciem cyngla — był natomiast, jakby się sam wyraził o sobie, „ba-ardzo spra-awnym dojeżdżaczem”, przeto nie bez celu przepatrywał tanią lornetką ogromną dolinę. Zresztą i tak białość zszarganych płóciennych namiotów z daleka odbijała na tle zieleni. Hurree Babu, siedząc na klepisku w Ziglaur, widział wszystko, co chciał widzieć, na dwadzieścia mil w dal, licząc według lotu orła, i czterdzieści, licząc wzdłuż drogi: widział mianowicie dwa punkciki, które jednego dnia były tuż pod linią śniegów, a nazajutrz posunęły się o jakie sześć cali w dół po zboczu. Jego tłuste, odsłonięte nogi, raz wprawione w ruch, mogły przebyć zdumiewająco duży kawał drogi i to było powodem, że gdy Kim i lama, leżąc w podziurawionym szałasie w Ziglaur, czekali, aż przejdzie burza, pewien tłusty, zmoknięty, lecz zawsze uśmiechnięty Bengalczyk, posługując się w lada frazesach najwyszukańszą angielszczyzną, nadskakiwał dwom cudzoziemcom zlanym do suchej nitki i nieco zakatarzonym. Przybył on tu, snując przeróżne dzikie zamysły, tuż w tropy za trzaskawicą, która zdruzgotała sosnę naprzeciw ich obozu i przekonała w ten sposób kilkunastu kulisów, że dzień był niepomyślny dla dalszej podróży — ci zaś pod tym wrażeniem rzucili jak jeden mąż swe toboły i odmówili posłuszeństwa. Byli to poddani jednego z radżów górskich, który, wedle zwyczaju, wynajmował ich do służby w celach osobistego zysku; ku większemu zaś ich utrapieniu ci nieznani sahibowie grozili im już strzelbami. Większość z nich od dawna otrzaskała się z sahibami i bronią palną; byli to tropiciele i shikarrisowie (szczwacze, naganiacze) z północnych dolin, mający węch na kozicę i niedźwiedzia; jednakowoż nigdy w życiu nie obchodzono się z nimi w ten sposób co dzisiaj. Przeto schronili się na łono ostępu i mimo wszelkich nawoływań i złorzeczeń wzbraniali się wrócić do służby. Nie było więc potrzeby udawać wariata lub... gdyż babu już obmyślił inne sposoby, by zapewnić sobie dobre przyjęcie. Wykręcił mokre odzienie, wdział buciki z patentowanej skóry, rozpostarł biało-niebieski parasol i drobiąc kroki, przy czym serce biło mu aż po gruczoły na szyi, przedstawił się:
— Jestem pełnomocnik jego królewskiej mości, radży z Rampur, czym wam mogę służyć, łaskawi panowie?
Panowie byli oczarowani. Jeden był niewątpliwie Francuzem, drugi Moskalem, ale mówili po angielsku niewiele gorzej od babu. Prosili go o łaskawą pomoc. Mówili, że krajowcy znajdujący się w ich służbie pochorowali się w Leh, oni zaś sami szli tu co sił, bo zależało im na tym, by dowieźć łupy myśliwskie do Simli, zanim skóry zostaną pogryzione przez mole. Mieli z sobą generalny list polecający (babu zwyczajem wschodnim złożył przed nim salaam) do wszystkich władz rządowych. Czy spotkali po drodze jaką inną drużynę myśliwską? Nie. Działali na własną rękę. Mieli sporo zapasów. Jedynym ich życzeniem było ruszyć jak najprędzej w drogę.
Wtedy babu zastąpił drogę góralowi przyczajonemu wśród drzew, a trzyminutowa pogadanka oraz garstka srebra (nie można być oszczędnym w służbie państwowej, wszakoż Hurreemu krwawiło się serce wobec tego marnotrawstwa) miały ten skutek, że jedenastu kulisów i trzech fagasów zjawiło się z powrotem. W razie czego babu mógł zawsze stawać za świadka w sprawie okrutnego z nimi postępowania.
