Chleb rzucony umarłym - Bogdan Wojdowski (biblioteka naukowa online .txt) 📖
Powieść Bogdana Wojdowskiego z 1971 r. Chleb rzucony umarłym jest oparta na motywach biograficznych, ale jednocześnie wykorzystuje chwyt narracyjny znany z opowiadań Tadeusza Borowskiego.
Głównym bohaterem jest syn tapicera, dwunastoletni Dawid, który wraz z rodzicami trafia do warszawskiego getta i dzieli losy jego mieszkańców aż do akcji likwidacyjnej rozpoczętej w lipcu 1942 r. Filtr, jaki stanowi dziecięca wrażliwość, pozwala na wyjątkowo głęboki, bezpośredni wgląd w życie ludzi skazanych wraz ze swą kulturą i językiem na śmierć poprzedzoną szyderstwem i upokorzeniem.
- Autor: Bogdan Wojdowski
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Chleb rzucony umarłym - Bogdan Wojdowski (biblioteka naukowa online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bogdan Wojdowski
Wuj Gedali rozwinął worek, a ciotka Chawa rzuciła się z wyciągniętymi rękami; nie można jej było uspokoić, zanim dziadek spoczął w tym worku. Ojciec wetknął jej siłą kostkę cukru do ust i z jękiem zaczęła ssać ten cukier, ale łzy nadal ciekły z oczu, wzdłuż bruzd, zmarszczek, które wypełniał kurz. Kiedy wuj Gedali zarzucił sobie worek na plecy, wyciągnęła z komody szarawy lniany gałgan.
— A śmiertelna koszula?
Wuj Gedali machnął ręką i wyszedł zgarbiony pod ciężarem.
Czekali, aż ciotka Chawa spakuje rzeczy. Bobrowała, szeleściła po kątach długo i zaciekle, w końcu wydobyła spod stosu rupieci małą tekturową walizeczkę bez wieka, umieściła w niej arkusz równo złożonego papieru, to wszystko owinęła papierem i związała sznurkiem. Pakuneczek wyglądał coraz schludniej, tylko że nic w nim nie było. Przez chwilę zastanawiała się nad tym, rozwinęła wstydliwie jakoś i z lękiem, sprawdziła, obejrzała dno walizki, jeszcze raz zawinęła dokładnie. Przywlokła jeszcze jeden arkusz papieru i kłębek sznurka nawiniętego na ołówek. Potem położyła na krześle całkiem porządne paletko. Podreptała na korytarz i wróciła z zakurzonym szalikiem, który długo trzepała o kolano, a leżący po kątach przyglądali jej się surowo i uważnie. Stała w paletku z paczuszką w dłoni, patrząc w okno z jakimś szczególnym napięciem, obawą, i osłaniała ramieniem paczuszkę, jakby chciała coś przed nimi bezradnie ukryć. Ojciec bez mrugnięcia ujął chudziutki łokieć, sprowadził ciotkę, zniósł prawie ze schodów i rozpoczęła się droga przez miasto.
Wieczorem wuj Gedali bez worka wrócił z Okopów. Matka przed niskim taboretem mówiła:
— Chawa, Chawcia, zjedz odrobinkę zupy!
A na to ona:
— W żadnym wypadku, nie mogę. Ty sobie od ust odbierasz, kochanie.
Jadła szybko. Piła rzadką zupę prosto z miski, a potem rozejrzawszy się, czy nikt nie widzi, chyłkiem wycierała puste naczynie i ssała zwilżony palec przymknąwszy oczy. Skurczona siedziała na tym taborecie koło kuchni, z niepewnym uśmiechem na twarzy.
Przez parę dni zachowywała spokój; markotnie snuła się po mieszkaniu, z namysłem stawała w oknie, cicha, obojętna. A potem zaczęła uciekać i dwa razy przyprowadził ją ojciec z odległej dzielnicy. Kiedy po raz pierwszy zaczęła się przygotowywać do ucieczki, nie rozumieli jeszcze, co to oznacza, i nie protestowali. Długo pakowała swoją paczuszkę, zawijała w papier walizkę bez wieka, rozwijała. Wieczorem odnalazł ją ojciec na Stawkach. Po raz drugi uciekła, kiedy nikogo w domu akurat nie było, i zanim ją odnaleźli, minęły dwa dni. Zabiedzoną, zszarzałą, drzemiącą ze znużenia we wnęce bramy ujrzał wuj Gedali na Miłej. Kręciła głową, że nie chce wrócić, ale oporu nie stawiała. Razem z ojcem posadzili ją w rikszy, przywieźli na Krochmalną, położyli pod kocem na sienniku, a matka parzyła rumianek i poiła ją tym rumiankiem, ze smutkiem zaglądając w jej mętne granatowe oczy. Kiedy nabrała sił, uciekła jeszcze raz, widocznie w pośpiechu, bo węzełka swego nie zabrała.
