Darmowe ebooki » Powieść » Drugie życie doktora Murka - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (biblioteka na zamówienie txt) 📖

Czytasz książkę online - «Drugie życie doktora Murka - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (biblioteka na zamówienie txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz



1 ... 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42
Idź do strony:
żon wyższych urzędników. Tunka wszystkim demonstrowała z zachwytem swój nabytek:

— No, patrzcie! Jakie on ma cudowne oczy! Jaki on śliczny!

Panowie grzecznie pomrukiwali, nie bardzo orjentując się w powodach, dla których to robią, natomiast wszystkie panie entuzjazmowały się głośno.

Natychmiast podniesiono rwetes z instalowaniem nowego członka rodziny w domu. Wybrano odpowiedni pokój. Telefonowano po mamkę, wysyłano specjalnego gońca po łóżeczko i wózek.

Murek, który przygotowany był jeszcze na rozmowę z Tunką i chciał od niej usłyszeć w cztery oczy, czy naprawdę dziecko jej się podoba i czy zgadza się na nie, szukał jej po całem mieszkaniu. Gdy wszedł do sypialni, klęczała przy łóżku, na którem już rozpakowany leżał chłopak.

Podniosła głowę i wtedy zobaczył, że płacze. Wyszedł, nie pytając o nic.

Późnym wieczorem przyszła do jego pokoju. Wzięła jego rękę i zapytała cicho:

— Powiedz, powiedz szczerze... Czy to... twój syn?...

Wpatrywała się w jego oczy niemal błagalnie. Murek opuścił głowę i odpowiedział również cicho:

— Nie mój. Niestety, nie mój...

Rozdział VII

Letni sezon w Medanie dał świetne rezultaty. Pokoje zamawiano na miesiąc naprzód. W wielkiej sali Kasyna po dwanaście godzin na dobę czynne były rulety. Co wieczór odbywał się bal, co wieczór lał się szampan, park rozbrzmiewał głośnym śmiechem i cichemi szeptami, wśród gałęzi aż do świtu jarzyły się kolorowe latarki, kilka orkiestr grało nieustannie. Noce były krótkie, na sen nikt tu nie miał czasu. Od wczesnego ranka w wielkich basenach z morską i zwykłą wodą roiło się od barwnych kostjumów kąpielowych, na tenisowych kortach migały białe postacie, w alejach rozlegał się tętent wierzchowców, w zakładach wód alkalicznych tłoczyli się kuracjusze, tarasy zastawione leżakami służyły zwolennikom opalenizny, w salach bilardowych klaskały kule, w pokojach bridżowych zasiadano do kart, a przy lunchu już znowu grały orkiestry, a po lunchu na dużych owalnych stołach zaczynały wirować rulety.

Całe lato w Medanie było jednem nieustającem świętem beztroskiej zabawy, komfortowego wypoczynku, emocjonującej rozrywki. Za wszystko wprawdzie trzeba było płacić i to słono, ale któż o tem chciał myśleć! Kuracjusze zdobywali zdrowie, lub przynajmniej przeświadczenie, że czują się lepiej, gracze zaspokajali swój głód hazardu, młodzież — namiętność do sportu i tańca, smakosze żołądki, sybaryci rozkoszowali się wygodami, snoby swoją obecnością wśród możnych tego świata i błogiem uczuciem wyższości, z jakiem będą później opowiadać znajomym, że lato spędzili w Medanie. A spędzić lato w Medanie znaczyło tyle, co zdobycie pewnej pozycji towarzyskiej. Czyż za to nie warto było płacić?... Tembardziej, że do reklamy wystarczały dwa lub trzy tygodnie pobytu w tem luksusowem uzdrowisku. Któż będzie kontrolował resztę wakacyj opędzonych taniutko w Zielonce, czy w Kaczym Dole?...

Więc płynęły pieniądze rzeką. W masywnych kasach pancernych w podziemiach Kasyna piętrzyły się paczki banknotów, akcjonarjusze zacierali ręce, Czaban promieniał i gdy sam na sam zostawał z zięciem, skakał i śmiał się, jak dziecko.

— Rozruszajże się, stary djable! — oklepywał go ze wszystkich stron zachęcająco. — Przecie nawet nie marzyliśmy o takiem powodzeniu! Co ci jest?! A?!

— Zmęczony jestem — mówił Murek i mówił prawdę. Pracował jak wół. Pierwszy wstawał, ostatni kładł się. On jeden bodaj w całej Medanie nie użył ani godziny na zabawę. Napróżno Czaban przekonywał go, że to przesada, że olbrzymi aparat administracyjny został już wyregulowany do ostatniej śrubki i działałby sprawnie nawet bez kierownictwa.

