Trędowata - Helena Mniszkówna (czytać książki online za darmo .TXT) 📖
Najsłynniejszy polski melodramat, książka, która przebojem podbiła serca czytelników i czytelniczek. Wątki i motywy znane z wielkiej literatury pozytywistycznej, jak mezalians, krytyka wyobcowania elit czy propagowanie pracy u podstaw, zaspokajały czytelnicze potrzeby obcowania z literaturą wyższą. Z drugiej strony jest to pozycja łatwa w odbiorze nawet dla niewyrobionych czytelników, przy tym posługująca się popularnym motywem „księcia i Kopciuszka”, nęcąca opisami olśniewającego życia arystokracji, a przede wszystkim: książka o miłości.
Dotychczasowa wielka polska proza skupiała się na wielkich sprawach narodowych i społecznych, traktując wątki uczuciowe jako uzupełnienie głównych tematów. Nagle pojawiła się powieść miłosna, na jaką czekały tysiące odbiorców. Po jej ukazaniu się większość recenzentów Trędowatą zbagatelizowała, w najlepszym razie udzielając autorce uprzejmych zachęt do dalszej pracy. Tym większe było zaskoczenie, kiedy powieść błyskawicznie podbiła rynek czytelniczy, mnożyły się wydania, zaczytywano się nią w pałacach i w czynszowych kamienicach. Niezwykłą popularność powieści doceniło również kino: pierwszym polskim filmem niemym była ekranizacja Trędowatej, w której w głównych rolach wystąpiły dwie największe gwiazdy: Jadwiga Smosarska i Józef Węgrzyn; od czasu publikacji romans sfilmowano czterokrotnie.
- Autor: Helena Mniszkówna
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Trędowata - Helena Mniszkówna (czytać książki online za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Helena Mniszkówna
— Kawy! — zawołał ostrym basem gruby pan do chłopca w białym fartuchu.
Po czym wsparł brodę na olbrzymiej kościanej gałce od laski i rzucał wzrokiem na wszystkie strony. Sapał przy tym jak lokomotywa.
— To jakiś restaurator na pewno — mruknął Trestka. — Bada, czy więcej ma gości cukiernia, czy jego restauracja. A może to jaki rzeźnik?...
— Nie krytykuj pan z pozoru — rzekł Waldemar. — Zobaczymy dalej.
— Czy pan nie jest fizjonomistą327? — zapytała panna Rita.
— Ja, pani? Owszem, bywają wypadki, nawet częste, że odgaduję ludzi z twarzy, po oczach zresztą. Ale odgaduję usposobienie danej osoby, czasem myśli — trudniej przeczuć, czym się ona zajmuje, o ile nie ma zewnętrznych oznak. Stopień wykształcenia, inteligencji wykazuje najczęściej zachowanie się i dlatego ten pan robi na mnie wrażenie podejrzane.
— To rzeźnik na pewno — twierdził Trestka i zaczął opowiadać Stefci i Luci jakąś zabawną anegdotkę.
Rita rzekła do Waldemara:
— Jeżeli pan odgaduje niekiedy myśli innych, proszę powiedzieć coś o mnie. O czym myślę?
— O czym pani myśli czy o czym pani myślała? — spytał z przekornym uśmieszkiem.
— Kiedy?
— Tak... trochę wcześniej... w stajniach.
Panna Szeliżanka utkwiła w nim surowy wzrok.
— Owszem, proszę — rzekła.
— Myślała pani o mnie...
— Zarozumialec!...
— Niech mi pani pozwoli dokończyć! Myślała pani, że... jestem narwany i jeszcze, że rzucam rękawicę pewnym osobnikom, o których w mniemaniu ogółu powinno mi chodzić. Ech, myślała pani, że jestem wariat. No, czy nie zgadłem?
