Drugie życie doktora Murka - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (biblioteka na zamówienie txt) 📖
„Każdy jest świnią na taki kaliber, na jaki go stać.”
Franciszek Murek, doktor praw i były pracownik magistratu, obecnie bezdomny, zdecydował się zerwać z uczciwością, która w przeszłości tak mu utrudniała życie. Nie ma co prawda nerwów do napadów z bronią w ręku, ale odkrywa w sobie inny talent — doskonale nadaje się na wróżbitę. Najpierw jako Mahatma Bahil, mistrz wiedzy tajemnej, później jako doktor Oskar Klemm, profesor okultystyki indyjskiej, zdobywa sławę i powraca na salony. Podróż z powrotem na szczyt okazuje się jednak dużo bardziej demoralizujżca, niż droga w dół.
Atmosfera zagęszcza się, gdy najwierniejszym klientem Oskara Klemma staje się Seweryn Czaban, człowiek, który sam „w wielu swoich interesach nie trzymał się zbyt niewolniczo ani etyki, ani prawa”.
Drugie życie doktora Murka to druga, po książce Dr. Murek zredukowany, opowieść o losach Franciszka Murka. Na ich podstawie w 1939 roku powstał film, a w 1979 serial.
- Autor: Tadeusz Dołęga-Mostowicz
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Drugie życie doktora Murka - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (biblioteka na zamówienie txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Ślub odbył się o godzinie siódmej w świeżo wykończonej kaplicy medańskiej w licznej asyście wyższego i niższego kleru. Wielki plac zapchany był setkami lśniących Cadillaców, Mercedesów, Daimlerów.
O siódmej w Złotej sali Kasyna zasiadło do stołów przeszło trzysta osób. O jedenastej rozpoczął się w kolumnowej sali bal.
Była to pierwsza publiczna demonstracja Medany i Czaban musiał zaimponować gościom. Znał się na interesach i wiedział, że niema lepszej i skuteczniejszej reklamy niż ta, która idzie z ust do ust. Był też tego dnia i tej nocy mistrzem ceremonji, zwolniwszy zięcia, jako głównego bohatera uroczystości, od wszelkich obowiązków.
Murek jednak nie odczuwał swojej wyjątkowej roli. Przyglądał się wszystkiemu z zaciekawieniem zwykłego widza w przeciwieństwie do Tunki, przejętej i wzruszonej. Przed ołtarzem miała nawet w oczach łzy, które rozgniewały Murka. Gdy obsypywano ją komplementami, zarumieniona i radosna wyglądała tak, jakby to małżeństwo było dla niej niewiadomo jakiem szczęściem.
— Czego się ona spodziewa po mnie? — myślał z ironją, słuchając toastów. — Czy już zapomniała o Szułowskim?... Oto co znaczy — wieczna miłość, którą sobie napewno przysięgali! Gdyby ją ujrzał teraz taką rozpromienioną?...
Siedzieli obok siebie i Murek uczuł nagle ochotę zapytania jej o to, zwarzenia jej nastroju, dokuczenia jej i wyszydzenia. Pochylił się do niej i już otwierał usta, gdy uczuł na dłoni dotyk jej ręki, ciepły, serdeczny, znaczący. Przełknął ślinę i powiedział:
— Ślicznie wyglądasz.
Było to głupie i banalne. Tunka jednak podziękowała mu spojrzeniem i uściskiem ręki.
— Staję się złem zwierzęciem, jakąś złośliwą małpą — stwierdził w myśli. — Czyż nie stać mię już na tę odrobinę rozsądku, by chociaż nie afiszować się z tem... Na tę odrobinę woli, by samemu przeżuwać swoją żółć?...
Tańczyli ze sobą kilka razy, wkrótce po dwunastej zbliżył się do Tunki, bawiącej kilku otyłych panów, odprowadził ją od nich i zaproponował:
— Jeżeli czujesz się zmęczona, to może już pójdziemy do siebie?
Zaśmiała się, ukrywając zażenowanie, lecz odpowiedziała, śmiało patrząc mu w oczy:
— Wcale nie czuję się zmęczona, ale właśnie dlatego chodźmy.
Było w jej wzroku i w głosie coś wyzywającego i w Murku nagle zbudziła się świadomość, że ta młoda dziewczyna należy od dziś do niego, że nabył prawa do jej ciała, jej pieszczot, że będzie ją miał. Ba, że to jego obowiązek!
— Cóż za paradoks! — pomyślał.