— Mój władca i król będzie bardzo zmartwiony, ale ci ludzie są to ty-ylko prostacy i nieoświecone ciemięgi. Jeżeli czcigodni panowie raczą puścić w niepamięć to nieszczęsne zajście, będę nader uszczęśliwiony. Deszcz niebawem ustanie i będziemy mogli iść dalej. Panowie polowali... hę? To ładne widowisko!
Skakał zręcznie od jednej kilty do drugiej, udając, że poprawia każdy ze stożkowatych koszów. Anglik nie bywa zazwyczaj poufały z Azjatą, lecz nie uderzyłby nigdy po łapie uprzejmego babu, który przypadkowo przewrócił kiltę o wierzchołku nakrytym czerwoną ceratą; z drugiej strony nie zmuszałby żadnego babu do picia ani też nie zapraszałby go do jadła. Cudzoziemcy czynili właśnie to wszystko i wypytywali o wiele rzeczy — zwłaszcza o kobiety — na co Hurree dawał wesołe i niewymyślne odpowiedzi. Oni dali mu szklankę jakiegoś białego płynu, podobnego do jałowcówki, a potem jeszcze urządzili poprawiny, tak iż wkrótce cała jego powaga znikła bez śladu. Stał się skłonnym do coraz częstszych wynurzeń i posługując się stekiem plugawych wyrazów, opowiadał o pewnym rządzie, który narzucił mu wychowanie europejskie, a nie dbał o to, by go uposażyć europejską płacą. Plótł baje o uciemiężeniach i krzywdach, aż łzy mu pociekły po policzkach na wspomnienie biedy, jaką cierpiała ojczyzna. Potem jął się zataczać, śpiewając piosenki miłosne z Dolnego Bengalu, a w końcu runął na mokry pień drzewa. Nigdy jeszcze tak nieszczęśliwy wytwór rządów angielskich w Indiach nie wpadł gorszym sposobem w ręce obcych.
— Oni wszyscy są jemu podobni — odezwał się jeden z myśliwych do drugiego po francusku. — Przekonasz się o tym, skoro wejdziemy do Indii właściwych. Chciałbym odwiedzić jego radżę, można by z nim porozmawiać do rzeczy. Możliwe, że słyszał o nas i pragnie zaznaczyć swą przychylność.
— Nie mamy czasu. Musimy jak najrychlej dostać się do Simli — odparł jego towarzysz. — Ja ze swej strony wolałbym, żeby nasze raporty zostały odesłane z Hilàs, a nawet z Leh.
— Poczta angielska jest lepsza i bezpieczniejsza. Przypomnij sobie, że zapewniono nam wszelkie udogodnienia... i... na miłość boską! ...jeszcze nam je dają! Czy nie jest to niewiarogodna głupota?
— To pycha... która poniesie karę, jak na to zasługuje.
— Tak! Pozyskać współmieszkańca kontynentu do naszej gry, to także nie fraszka. Wprawdzie to ryzyko, ale ci ludzie... ba! To rzecz aż nadto łatwa.
— Pycha... wszystko to tylko pycha, mój przyjacielu.
„No, jakiż z tego pożytek, u licha, że Chandernagore jest tak blisko Kalkuty — mówił sobie w duszy Hurree leżący na przeciwległym mchu, chrapiąc otwartymi ustami — jeżeli nie mogę zrozumieć ich francuszczyzny! Rozmawiają tak osob-bliwie prędko! O wiele lepiej byłoby poderżnąć im te sobacze gardła!”