Patrzał jej w oczy z uśmiechem. Rita gryzła usta. Nagle prędkim ruchem podniosła głowę, rzuciła bystre spojrzenie na Stefcię i odrzekła niepewnym głosem:
— Tak, zgadł pan. Ale nie myślałam, że pan wariat, broń Boże! Ani to, że pan rzuca rękawicę Barskiemu. Wiem, że panu o niego nie chodzi. Dziwiłam się tylko, że... wysuwa pan zbyt śmiało naprzód sytuację... mogącą być jeszcze w cieniu.
Michorowski ściągnął brwi.
— Dlaczego? A jeśli ja ją chcę mieć w pełnym świetle? Czy mi nie wolno?...
Panna Rita pobladła.
— Ach, któż o tym wątpi?... Tylko... zdawało mi się... że był pan pod wrażeniem chwili i trochę może mimo woli... przeszarżował prawa zwykłych grzeczności.
Waldemar popatrzał na nią i rzekł z przyciskiem:
— Więc zapewniam panią, że byłem szczery. Gdzie istnieją całe szeregi chwil, nie poddaję się wyłącznie wpływom jednej. Zatem nie szarżowałem, raczej przeciwnie, przez wzgląd na osobę interesowaną zawsze i wszędzie niesłychanie normuję swe wrażenia, nie chcąc wyprowadzać jej z dotychczasowego obiektywu pod bardziej szczegółowy rozbiór opinii, która nie szczędzi nikogo.
Rita siedziała blada, panując nad sobą. Ta walka ubrała ją w maskę chłodu. Odrzekła sztywno:
— Danej osoby opinia nie naruszy, ale u pana wynurza się już subiektywność kwestii...
— Pozwalam wszystkim na rozcząstkowanie siebie i swych myśli, byle się kontentowano328 tylko mną. To zastrzegam — dodał, kładąc nacisk na ostatnich słowach.
Panna Szeliżanka dumnie rzuciła głową.
— Niech pan zastrzega innym, gdyż ja rękawicy pańskiej nie podniosę... Mogę ją najwyżej popierać w pewnych sferach, gdy już będzie rzucona.
Michorowski skłonił się.
— W panią wierzę — rzekł grzecznie.
— Och! — zawołała młoda panna.
— Czy dostanę kawy? Co u diabła! — ryknął nagle tłusty jegomość przy bocznym stoliku.
Ordynat spod brwi podniósł na niego zdziwiony wzrok i zatrzymał chwilę.
— Garson329! Trutniu jakiś! Kawę podawaj!
Gwar panował na werandzie. Środkiem płynęła fala kobiecych kapeluszy i męskich głów. Lokaj nie zjawiał się.
— Garson! — krzyknął jegomość, podnosząc głos do wyżyn niemożliwych. — Błazny, hultaje! Czy to w waszej podłej cukierni nawet dowołać się nie można?
Waldemar nie spuszczał oczu z rzucającego się jegomościa, tylko wzrok chłodniał mu stopniowo.
— Dzika bestia! — mruknął.
— A co, nie mówiłem, że to rzeźnik? — dowodził Trestka. — Jemu się nawet zdaje, że jest w oborze.
Jegomość stukał laską w podłogę, wreszcie i tego mu było za mało. Zadarł głowę do góry i z miną wolarza zaczął walić laską w marmurowy blat stolika, aż brzęczały naczynia poustawiane na innych.
Lucia i Stefcia zaniepokoiły się, panna Rita zaczęła się cicho śmiać.
Michorowski wstał.
— Panie! Bez skandalu — szepnęła błagalnie Stefcia, przechylając się przez Lucię.
Oczy jej spotkały zimne źrenice ordynata. Złagodniał, na ustach jego mignął ledwo dostrzegalny uśmiech.
— Bądź spokojna — wyczytała Stefcia w jego oczach.
Waldemar zbliżył się do jegomościa, ale miał taką minę, że szczupły urzędniczek pociągnął krzykacza za rękaw.
— Panie łaskawy — rzekł Waldemar przyciszonym głosem, lecz dobitnie — pan zapewne wraca z rajtszuli330, ale tu jest cukiernia i są damy.
— Co to pan?! — zaperzył się zdumiony jegomość, prostując potężne bary.