Niepostrzeżenie wymknęli się z kolumnowej sali i bocznemi drzwiami wyszli do parku. Powietrze ciepłe i parne zapowiadało deszcz. W iluminowanych kolorowemi lampionami alejach raz po raz spotykali flirtujące pary. Z zacienionej ławeczki koło stawu spłoszyli swem przejściem jedną.
Od kasyna do pałacyku, w którym urządzono im mieszkanie, było dość daleko.
— Jesteś bardzo dobry — odezwała się po długiem milczeniu Tunka.
— Dlaczego dobry? — zdziwił się szczerze.
— Bo... mając do wyboru pozostanie na balu i powrót do domu wybrałeś to drugie.
Nic nie odpowiedział, a ona zaśmiała się:
— Jakie to zabawne! Powiedziałam: Powrót do domu. Przecie to nie powrót. Od dziś dopiero będzie to nasz dom... Nasz dom...
— Tak, nasz dom — powtórzył słowa, które były dlań pustym dźwiękiem.
Drzwi zastali otwarte i ani żywej duszy. Widocznie służba nie spodziewała się, że nowożeńcy przyjdą tak wcześnie. W hallu na parapecie okna stała przygotowana taca z chlebem i solą.
— Będzie im przykro — zauważyła Tunka.
— Powetują sobie tę ceremonję jutro rano — wzruszył ramionami. — Napiwek im nie przepadnie.
Mieszkanie nie było zbyt obszerne. Poza hallem, jadalnią i gabinetem miało jednak dwie ogromne sypialnie z łazienką przy każdej, połączone rodzajem buduaru. W tym właśnie buduarze się rozstali. Tunka chciała coś powiedzieć, lecz tylko uśmiechnęła się i zniknęła za swemi drzwiami.
W dwadzieścia minut później Murek już w pijamie zapukał do nich, a nie doczekawszy się żadnej odpowiedzi, wszedł. Na stoliku wgłębi paliła się nieduża lampa, której różowe światło nie było w stanie przeniknąć wszędzie. W pokoju panował półmrok. Z ogromnego łóżka na tle białej atłasowej kołdry i piany koronek, któremi obszyte były poduszki, odcinała się wyraźnie głowa Tunki. Miała oczy zamknięte i nie podniosła powiek, gdy pochylił się nad nią. Wydała mu się znacznie ładniejsza, niż zwykle.
— Jaka ona młoda — przemknęło mu przez głowę.
I po chwili:
— Będę jej pierwszym mężczyzną...
Pochylił się jeszcze bardziej, lekko przesunął wargami po zamkniętych powiekach i po ustach, niespodziewanie gorących.
— Jesteś moją żoną — powiedział jakimś niemal surowym tonem i pomyślał: — Ona się wstydzi, tak, ale ja chcę jej wstydu...
Ujął brzeg kołdry i chciał ją odrzucić, lecz ręce Tunki usiłowały ją przytrzymać. Powieki drgnęły, usta wygięły się jak do płaczu, policzki zaróżowiły się mocnym rumieńcem. Szarpnął mocno. Dziwnie małe wydało mu się na tem ogromnem łóżku to zawiniątko różowego jedwabiu. Zabawna. Tak strasznie owinęła nogi koszulką, jakby conajmniej zamierzała się bronić!
Usiadł na brzegu łóżka, powolnemi dotykami rąk, spokojnie i nie spuszczając wzroku z jej twarzy, przesuwał wzdłuż nóg, bioder, brzucha i piersi. Drżała pod temi dotykami, a jej policzki, czoło i szyja rozpaliły się jak w gorączce. Nozdrza poruszały się szybko, a dość jędrne piersi wznosiły się wysoko w urywanym oddechu. Tylko oczy miała wciąż zamknięte.
I nagle ugryzło go podejrzenie:
— Nie patrzy, bo chce mieć złudzenie, że to nie ja, że to tamten oficerek!
Przysunął się bliżej i przemocą, pomimo jej oporu zaczął ściągać różowy jedwab.
— Błagam cię, zgaś światło — odezwała się drżącym szeptem.
— Nie! Nie zgaszę! Przeciwnie, żądam byś otworzyła oczy, byś zobaczyła swoją nagość i to, że ja na cię patrzę, bo mi wolno, rozumiesz?... Ty jesteś dla mnie... Patrz oboje jesteśmy nadzy i ty musisz to znosić, musisz...