Gdy znów przyszedł do siebie, dręczony silnym bólem głowy, był już skruszony i przejęty nagłą obawą, że w swym opilstwie mógł się z czymś wygadać. Zaręczał, że przywiązany jest do rządu angielskiego — jest to bowiem źródło wszelkiego dobrobytu i zaszczytów, a władca Rampuru jest tego samego zdania. Wówczas obaj mężczyźni jęli go wyśmiewać i przytaczać mu niedawne słowa, aż z wolna wśród błagalnych przymilań, obleśnych mizdrzeń i niesłychanie przebiegłych pozerkiwań, biedny babu, widząc bezskuteczność swych wykrętów, został zmuszony do wyznania... prawdy. Gdy w czas jakiś po tym sahib Lurgan słyszał tę opowieść, żałował, że nie mógł się znajdować na miejscu głupowatych, obojętnych kulisów, co zarzuciwszy na głowę słomiane rogoże i rozbryzgując nogami krople deszczowe oczekiwali pogody. Wszyscy sahibowie, jakich owi znali (byli to ludzie grubo odziani, którzy corocznie wracali wesoło w upatrzone jary), mieli służących, kucharzy i posyłkowych rekrutujących się nierzadko z górali. Ci zaś sahibowie (tak sobie pogwarzali tragarze) podróżowali bez orszaku. Byli więc zapewne ubodzy, a przy tym głuptasy... bo żaden sahib przy zdrowych zmysłach nie szedłby za radą Bengalczyka. Zasię ów Bengalczyk, nie wiadomo skąd przybyły, dał im, kulisom, dużo pieniędzy i był obeznany z ich gwarą. Biedacy, przyzwyczajeni do łatwo zrozumiałego znęcania się nad nimi ze strony ludzi o tej samej barwie skóry, wietrzyli w tym jakowąś pułapkę i postanawiali drapnąć przy lada sposobności.
Niebawem, gdy odświeżone powietrze pełne oparów woniało lubymi zapachami gleby, babu stał się przewodnikiem w przeprawie przez stoki... krocząc z dumą przed kulisami, a w pokorze za cudzoziemcami. W głowie mu się snuło wiele najrozmaitszych myśli, a najbłahsza z nich zaciekawiłaby niewymownie jego towarzyszy. Był wszakoż miłym przewodnikiem, zawsze umiejącym sprytnie ukazać im piękność krajobrazów w posiadłościach swego króla pana. Zapełniał te góry wszelką zwierzyną, jaką radzi byliby upolować; były tu więc koziorożec i lamparty, i niedźwiedzie. Z niezbyt wielką ścisłością, czego mu za złe brać nie można, omawiał kwestie botaniczne i etnologiczne, a zapas znanych mu podań miejscowych (proszę pamiętać, że był od lat piętnastu zaufanym pełnomocnikiem państewka) był wprost niewyczerpany.
— Oryginalny człek z tego draba! — ozwał się wyższy z dwóch cudzoziemców. — Mógłby być upiorem kuriera wiedeńskiego.
— On wyobraża in petto217 Indie w okresie przejściowym... ten potworny dziwoląg, powstały ze zrostu Zachodu ze Wschodem — odpowiedział Rosjanin. — My tylko jedni wiemy, jak postępować z ludźmi Wschodu.
— On zatracił własną ojczyznę i nie znalazł drugiej. Ale rozwinęła się w nim ogromna nienawiść ku zdobywcom. Słuchaj no. Ostatniej nocy zwierzał mi się, że... itd.
Hurree Babu pod swym pasiastym parasolem natężał pilnie słuch i mózgownicę, by nadążyć za szybko płynącą strugą francuszczyzny, a jednocześnie wlepiał obie źrenice w kiltę pełną map i dokumentów — była ona szczególnie duża i miała podwójne przykrycie z czerwonej ceraty. Kraść nie zamierzał niczego; pragnął jedynie wiedzieć, co warto ukraść i jak następnie czmychnąć, w razie gdyby mu się kradzież udała. Dziękował wszystkim bogom Hindostanu i Herbertowi Spencerowi, że pozostało jeszcze kilka cennych rzeczy godnych kradzieży.
Na drugi dzień droga zaczęła piąć się stromo na trawiastą połoninę ponad lasem; tu właśnie o zachodzie słońca spotkali wiekowego lamę — oni wszakże nazwali go bonzą — siedzącego po turecku nad jakąś tajemniczą kartą, umocnioną kamieniami, którą objaśniał młokosowi, widocznie neoficie, niezwykle przystojnemu, choć i brudnemu zarazem. Naraz zobaczyli zbliżający się pasiasty parasol, więc Kim radził zatrzymać się na chwilę, aż przybysz podejdzie ku nim.
— Ha! — ozwał się Hurree Babu obrotny niczym kot w butach. — To jakiś wybitny świątek miejscowy. Zapewne poddany mego króla i władcy.
— Co on tam robi? To nader ciekawe!
— Objaśnia święte ma-alowidło... całe wykonane własnoręcznie.
Obaj mężczyźni, odkrywszy głowy, stanęli w strudze blasków zachodzącego słońca, ścielących się nisko po ozłoconej murawie. Posępni kulisowie, radzi zwłoce, zatrzymali się i zdjęli z ramion bagaże.
— Patrz no! — rzekł Francuz. — Jest to jakby obrazek przedstawiający narodziny jakiejś religii... oto pierwszy mistrz i pierwszy uczeń. Czy to buddysta?
— To jakaś z wypaczonych odmian buddyzmu — odrzekł drugi — W górach nie ma prawdziwych buddystów. Ale przyjrzyj się fałdom jego odzieży. Przyjrzyj się jego oczom... jakie bezczelne! Czemuż daje on nam odczuć, że jesteśmy narodem tak młodym? — to mówiąc, kopnął ze złością jakieś bujne zielsko. — Myśmy tu jeszcze nigdzie nie zostawili swych śladów. Nigdzie! To właśnie, rozumiesz, nie daje mi spokoju! — i spojrzał spode łba na łagodną twarz i posągowy spokój postaci.
— Bądź cierpliwy! Wyciśniemy tu jeszcze wspólnie nasze ślady... my i wasz młody naród. Tymczasem narysuj no jego portret.
Babu ruszył naprzód buńczucznie, a z tyłu nie można było dostrzec ani jego kornego przemówienia, ani znaku danego Kimowi.
— O święty mężu, ci ludzie są sahibami. Jednego z nich wyleczyłem z biegunki za pomocą mych lekarstw, teraz zaś jadę do Simli, by mieć pieczę nad jego przyjściem do zdrowia. Oni pragną obejrzeć twój obraz...
— Leczenie chorych dobrą zawdy218 jest rzeczą. To zaś jest Koło żywota — odparł lama — które pokazywałem był ci w Ziglaur, gdy padały deszcze.
— ...i posłuchać twych objaśnień.
Lamie oczy zabłysły radością w przewidywaniu nowych słuchaczy.
— Objaśnienie Najdoskonalszej Drogi jest rzeczą zbawienną. Czy oni znają cokolwiek hindi (mowę hinduską), jak ów opiekun obrazów?
— Zdaje się, że troszkę znają.
Wtedy lama z prostotą dziecka, oddanego nowej zabawie, rzucił głowę w tył i z całego gardła podjął przedśpiew Nauczyciela boskości, poprzedzający rozpoczęcie właściwego nauczania. Cudzoziemcy oparli się na laskach turystycznych i zaczęli się przysłuchiwać. Kim przycupnąwszy w pokorze przyglądał się czerwonej poświetli słonecznej na ich twarzach oraz wydłużonym cieniom ich postaci, zacierającym się i niknącym. Mieli oni nagolenniki nieangielskiego fasonu, a ponadto jakieś cudaczne pasy i popręgi, które przypomniały mu, jak przez mgłę, ryciny w książce z księgozbioru świętoksawerskiego; zwała się Przygody młodego przyrodnika w Meksyku. Ba, wyglądali prawie jak przepyszny pan Sumichrast w owej opowieści, a zgoła nie zakrawali na ludzi „wyzutych ze wszelkich skrupułów”, jakich sobie utroił Hurree Babu. Kulisi, zakurzeni i oniemiali, zatrzymawszy się o jakie dwadzieścia do trzydziestu jardów opodal, zgarbili się w pokorze; zaś babu stanął obok z miną szczęśliwego władcy, a końce sznura, którym przewiązywał wytworne swe odzienie, łopotały na wietrze jak chorągiewka wytyczna.
— To są ci ludzie — szepnął Hurree korzystając z tego, że obrzęd przeciągał się, a obaj biali wodzili wzrokiem za słomką posuwającą się od piekła do nieba i z powrotem. — Wszystkie ich książki są w wielkiej kilcie z czerwoną przykrywką... są tam książki, raporty i mapy... a widziałem też list królewski pisany albo przez radżę Bunàr, albo radżę
Uwagi (0)