Murek tylko wzruszał ramionami i tem zawzięciej zabierał się do roboty. Gdy w nocy wracał do domu, był już tak wyczerpany, że nie mógł o niczem myśleć. Automatycznie rozbierał się i zasypiał kamiennym snem, by nazajutrz zerwać się jaknajwcześniej i pędzić do biura. Tam przy czytaniu korespondencji jadł śniadanie. I na obiad rzadko wracał do domu, tłumacząc się przed Tunką brakiem czasu na bawienie gości.

— Więc pocóż ich ciągle zapraszasz? — perswadowała.

— Żebyś się nie nudziła — odpowiedział krótko.

A Tunka nie nudziła się wcale. Wiele czasu zajmowało jej dziecko, które pokochała jakąś smutną, lecz gorącą miłością, resztę pochłaniały bale, stroje, no i dom, gdyż mąż rzeczywiście codziennie zapraszał, kogo się tylko dało, przeważnie młodzież, która nadskakiwała pięknej pani dyrektorowej.

Nie był zazdrosny. Przedewszystkiem nie miał czasu o tem myśleć, a pozatem był więcej niż pewny, że Tunka go nie zdradzi. Ilekroć odzywało się w nim to przeświadczenie, czuł jakby irytację. Jednak nie chciał analizować tego uczucia.

W gruncie rzeczy nie miał jej nic do zarzucenia. Była przesadnie poprawna. Wiedział od służby, że sama codziennie, przed udaniem się na spoczynek, zagląda do jego sypialni, układa pidżamę na łóżku, nakręca budzik, ustawia syfon z wodą sodową i obiera jabłko.

Czasami, zwróciwszy na to uwagę, doznawał rodzaju wzruszenia i wówczas wchodził do jej pokoju na pół godziny, by spełnić swój obowiązek małżeński. Sam czuł, że w tych wizytach jest coś trywjalnego, może nawet obrażającego. Ona musiała to odczuwać znacznie silniej. Jednak nigdy nie dała tego poznać po sobie. Była miła i uprzejma. Budziła się z uśmiechem i z uśmiechem go żegnała, a on uciekał czemprędzej, gdyż bał się, że zobaczy w jej oczach łzy.

— Dlaczego ona mnie nie znienawidzi? — pomyślał kiedyś.

Lecz w chwilę potem przywoływał się do porządku:

— Za co ma mnie nienawidzieć? Poświęcam jej tyle czasu, ile mogę. Przecież nie zbijam bąków, tylko ciężko pracuję, a ona o tem wie.

I pracował. W sierpniu przyszła ostatnia, wielka fala gości. Przyjechało kilkaset osób z zagranicy, z Norwegji, Szwecji, z Niemiec, Finlandji, a nawet kilku Anglików i jeden Włoch. Od września jednak frekwencja zaczęła szybko spadać. Tym razem jednak, w porę obniżone ceny zrobiły swoje i napływ gości ustalił się w dobrych granicach, wykluczających deficyt.

Ustało wszakże gorączkowe tempo życia w Medanie i pewnego dnia Murek spostrzegł się, że właściwie prawie nic nie ma do roboty. Widział zdziwione i zniecierpliwione spojrzenia podwładnych, gdy wciąż ponawiał całkiem zbędne kontrole, gdy żądał uporządkowania archiwów, które — sam to dobrze wiedział — znajdowały się w idealnym porządku, gdy dyktował naszpikowane niepotrzebnemi szczegółami sprawozdania, ale wreszcie i to się wyczerpało.

Siedział teraz godzinami w gabinecie bezczynny. Próbował czytać, lecz książki doprowadzały go do furji. Bronił się przed tem, lecz wkońcu musiał zrozumieć, że okłamuje sam siebie. Musiał zrozumieć, że praca była dlań tylko narkotykiem, że niczem innem tego narkotyku zastąpić się nie da, że tak dłużej nie wytrzyma.

— To wszystko nerwy — przekonywał siebie.