Przygniótł ją całym ciężarem. Opierała się krótko, owinęła jego szyję rękami i zamarła w bezruchu w oczekiwaniu momentu, tego wielkiego zdarzenia, na które czekała od lat z ciekawością, z przeczuciem szczęścia i z obawą, momentu, od którego zawiśnie ziszczenie wszystkich marzeń, spełnienie życia, nadanie mu całkiem nowej treści. Była to dla niej chwila misterjum i ofiary, zdobyczy i utraty, chwila, którą chciałaby odczuć i zapamiętać w każdym jej najdrobniejszym ułamku, w każdem mgnieniu, w każdem uderzeniu rozkołatanego serca. Wierzyła też najmocniej, że i on, ten człowiek, którego wybrała, by przeżyć z nim taką najcenniejszą chwilę, rozumie i odczuwa, że wie, co się dzieje w jej piersiach, w jej naprężonych do ostateczności nerwach, w jej myśli... Za to jedno byłaby go gotowa pokochać najsilniejszem uczuciem...
On jednak wiedział tylko, że zaciska w ramionach młode, świeże i rozpalone pożądaniem ciało, czuł tylko rytm własnej krwi i jeszcze jakby chęć zemsty za to, że ta kobieta nie jest Arletką.
Ostry, pierwszy krzyk bólu dał mu jakieś dzikie zadowolenie, przyparł jeszcze mocniej, całą siłą mięśni unieruchomiając szamocące się ciało, z całą świadomością, że sprawia ból, że kosztem tego bólu, że za cenę tych jęków osiąga zwyczajny moment rozkoszy, który mógłby mieć od każdej prostytutki za kilka złotych.
Gdy podniósł się i spojrzał na nią, zwinęła się w kłębek. Jej twarz była mokra od łez, a usta wyrażały cierpienie.
— Bardzo bolało? — zapytał z konwencjonalnem współczuciem.
Nic nie odpowiedziała, gdy jednak pochylił się nad nią, by na dobranoc pocałować ją w czoło, wyciągnęła doń ręce i wilgotną twarzą przytuliła się mocno do jego policzka.
— Do licha — pomyślał — jeszcze teraz czułości.
Pomimo to nie starał się uwolnić z jej objęć, chociaż były mu nad wyraz przykre.
— Trzeba teraz, żebyś zasnęła. Już późno... kochanie — odezwał się po pewnym czasie.
— Zostań jeszcze — szepnęła.
Westchnął i położył się znowu. Opanowało go znudzenie. Napróżno zastanawiał się nad wynalezieniem jakiegoś pretekstu do wyjścia z tego pokoju.
— Czego ona chce odemnie? — irytował się w myśli — Jak może tak narzucać się? Przecie sama rozumie, że ożeniłem się z nią nie z miłości! Tego jeszcze brakuje, by zaczęła domagać się teraz wyznań i przysiąg...
Tunka jednak nie wymagała. Zaczęła mówić o sobie, o tem, że teraz należy do niego, że nie jest samotna, że nigdy nie zapomni tej nocy.
— I wiesz, czegobym pragnęła? Ach, ja nawet wierzę, ja wiem, że tak będzie — przytuliła się doń bardziej. — Będziemy mieli synka. Takiego małego synka...
Murek zerwał się:
— Coś powiedziała?
— Dlaczego tak przestraszyłeś się? — spojrzała nań wylękniona — Czy nie chciałbyś, by urodził się nam synek?
Przetarł czoło z całej siły:
— Ach, owszem... owszem... Syn... To dziwaczne! Mój syn!
— Mówisz dziwaczne? Dlaczego?...
— Nie wiem. Kiedyś... dawno już, marzyłem o tem.
Odżyło w nim nagle wszystko, lecz jednocześnie zbudziło się tysiące wątpliwości: czem dziś jest, co po sobie może zostawić synowi, który nawet nie odziedziczy po nim prawdziwego nazwiska, a gdy dorośnie, będzie musiał wstydzić się ojca, albo stanie się taką samą szują...
Pomimo tych smutnych refleksyj innemi oczyma patrzał teraz na Tunkę. Odczuwał dla niej coś w rodzaju wdzięczności za to, że może dać życie jego dziecku, że sama tego pragnie. Wydała mu się teraz bliższa i potrzebniejsza, a skutkiem tego odczucia było to, że spędzili razem całą noc. Tunka nie wiedziała, czemu to zawdzięcza. Nie wiedziała, do krwi zagryzając wargi, by stłumić okrzyki bólu, że dopatrując się w uściskach męża pożądania i miłości, popełnia błąd, że znosząc tyle cierpień fizycznych, jednocześnie naraża się na przekreślenie swoich i jego nadziei.
Nazajutrz wyglądała jak po przebyciu ciężkiej choroby i z największym wysiłkiem zdobywała się na uśmiech w odpowiedzi na żarciki ojca. Wieczorem dostała gorączki, nie powiedziała jednak o tem nikomu, a bojąc się zrazić męża, nie odmówiła mu drugiej wspólnej nocy.