Wystraszony urzędnik ciągnął go niemiłosiernie za rękaw. Michorowski niedbale oparł się dłonią na stoliku.
— Niech pan raczy poszukać sobie odpowiedniejszego miejsca dla swej... bujnej natury — rzekł szczególnym tonem.
Kilka osób stanęło. Oglądano się na nich.
— Co to znaczy! Co pan znowu? — wrzasnął, zrywając się, jegomość.
Waldemar stał jak posąg z lodu.
— To, panie, że ja mam tu pewne prawa i na ich zasadzie nie pozwalam w miejscu publicznym, gdzie są kobiety, urządzać knajpy — mówił dobitnie.
Przerażony urzędnik ściągał już ubranie z ramion towarzysza.
— Panie, to ordynat Michorowski — szepnął do ucha zaperzonego jegomościa jakiś przechodzący pan.
Tłuścioch zmitygował się od razu.
— Ale mnie kawy nie dają — rzekł znacznie grzeczniej.
— Niech się pan upomina, lecz ciszej, proszę! — rzekł Waldemar i odszedł do swego stolika.
Rozejrzał się bystro po werandzie... Nadbiegł wezwany przez kogoś chłopak. Ordynat zmierzył go ostrym spojrzeniem.
— Pilnować służby — rzekł krótko i wskazał na stolik.
Uspokojony jegomość sapał zawstydzony.
Chłopak spuścił oczy, szurgnął nogami przed ordynatem i pospieszył na stanowisko.
Waldemar usiadł i zwrócił się do Stefci.
— Pani wzrokiem mogłaby poskromić lwa — szepnął z uśmiechem.
— Trochę wątpię — odparła.
Waldemar zaczął się śmiać z przerażenia Luci.
Trestka rzekł do Rity:
— Ordynat pożarł rzeźnika, uważała pani?
— Zawsze wspaniały! — odparła zamyślona.
— Chyba nie rzeźnik?
— Niemądry pan jest.
— Zwykłe zakończenie! — rzekł z rezygnacją Trestka.
Panna Szeliżanka zamyślona spuściła głowę. Słońce, zachodząc, wyjrzało raz jeszcze przez pawilony, rozświetliło drzewa, jak ostatnie tchnienie rzuciło blask na werandę cukierni i na stolik z lodami, przy którym każdy myślał o czym innym, lecz wszystkie te myśli ściągały się do jednego mianownika.
W połowie września mieszkańcy Słodkowic i Obronnego opuścili wystawę. Ordynat został aż do jej zamknięcia. Z pewnym smutkiem wyjeżdżali wszyscy, ale żegnali się zaledwo na tydzień. Zapowiedziane przez ordynata polowania w Głębowiczach miały na nowo rozpocząć szereg zabaw. Wiele pań rozmyślało nad zabraniem odpowiedniej ilości strojów okolicznościowych i na bal kostiumowy, będący w programie. Wszystkich dziwił zapał ordynata. Na wystawie on najwięcej przyczynił się do ogólnego życia, sypał pieniędzmi, imponował oryginalnością pomysłów. Odgadywano, że w Głębowiczach wystąpi jeszcze świetniej, mając stosowne do tego ramy. Nikt nie domyślał się, co go tak pobudza, choć wielu chciało dojść prawdy. Niektórzy przeczuwali w tym hrabiankę Barską; należała do ich liczby i pani Idalia. Lecz większość, z panem Maciejem na czele, nie wierzyła.
Tylko w kołach najbliższych, panny Rity, Trestki i Brochwicza, wszyscy zrozumieli wielką prawdę, ale i oni zaliczali ją do bajek.
Niespodziewane ukazanie się w salonach Mortęskiego margrabiny Silva zaciekawiło uświadomionych.
Czy to był figiel hrabiego, czy przeczucie margrabiny? Nagłe zniknięcie jej zainteresowało podwójnie...
— Przegrała Werka! — szeptały zadowolone panie.
Brochwicz opowiadał wszystkim, że ordynat zakończył ostatnie rachunki włoskie i wszelkie inne rubryki rzucił do pieca.