Dwa tygodnie później Uri poznał paletko na Solnej. Mówił, że w pobliżu walała się ruda peruka. Ale kiedy poszli na Solną, już nie znaleźli nikogo — ulica była pusta, a Eliasz napotkany przy wozie zaklinał się długo, że ani rudej peruki, ani czarnego palta nie widział tego tygodnia na oczy.
Sztywne z trwogi woły i rude cielaki fruwały przez mur. Jagnięta pobekując potulnie fruwały przez mur. Wieprze przelatywały mur. Krowy fruwały na granatowym niebie letniego zmierzchu, bezradnie przebierając racicami wśród obłoków, ruchliwymi ogonami smagając żółty jak cytryna księżyc, który przepływał im nisko koło wymion. Porykiwały zwierzęta, skrzypiał żuraw pod ich ciężarem, ochoczo pokrzykiwał człowiek po tamtej stronie: „Bujaj się, Fela!” Zblatowany żandarm ukradkiem śledził ten proceder; śmiał się na posterunku i wspaniałomyślnie odwracał. W rozbawieniu wołał granatowego. Policjant już biegł. Jedną ręką podtrzymując kołyszącą się kaburę pistoletu, drugą trzymając czapkę, kursował żwawo tam i z powrotem. „Ludzie, piorunem ma to iść!” Komenderował szmuglerami, kiedy rude cielę zawisło wysoko nad ulicą, pobekując donośnie i łajniąc ze strachu pod jego nogi. „Taa jest, panie władzo, taa jest, o żeż ty! Bujaj się, Fela”. Rozległ się głos ukrytego za murem i przekleństwo. Wkoło gromadzili się przechodnie i nie wiadomo czemu mówili, że żuraw się zaciął na amen.
Stali o zmierzchu na Okopach, tam gdzie za dnia z lamentem grzebano zmarłych, a gdzie nocą, o świcie i wieczorem szmuglerzy uprawiali przemyt mięsa. Patrzyli na zwierzęta, które wisiały na niebie wśród obłoków ponad dachami, cudowną mocą transportowane do Żydów za mur, gdzie rzeźnicy wlekli je na pośpieszny i zakazany ubój. Widzieli, jak skrępowane bydło w uchwytach z lin unoszono długim żurawiem pod niebo, a potem przerzucano w powietrzu ponad murem cmentarza. Ernest stał z otwartymi ustami, zadzierając głowę, i wstrząśnięty kołysał się w miejscu, jak gdyby ujrzał nad sobą stado gołębi w szybkim locie.
— Patrz — mówił. I mocniej chwytał Dawida za ramię. — Patrz, patrz.
Jasne i czyste powietrze stało nad cmentarzem w ten pogodny letni zmierzch. Mur, kamienice za nim, groby pobłękitniały. Pobłękitniały sześcioramienne gwiazdy na ramionach, płyty cmentarnych nagrobków okryte pismem sprzed tysiącleci; gasnące słońce ostatnim błyskiem musnęło ciała rzeźnych zwierząt unoszących się wysoko, jakby w cichym przymierzu z ludźmi czyniącymi ten cud i z ludźmi, którzy weń wierzyli. Przez jedną chwilę jagnię trwało nieporuszone na niebie. To było mgnienie. „Prędko!” Podawano sobie okrzyk z ust do ust, ulica pustoszała, godzina przemytu dobiegła końca. Skryła się moc, która kruszy kamień i przenosi mury.
— Nic tu po nas — powiedział Elijahu. Tego wieczoru musieli wrócić z pustymi rękami do domu.
Ernest pytał:
— A ile kotletów można wykroić z takiego jednego niedużego cielaczka?
— Wystarczy.
— Dla kogo — powiedział Dawid. — Jak dla kogo.
Zmierzchało.
— Nic tu po nas — powtórzył Elijahu. — Trzeba wracać.
— Jeszcze troszkę — prosił Ernest. A Dawid wołał:
— Złoty interes! Do bani z tym! Mów, po coś mnie tutaj przywlókł, do tej trupiarni, Elijahu!