W trzy dni później zemdlała na schodach i wtedy dopiero zrobił się alarm. Sprowadzeni z Warszawy najwybitniejsi ginekolodzy stwierdzili poważną i niebezpieczną chorobę. Jeden z nich wręcz nawymyślał Murkowi za „brutalność i bezwzględność, która może pociągnąć nieobliczalne za sobą skutki”.
Po dwuch tygodniach okazało się, że operacja jest nieunikniona. Jeżeli Tunka broniła się przed nią, to nie z obawy o życie, lecz dlatego, że zakomunikowano jej, że nigdy już nie będzie miała dzieci. Mąż przyjął tę wiadomość z ponurą rezygnacją. Tylko wieczorem zrobił pani Czabanowej gburowatą uwagę, że jej obowiązkiem było pouczyć córkę przed ślubem o sprawach, o których ta powinna była wiedzieć. Czaban przyznał zięciowi rację, chociaż miał doń trochę żalu.
Po operacji Tunka szybko wracała do zdrowia. Murek jednak prawie jej nie widywał. Właśnie kończono przygotowania do uroczystego otwarcia uzdrowiska i kasyna, a w związku z tem zajęty był od świtu do nocy. Termin musiał być dotrzymany i z tego względu, że pieniądze były już wyczerpane i tylko ruszenie rulety połączone z napływem kuracjuszów mogło wyciągnąć Medanę z poważnych kłopotów.
Odbyło się wreszcie poświęcenie i otwarcie naraz całej Medany. Zjazd był ogromny, podziw ogólny. Pierwsze tygodnie funkcjonowania przedsięwzięcia nie zawiodły nadziei. Frekwencja wciąż wzrastała. W hotelu wszystkie pokoje były zajęte, w poszczególnych sanatorjach prawie wszystkie, prywatnie prowadzone pensjonaty robiły kokosy. W promieniu kilku kilometrów od Medany grunty sprzedawano na metry. Czaban już żałował, że nie wyśrubowali wyżej cennika i obaj zastanawiali się, czy nie zrobić tego teraz.
Właśnie o tem mówili w gabinecie Murka, gdy zjawił się doktór Sążeń, kierownik sanatorjum neuropatycznego z zabawną protekcją:
— Chciałbym prosić pana dyrektora o ulgowy pobyt, kurację dla jednego z moich pacjentów.
— Niema mowy — krótko zadecydował Murek.
— Dobrze się pan wybrał! — zaśmiał się Czaban.
Dr. Sążeń jednak nie ustępował.
— W każdym razie będę wdzięczny, jeżeli pan dyrektor chociaż przyjmie tych państwa i osobiście odmówi im ulgi. Przynajmniej będą wiedzieli, że ja zrobiłem dla nich, co mogłem.
— Dobrze — skrzywił się Murek. — Przyjmę ich, ale niech zaczekają. Pierwszy raz spotykam się z podobną prośbą.
Gdy Czaban wyszedł, Sążeń wprowadził do gabinetu starszą panią w żałobie i wysokiego chudego młodzieńca o zapadniętych i niezdrowo błyszczących oczach. W pierwszej chwili Murek go nie poznał i obojętnym gestem wskazał dwa fotele przed biurkiem.
— Nazywam się Szułowska — zaczęła staruszka — a to jest mój syn, który wspominał mi, że ma zaszczyt znać osobiście pana dyrektora.
Murek zbladł i opuścił wzrok.
— Rzeczywiście, przypominam sobie — bąknął.
— Otóż syn mój od pewnego czasu zapadł na jakieś cierpienie, rodzaj silnej neurastenji, czy psychostenji. Wydałam niemal wszystkie swoje oszczędności na lekarzy i sanatorja, a niewielki mój folwark przynosi bardzo mało. Pan dyrektor rozumie, prawda, dzisiejsze konjunktury dla rolników są fatalne. Otóż ostatnio leczył syna dr. Sążeń, który obecnie jest szefem sanatorjum w Medanie. I on właśnie poradził nam Medanę. Ponieważ zaś metody leczenia doktora Sążnia skutkują lepiej widocznie, bardzo zależałoby mi na pozostawieniu syna właśnie pod jego opieką. Niestety moje środki absolutnie...
— Dobrze — przerwał Murek, z trudem opanowując uczucie jakiegoś zabobonnego lęku przed spojrzeniem Szułowskiego. — Dobrze. Ile państwo mogą płacić? Proszę się nie krępować. Z przyjemnością zrobię ten wyjątek.
Uwagi (0)