— A krajowe? — spytał dowcipnie młody książę Giersztorf.
Trestka zacisnął usta i mocno ściągnął czoło.
— Hm, tu będzie trudniej: księżna Krystyna twardsza od Silvy...
— Nie nałoży habitu... na pewno — mówił Brochwicz. — Będą spazmy, awantury i na tym koniec. Ordynat już ofiarował Kryśce carte blanche331 — mogła się oswoić. On usunie poboczne pretensje, skoro tylko zechce.
Panna Rita smutnie kiwała głową.
Wystawa zamknięta. Większość towarzystwa przeniosła się do Głębowicz, gdzie nastąpił sezon polowań jesiennych. Zamek głębowicki z łatwością pomieścił gości. Waldemar przyjmował ich po królewsku.
Miała się odbyć wielka obława na wilki, polowanie na łosie, dziki i w zwierzyńcu na bażanty. Cała armia leśnej służby ordynackiej była w ruchu. Łowczy Urbański wypełniał gorliwie polecenia ordynata, komenderując z kolei podłowczymi, ci zaś mieli pod sobą zastępy gajowych i masy naganki. Psiarczyki trzymali na smyczach psy gończe i małe podpalane jamniki do wytrapiania lisów z nor.
Dokoła dziedzińca zamkowego jeździły z wolna bryczki i wolanty, ciągnione przez rosłe, spasione konie.
Masztalerze uwijali się pomiędzy wierzchowcami. W wielkiej marmurowej bramie stali na koniach trębacze, oznajmiając rozgłośną fanfarą zbliżających się gości z sąsiedztwa. Całe obywatelstwo ordynat zaprosił do Głębowicz.
Wszystko to miało wygląd wyprawy wojennej. Michorowski, w ubraniu myśliwskim, jak główny wódz był wszędzie. Witał przyjeżdżających, doglądał ostatnich przygotowań, nawet bawił panie, zebrane w wielkiej sali jadalnej, gdzie mężczyźni jedli śniadanie przed wyjazdem do kniei. Nikt prawie nie siadał, każdy, stojąc, trzymał talerz przed sobą. Taka swoboda sprawiała niezwykłą przyjemność. Godzina była wczesna, więc tylko młodsze panie i panny towarzyszyły wyjazdowi. Po głośnych pożegnaniach bryczki, wolanty i myśliwi konni wyruszyli z bramy zamkowej długim sznurem. Przeprowadzał ich odgłos trąb, jakby zamek, wysyłając swą drużynę na bój, dodawał jej otuchy tym dźwiękiem spiżowym.
Ordynat jechał konno, za nim strzelec Jur wiózł dwie strzelby i naboje. Waldemar miał przy sobie rewolwery w olstrach i sztylet w srebrnej pochwie. Olbrzymi dog Pandur biegł obok jego konia poważnie, lecz z butną miną. I on rozumiał ważność wyprawy. Udano się najpierw do bliższych borów. Majaczyły czarną linią i w miarę zbliżania się myśliwych rosły w olbrzymów. Od przepaścistych głębi wiało obfitością zwierzyny. Orszak wbił się klinem w lasy i zaraz w pierwszej kniei rozpoczęto łowy. Obława na wilki dała pyszne trofea. W pierwszych zakładach Waldemar nie strzelał, ustępując gościom najlepszych stanowisk. Dopiero w następnych zabił ogromnego wilka w biegu, pomykającego wśród krzaków. Łowczy Urbański polował również i dwaj praktykanci. Główną komendę nad ustawianiem naganki prowadził jeden z podłowczych, drugi kierował psiarnią w zakładach, gdzie puszczano psy. Ale nadzór ogólny miał sam ordynat. Zajęto nową część lasu, gdzie przebywały łosie.