Zaczęło się to jesienią zeszłego roku, kiedy Elijahu zabrał ich z sobą po brukiew do znajomego badylarza. Na drewnianym Kole przy ulicy Księcia Janusza była pętla tramwaju 22 i tam przesiedli się do wagonu linii podmiejskiej 22B. Minęli lotnisko wojskowe i nie dojeżdżając do końca, wysiedli przed drewnianą kaplicą w Boernerowie i poszli na przełaj w las. Elijahu położył się i czochrał plecy o mech, dusząc własne wszy. Tarzał się dziko, klepał z uciechy pnie drzew. Rozgarniał igliwie i połykał znalezione grzyby. Hu-huu! Hukał i słuchał swego głosu z otwartymi ustami. Śmiejąc się zdejmował drewniak, odwijał onuczkę, moczył brudną stopę w błotnistym rowie. Mrużył oczy, wyciągał szyję do słońca, wyrywał źdźbła traw i rozgryzał słodkie łodyżki. Dawid i Ernest rozglądali się trwożnie; z ulgą biegli w las na pustą i cichą polankę pełną suchego, gorącego siana. Liście z szelestem niegłośnym padały w mech, a Elijahu rozwalony siedział pod drzewem, palił papierosa i opowiadał niestworzone rzeczy; namawiał ich do tego interesu. Potem jeszcze kilka razy urządzili wyprawę w tamte strony, ale zmienili trasę; w majątku Kaputy kupowali kartofle, a kiedyś dotarli pod Ołtarzew na folwark oo. Palotynów. Minął październik, listopad, spadły pierwsze śniegi. Do trepów trzeba było wpychać grube gałgany. Śniegi stajały i onuczki przemiękły w błocie, potem znów chwycił mróz i mokre onuce zamarzły i były sztywne do lutego, do dużej odwilży, a Ernest nie mógł się doczekać dnia, kiedy pójdą z Elim na Okopy. Chciał wszystko wiedzieć, co i jak. Elijahu nabrał wody w usta i trzymał pół roku. Do końca nie chciał za dużo powiedzieć. Powiedział, że nie może powiedzieć. Powiedział, że nie nadszedł jeszcze czas, a kiedy nadejdzie, też nie powiedział.
— Kiedy — nalegał Ernest. — I co? Gadaj.
— W swoim czasie... momentalnie — mówił, aż tu pewnego dnia przybiega zdyszany, ładuje głowę pod kran, głośno pije wodę i obciera sobie mokrą twarz. — Gdzie Albinos? Idziemy — mówi, kiedy Dawid zdążył o tym dawno zapomnieć. — Jak to, nie pamiętasz? Wrócił. I był u mnie.
— Kto był u ciebie, Eli?
— Mówię przecież, tamten facet.
— Jaki facet, Eli?
Taka między nimi rozmowa.
— Ten z Nowolipek — mówi Elijahu i biegnie po Ernesta. Poszli tego dnia, wrócili z niczym. Nazajutrz przybiega Ernest o szarym świcie.
— Tra-ta-ta-ta szafa gra! Idziemy? — A Dawid nie miał ochoty wlec się z nimi na drugi koniec miasta, na Okopy, i zajmować byle czym.
Byle czym, byle czym. Tutaj chodziło o złoty interes.
— Puknij się w łepetynę — woła Ernest. — Nie pamiętasz może? Tutaj chodzi o gruby mues192.
— Mues, szmues — mówi Dawid. — A z tobą interesów wolę nie mieć. — I patrzy na Elijahu. — No? — Elijahu milczy, zwleka, grzebie w kieszeni i szuka peta. — Mów, Eli. — I tak trzy razy musiał powtarzać: — Przemów, Eli.
— Chłopie — woła Ernest — puknij się w czoło. Chodź.
— To wszystko klej na wodzie, pic i fotomontaż. Nie namówisz mnie na to. Nie idę z wami.
— Nie?
— Nie!
— Nie, to nie — powiedział Elijahu. — Idziemy sami. — Wyszli zaraz. Z podwórza usłyszał jeszcze wołanie Ernesta i był już gotów iść z nimi na Okopy.
— Dawid — wołał Ernest. — Dawid, Dawid! — A kiedy stanął w oknie, usłyszał jeszcze: — Zobaczysz, pożałujesz. — Dawid zjechał po poręczy i, nie zwlekając już, ruszył za nimi, a Ernest chwycił go z nagłą radością za ramię.
— Puść, Albinos. — I wyszli wszyscy trzej za bramę, wyciągając nogi w pośpiechu.
Wielki plac wysypany był niegaszonym wapnem, wapnem wysypane były przejścia między starymi i rozdeptanymi grobami, doły obok usypisk świeżo wydobytej gliny w bieli, w bieli pogrążone były pnie ściętych cmentarnych drzew, mur i szopy przy bramie na Okopowej, którędy — z ulicy Pawiej i Kaczej, i Smoczej, i Gęsiej, i Żytniej, i Pokornej, i Miłej, i Niskiej, i Glinianej, i Dzielnej, i Żelaznej, i z Nalewek, i z Nowolipia, i Długiej, i Białej, i Orlej, i Solnej, i z placu Żelaznej Bramy, i Zimnej, i Mylnej, i Siennej, i Ciepłej, i Bonifraterskiej, i Świętojerskiej, i ze Stawek, z Walicowa, i Karmelickiej, i Kupieckiej, i Zegarmistrzowskiej, i Elektoralnej, i z Leszna, i z Przejazdu, i Krochmalnej, i Szczęśliwej, i z małego, i z dużego getta — furgonem konnym i wózkami ręcznymi, na pudłach z rowerowym pedałem, na odwróconych materacach, w workach z juty i w prześcieradłach żywi zwozili i znosili martwych z ich domów, z ulic, gdzie poniewierały się ich ciała, z ruin, gdzie przyklękli w ciężkiej godzinie, w czarnej godzinie swego życia, aby nie powstać więcej; znosili zwłoki tyfusowych, sczerniałe i wyschnięte na rzemień, o czaszkach nagich, obłażących z uwłosienia, i ci mieli tutaj pierwszeństwo; znosili tych, co padli na bruk udręczeni czerwonką, zzieleniałe szkielety, z których choroba wyssała ostatnie ślady krwi i limfy; znosili tych, co padli nagle i zwyczajnie z głodu, tak jak ich znaleziono zesztywniałych, do końca kurczowo zwiniętych, z podciągniętymi pod brzuch kolanami, sinych jak padlina zwierząt rażonych gromem, zmalałych i lekkich, zamotanych w kłęby zawszonych łachmanów, które były ich ostatnim odzieniem, koszulą śmiertelną. Na wielkim placu nie panuje melancholijna, skupiona cisza cmentarza; na wielkim placu nie ma już starych cmentarnych drzew. Klony, kasztany i brzozy wycięto, kamienie nagrobków zwalono na stos. Tymi kamieniami będą jutro brukować ulice i drogi i deptać stare imię, pod którym leżał Żyd. Teraz nie odmawia się nad umarłym modlitwy. Trupiarnia. Tutaj ludzi trzeba dołować, dołować, szybko dołować! Taki jest rozkaz władz. Zadołowani nie wejdą w drogę żywym, nie rozniosą chorób po mieście, nie będą wołać o chleb.
Elijahu wyciągnął z kieszeni klucz francuski, a Ernest zrobił się szary.
— Nie chcesz tym pracować, Albinos? — Elijahu wyciągnął ku niemu stalowe kombinerki, wygodne i lekkie, z rękojeścią oprawioną w kauczuk. Ernest patrzył mu w oczy jak pies. — To bierz to.
— Daj mi stąd iść — mówił szybko i cicho Ernest. — Nic nie powiem. Nikomu. Będę milczał jak grób.
— Bo jak cię tym przez łeb — zagroził Elijahu i pod nos pcha mu te obcęgi. — Bierz, bierz i nie gadaj tyle.
A mały Ernest znów zaczyna swoją piosenkę; prosi, zaklina:
— Daj mi stąd iść, Eli. Chcę wracać.
Wtedy Elijahu krzyknął:
— Sza, Albinos, mordę w kubeł! — A potem ciszej już powiedział, zaciskając twardo szczęki: — Zostaniesz tu. Kto rwał się do tego? Kto najgłośniej wrzeszczał? A teraz? Mues! Mues! Masz tutaj swój mues. No, bierz się — i cisnął kombinerki na ziemię. — Ruszać się, jeden z drugim, żebym nie musiał dwa razy powtarzać. — Ernest nagle przycichł i nie trzeba mu było dwa razy powtarzać; i potem robił już wszystko, co do niego należało.
Elijahu upadł na kolana i zaczął pierwszy. Patrzyli obydwaj, jak mu to idzie, a szło mu lekko. Bacznie pochylony, szorował nogami po ziemi, dopóki nie zadyszał się, a wtedy przerwał, wstał z kolan, otarł czoło i obejrzał na małego Ernesta, który wlókł się za nim.
— Tak? — pytał.
— Tak — mówił Elijahu. — Tak. — I nagle zawołał: — Nie! Tych nie. Tych nie rusz. — Zerwał się z miejsca i jeszcze raz zawołał: — Nie rusz tyfusowych, niech cię ręka boska broni! — I odtąd Ernest trzymał się blisko niego, jak cień.
Słyszał krzyk Elijahu poprzez ciche słowa modlitwy — monotonny, niekończący się szept.
— Daa... Dawid, ty chodź do mnie, ty!
— Już.
Słyszał słowa modlitwy, cichy głos starca klęczącego nad dołem z rękami wspartymi o kij, z uniesioną ku niebu brodą, której długie i tłuste kosmyki rozwiewał wiatr. W pobliżu nie było nikogo i nikt nie żegnał umarłych poza nim.
Uwagi (0)