I nie brakowało mu argumentów. Cóż bowiem poza nerwami mogło tu działać. Przecie nareszcie po wielu latach nędzy i mordęgi znalazł się u szczytu swoich pragnień, u celu swej drogi. Nie jest już pomiatanym włóczęgą, nie potrzebuje dopominać się o prawo do życia, ani o niczyją łaskę. Nie jest zwierzęciem, ściganem przez wszystkich, zaszczutem i bezsilnem. Zdobył to, czego chciał, co postanowił zdobyć. Zdobył nawet więcej. Jest dziś bogaczem, miljonerem, osobistością, z którą każdy musi się liczyć. Ma wygody i zbytki, ba! Ma spokój i bezpieczeństwo. Może nikogo się nie bać. Zdołał usunąć wszystkich wrogów, zatrzeć wszystkie ślady, ubezpieczyć się przed wszelkiemi niespodziankami. Wyzbył się lęku i zyskał prawo do szacunku ludzkiego. Posiada dość pieniędzy i znaczenia, by ludzi do tego szacunku zmusić, i jednocześnie gardzić nimi, w poczuciu własnej siły.

Perspektywa dalszego życia otwierała się jasna i prosta, pogodna i beztroska.

— Więc tylko nerwy! Należy wziąć się w garść — powtarzał sobie.

Lecz mijały dni, a każdy z nich był gorszy. Jakieś obezwładniające zniechęcenie, jakaś niechęć do wszystkiego i wszystkich, jakaś niecierpliwa nuda opanowała go całkowicie. Przestał chodzić do biura, natomiast włóczył się całemi godzinami po okolicy. Nieraz wracał przemoczony od deszczu do ostatniej nitki, zabłocony po kostki. A wówczas troskliwość Tunki przyprawiała go o wściekłość, którą hamował, do krwi zagryzając wargi.

Zamykał się w swoim pokoju i siedział nieruchomo, nie myśląc o niczem. Gdy z za drzwi dobiegał głos Tunki, lub płacz dziecka, zrywał się i biegał od ściany do ściany, aż do zmęczenia.

— Oszaleję — syczał przez zęby. — Oszaleję!...

Po pewnym czasie i te wybuchy ustały. Ulegając zupełnej apatji, położył się do łóżka i nie wstawał przez tydzień. Tunka i Czabanowie namawiali go, by wezwał lekarza.

— Jeżeli dobrze mi życzycie, — odpowiadał — Proszę o jedno: Zostawcie mnie w spokoju.

Jednak nie chcieli. Widocznie uradzili, że trzeba go rozerwać, że trzeba obudzić w nim jakiekolwiek zainteresowanie. Przychodził Czaban i gadał i gadał bez końca o projektach reform w Medanie, przychodziła Tunka i mówiła o dziecku, a czasem przynosiła małego, by zademonstrować jego wygląd, bezzębne uśmiechy i niezaradne ruchy tłustych łapek.

Przyglądał się im wszystkim z obojętnem zdziwieniem, słuchał z wzrastającą niechęcią, prawie z obrzydzeniem. Cóż go oni, cóż go te sprawy mogły obchodzić? Gdy uświadomił sobie, że tak przecie zbudował swoje życie, że już na zawsze będzie tkwił tutaj, wśród obcych ludzi, wśród obcych spraw, zaczął w nim rodzić się bunt. Zaczęła w nim rosnąć nienawiść, tem gorsza, że nie miał za co ich nienawidzieć, że całkowitą odpowiedzialność musiał wziąć na siebie, że to on przemocą wdarł się w to obce, nieznośne życie, że w niczem ich nie może winić, żadnym zarzutem ich obarczyć... A czuł, że oni widzą w jego spojrzeniach nienawiść i że nie dziś, to jutro, padnie pytanie:

— Czego od nas chcesz?... Czego ci braknie?... Cośmy ci złego zrobili?

Jakże odpowiedziałby im na to: — Moja wina, nie wasza! Nie mam prawa mieć do was nawet urazy. Tylko znieść już dzisiaj nie mogę tego życia wśród was, tej obcej kobiety, tego cudzego dziecka, tych pieniędzy, robionych bez celu.

Jakżeby odpowiedział: — Braknie mi treści i potrzeby życia, braknie sensu tej wegetacji. Zębami i pazurami utorowałem sobie drogę, popełniałem zbrodnię za zbrodnią, by osiągnąć to, co dzisiaj mnie mierzi i dusi. Moja wina, mój błąd. Nie wiedziałem, że tak żyć nie potrafię. Omyliłem się, ale czyż za tę omyłkę muszę cierpieć do śmierci?

I wtedy to, pewnej nocy zaczęło w nim konkretyzować się postanowienie:

— Uciec!

Uciec, rzucić to wszystko, zacząć życie od nowa.

Decyzja zelektryzowała go, obudziła w nim energję. Umysł zaczął żywiej pracować.