Gęsty bór sosnowy, wysoki, podszyty liściastymi krzakami, szumiał poważnie, miał wewnątrz wielką różnorodność kolorów. Żółte, i czerwone liście, cicho, prawie bez szelestu spadały na ziemię. Gdzieniegdzie czerwieniły się borówki, grzyby wysuwały spod mchu tłuste swe czoła. Czerwone plamki syrojadek, żółte, towarzyskie gąski, różowe rydze, okryte rosą, tworzyły ładne desenie na ciemnym dywanie mchu. Jesień wysadziła się na bogactwo, darząc las wszystkim, co mógł mieć w sobie o tej porze roku. Białe nitki babiego lata, zaczepione o złotawe pnie sosen, wiewały w powietrzu srebrnymi pasmami, owijając liście, tworząc pajęczą siatkę oplątującą las. Razem z masą włókien spływała dziwna melancholia, jakby sonety jesienne. Jakiś ociężały spokój i łagodna cisza w naturze, i bezpretensjonalność, i powaga. Cała natura zdawała się mówić: „Oto szczęśliwie dobiegam kresu”.
I dreszcz szedł po wielkich konarach drzew w obawie nadchodzącej zimy. Liście i kwiaty, i zioła przeróżne czuły, że kres idzie, żółkły im lica i więdły ciała. Uśmiechały się jeszcze do słońca, ale już przedśmiertnie, boleśnie, wspominając z żałosnym poszumem miniony, złoty maj. Tylko grzyby panoszyły się butnie, słyszeć nie chcąc o jakiejś tam zimie; zaledwo wyjrzały na świat Boży i były pełne pretensji.
Dziś bór miał wiele rozmaitości. Po ustawieniu się myśliwych zagrzmiała donośnie trąba na wyruszenie naganki, po czym zapadła głucha cisza. Cała linia strzelców jakby zamarła, tylko gęste korony sosen huczały w górze jednostajną melodią kołysanki leśnej, tylko liście, szeleszcząc, spadały na ziemię, a czasem zakwilił ptak wśród gałęzi. Linię obstawiono gęsto; prawie za każdym myśliwym stał strzelec.
Waldemar miał miejsce pod ogromną sosną. Trzymał strzelbę w pogotowiu, druga stała oparta o drzewo. Nie lubił mieć za plecami służącego; jego strzelec, olbrzymi Jur, stał w pewnej odległości, mając polecenie przynosić zabitą zwierzynę po skończonym zakładzie.
Naganka ruszyła daleko, myśliwi nic słyszeć nie mogli. Bór milczał, jakby się gotując do mającej nastąpić kanonady. Waldemar wsparł się plecami o sosnę, nie bardzo uważając na ciemne głębie przed sobą. Oczy jego nie miały ironicznego wyrazu, sarkazm, częsty gość w nich, schował się głęboko, wysyłając na swe miejsce trochę tęskną zadumę. Pełne, nieco zmysłowe usta przeciągnęły się w linię stanowczą, jakby do walki, przez tęsknotę oczu przelatywał chwilami groźny błysk. Wówczas brwi tworzyły złowrogi łuk. O czymś rozmyślał, coś postanawiał, może nawet marzył... Lecz na fali marzeń musiały być jakieś porohy332 nieprzyjazne. One wywoływały groźne cienie w jego oczach i na twarzy.
Nagle rozpogodził się, jakby jasny blask słońca padł wprost na jego głowę. Lekki uśmieszek, prawie rzewny, przemknął po jego ustach. Wyszeptał niemal z czułością:
— Stefcia...
Wiatr wionął, żółte liście drzew poruszyły się zgodną harmonią, zaszumiały głośniej wyniosłe czuby sosen, kilka głosów ptasich uderzyło w niebo.
— Stefcia... Stefcia... — szeptały dokoła drzewa i kwiliły ptaki.
Z daleka zerwał się hałas kołatek i przeciągłe pohukiwanie idącej zgrai.
Szła naganka.
Jeszcze chwila natężonej uwagi... Zadudniał głuchy, potężny tętent, ozwał się trzask łamanych gałęzi i Waldemar ujrzał pędzącego z boku olbrzymiego łosia. Zwierzę rwało przez zarośla ociężałym kłusem, z podniesioną głową i położonymi na grzbiet rogami jak
Uwagi (0)