Nazajutrz wstał wczesnym rankiem, ogolił się, wziął kąpiel, z apetytem zjadł śniadanie i poszedł do biura. Jego zjawienie się wywołało popłoch wśród urzędników. Nie nadarmo miał opinję surowego, bezwzględnego i nie zawsze sprawiedliwego zwierzchnika. Wiedzieli, że jest ciężko chory i jego przyjście stało się przykrą niespodzianką. Nie jeden i nie jedna drżeli na myśl, że za chwilę usłyszy wezwanie do pana dyrektora, i że wówczas wyjdą najaw zaległości i zapuszczenia w powierzonej pracy.

Drzwi gabinetu wszakże nie otwierały się. Dyrektor Klemm kazał sobie przedstawić tylko stan kasy i kont bankowych, zażądał połączeń telefonicznych z kilkoma finansistami w Warszawie, i chociaż panna Pączkowska, telefonistka z centrali, podsłuchiwała, dowiedziała się niewiele. Tyle tylko, że pan dyrektor umówił się z jednym na dziś o trzeciej, z dwoma innymi na jutro. O prawdziwości jej informacji świadczyło to, że przed trzecią zajechała przed biuro wielka limuzyna, i dyrektor odjechał w stronę Warszawy.

Murek istotnie tam jechał. Po przebyciu kilkunastu kilometrów wspaniałej medańskiej autostrady, wóz skręcił na otwocką szosę, która zbliżyła się do Wisły i towarzyszyła już jej do samego miasta. Białe, zaśnieżone brzegi, szeroka wstęga rzeki, i dość gęsto płynąca pierwsza kra.

Miał już cały plan gotowy. Plan przekreślenia dotychczasowego swego życia radykalnie, raz na zawsze.

Zwykły wyjazd, zwykła ucieczka nie rozwiązałaby mu rąk, nie powstrzymałaby takiego człowieka, jak Czaban, od poszukiwań. A i policja na własną rękę zainteresowałaby się zniknięciem dyrektora Medany. Dr. Klemm był już zbyt wybitną osobistością, by zaprzestano wysiłków, zanimby go nie odnaleziono.

Trzeba było zrobić inaczej, trzeba było uzyskać zupełną swobodę. Na to zaś najlepszym sposobem było zainscenizowanie samobójstwa.

Pewnego pięknego dnia zniknie dyrektor Klemm, ale na brzegu Wisły znajdą jego rzeczy i ślady. Nie znajdą wprawdzie zwłok, ale iluż to trupów Wisła nie wyrzuca. Dr. Klemm przestanie istnieć, Tunka ponosi żałobę, całość interesów przejmie Czaban. Nikomu do głowy nie przyjdzie, że gdzieś, daleko, żyje człowiek, który kiedyś nosił to nazwisko, fałszywe nazwisko, przywłaszczone, oblepione błotem i brudem, i krwią, i podłością, że żyje Franciszek Murek, który zrzucił je, jak ohydną skorupę, by zacząć nowe życie, by szukać innego szczęścia.

Plan był prosty. Tegoż jeszcze dnia Murek złożył podanie o paszport zagraniczny na swoje prawdziwe nazwisko. Dzięki poparciu pana wiceministra Gąsowskiego miał otrzymać ten dokument już nazajutrz. Jednocześnie podjął starania dokoła zastawienia swoich medańskich akcyj. Chodziło o uzyskanie większej kwoty w sposób dyskretny. Nie przedstawiało to zresztą poważniejszych trudności. W umowach zastawniczych umieścił zastrzeżenie, dające możność Czabanowi wykupienia akcyj, jeżeli zechce. Zastawił zresztą nie wszystkie. Zamierzał wziąć z sobą zaledwie kilkadziesiąt tysięcy, by na początek, zanim znajdzie na obczyźnie jakąś pracę, mieć z czego żyć. Znacznie więcej przeznaczył na inną sprawę i gdy miał już potrzebną sumę w kieszeni, zgłosił się do Lipczyńskiego.

Po serdecznych powitaniach powiedział:

— Ja do pana właściwie w interesie, a raczej z prośbą.

— Słucham pana, panie Franciszku.

— Otóż, zacznę od tego, że nie znam nikogo, do kogo mógłbym mieć większe zaufanie niż do pana.

— Bardzo panu dziękuję...

— Niech pan nie dziękuje. To zaufanie obarczy pana mnóstwem kłopotów. Ponieważ jednak znam pana, ośmielam się mieć nadzieję,

1 ... 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42
Idź do strony:

Darmowe książki «Drugie życie doktora Murka - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (biblioteka na zamówienie txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz