Trędowata - Helena Mniszkówna (czytać książki online za darmo .TXT) 📖
Najsłynniejszy polski melodramat, książka, która przebojem podbiła serca czytelników i czytelniczek. Wątki i motywy znane z wielkiej literatury pozytywistycznej, jak mezalians, krytyka wyobcowania elit czy propagowanie pracy u podstaw, zaspokajały czytelnicze potrzeby obcowania z literaturą wyższą. Z drugiej strony jest to pozycja łatwa w odbiorze nawet dla niewyrobionych czytelników, przy tym posługująca się popularnym motywem „księcia i Kopciuszka”, nęcąca opisami olśniewającego życia arystokracji, a przede wszystkim: książka o miłości.
Dotychczasowa wielka polska proza skupiała się na wielkich sprawach narodowych i społecznych, traktując wątki uczuciowe jako uzupełnienie głównych tematów. Nagle pojawiła się powieść miłosna, na jaką czekały tysiące odbiorców. Po jej ukazaniu się większość recenzentów Trędowatą zbagatelizowała, w najlepszym razie udzielając autorce uprzejmych zachęt do dalszej pracy. Tym większe było zaskoczenie, kiedy powieść błyskawicznie podbiła rynek czytelniczy, mnożyły się wydania, zaczytywano się nią w pałacach i w czynszowych kamienicach. Niezwykłą popularność powieści doceniło również kino: pierwszym polskim filmem niemym była ekranizacja Trędowatej, w której w głównych rolach wystąpiły dwie największe gwiazdy: Jadwiga Smosarska i Józef Węgrzyn; od czasu publikacji romans sfilmowano czterokrotnie.
- Autor: Helena Mniszkówna
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Trędowata - Helena Mniszkówna (czytać książki online za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Helena Mniszkówna
Panu Rudeckiemu łza zakręciła się pod powieką, westchnął cicho. Nie mógł oderwać wzroku od pięknej pary, a bolał go jednocześnie jej widok.
— Wyrwać ją stąd, unieść, zabrać! — zaszumiało mu w głowie.
Za późno!
Pan Rudecki czuł, że za późno.
Chwila przerwy. Szum, gwar, poprzedzający ważną chwilę balu, słychać komendę ordynata. Brochwicz zwija się, ustawiając pary.
Nagle runął na salę huczny, dziarski mazur. Zakipiał spiesznym tętnem w sercach, rozgrzał krew w żyłach.
Zerwały się, popłynęły wszystkie pary.
W pierwszej ordynat z młodą hrabiną Wizembergową, córką księcia Giersztorfa, z którą ordynata niegdyś swatano. Druga para: hrabianka Barska i książę Zaniecki, następnie Trestka z panną Ritą, Brochwicz ze Stefcią, Lucia i młody Żnin. Zaroiło się na sali od czwórek.
Zapał rósł, kipiała krew tańczących, promieniały twarze pań, silne prądy, namiętne dreszcze rosły dokoła. Donośny głos ordynata podniecał do życia.
Mazur gorętszych wprost porywał za włosy, zniewalał do szału, budził entuzjazm.
Waldemar, niewyczerpany w pomysłach, układał coraz nowe figury. Widząc go tak rozbawionego, pan Maciej dziwił się po cichu, ale pani Elzonowska głośno mówiła, że takiej werwy dawno nie widziała u ordynata.
— Chyba w czasach, gdy hulał po świecie, lecz i wtedy był inny.
Mazur trwał długo, ale ordynat nie pozwolił mu słabnąć: przerwano go w pełni życia, chociaż wszyscy byli już pomęczeni. Sala opustoszała. Większość taneczników poszła do obficie zastawionych bufetów, a kółko arystokracji do dolnego gabinetu, gdzie była zamówiona osobna kolacja. Do sali balowej wpadła służba, uzbrojona w szczotki, i zaczęła odświeżać posadzkę, niby arenę przed nowym występem gladiatorów.
Pan Rudecki rozpamiętywał swe wrażenia. Dopomagał mu w tym sąsiad w okularach, który mówił bez przerwy, robiąc różne uwagi o tancerzach i tancerkach. Z pań chwalił najwięcej błękitną, istotnie piękną hrabinę Wizembergową, księżycową pannę Ritę i jasnozieloną Stefcię. Tak je nazywał od koloru sukien.
W dolnym gabinecie bawiono się wybornie. Stefcia miała z jednej strony Trestkę i pannę Ritę, z drugiej młodzieńca z monoklem317, który się nią ogromnie zajmował, a naprzeciw Waldemara z hrabianką Barską. Stefcia, uradowana z sąsiedztwa, miała złoty humor. Z wesołą przekorą drażniła się z Trestką, z pustym śmiechem przyjmowała umizgi młodzieńca w monoklu. Razem z panną Ritą tworzyli czwórkę niezrównaną. Waldemar dorzucał często swe atuty, co zwiększało grę słów, płynących szeroką rzeką, pełnych wytrysków dowcipu.
Hrabianka krzywiła się: drażniły ją ucieczki Waldemara do przeciwnego obozu; dokładała wszelkich usiłowań, aby go zatrzymać przy sobie, stosując wyraźną kokieterię. Na Stefcię czarne oczy hrabianki ciskały złe spojrzenia, instynktownie czuła większe niebezpieczeństwo z tej strony. Panna ta, w swej gorącopomarańczowej sukni, za bogatej i za poważnej na jej wiek, śniada, z włosami i oczyma czarnymi jak noc, przypominała cygańską królewnę, walczącą z dziką zazdrością o zdobycz.
Gdy patrzała na Stefcię, z twarzy jej znikało rozczulenie dla ordynata, a wypełzał gniew, prawie nienawiść, pokryta maską uprzejmego uśmiechu. Oczy gorzały dziko.
Książę Zaniecki, który pochłaniał ją wzrokiem, szepnął w zachwycie:
— Demoniczna dziewczyna! Ale śliczna!
Popełnił nieostrożność: siedząca obok hrabianka Paula dosłyszała i rzekła z przekąsem:
— Ordynat nie lubi demonów w kobiecie.
Gniewało ją, że książę, siedząc przy niej, zwracał oczy w inną stronę.
Zaniecki, zamiast skruchy, uradował się niezmiernie. On chciałby otoczyć ordynata całym legionem aniołów, byle mu tylko tego demona zostawił. Księciu chodziło najwięcej o oprawę; był z liczby ludzi, którzy w pewnych wypadkach więcej cenią ramy niż obraz.
Stefcia dostrzegała nieprzychylne błyski w oczach hrabianki, lecz nie psuły one jej wesołości. Bawiła się wybornie, nie czując skrępowania.
Dobrze przeczuwał pan Rudecki: wsiąkła już w sferę tych ludzi. Miała przy tym powodzenie. Jej karnecik318 szczelnie zapisano nazwiskami. Michorowski powtarzał się w nim kilka razy. Dziewczyna z rozkoszą wchłaniała wonny dymek uwielbień, unoszący się dokoła niej. Każde spotkanie jej oczu z Waldemarem wstrząsało nią, każdy taniec z nim odurzał. Bała się jego zbliżenia, zaczynała drżeć, gdy na nią patrzał, a jednocześnie ten błogi niepokój sprawiał jej niewysłowioną rozkosz.
Kolacja trwała niedługo, po czym tańce znowu zaczęły się ze zdwojoną siłą.
Waldemar, przetańczywszy ze Stefcią kontredansa319, posadził ją pod grupą olbrzymich palm i rzekł nieco szorstko, jak zwykle, gdy mu na czym zależało:
— Niech mi pani pokaże karnecik.
Stefcia podała mu seledynowy, malowany gracik z maciupcim ołówkiem tegoż koloru. Waldemar przeczytał na okładce:
Uśmiechnął się i usiadł obok Stefci na krześle w ten sposób, że odgrodził ją od sali.
— Czy to pani sama wybierała ten karnecik?
— Dostałam go od baronowej.
— Bardzo dobry aforyzm. Mickiewicz dla siebie go widać ułożył, bo jednak czasami jest inaczej. Na przykład u nas wiosenne chwile były złe, nieufne, drażliwe, słowem brzydkie! Dzisiaj są lepsze, a mamy jesień!
— Ale nie grudzień!
— W grudniu będzie jeszcze lepiej.
Przerzucił kartki karnecika, odczytując nazwiska.
— Ależ tu cała armia wpisana! Bajeczny rejestr! Moje litery bledną wobec tej potęgi. Co? co?... kotylion — Brochwicz? No, mogła pani kotyliona zostawić dla mnie.
— Nie mogłam odmówić panu Brochwiczowi. Zresztą bal to jak bitwa: zdobywa ten, kto pierwszy przychodzi.
— Nie zawsze! Czasem drugi pobije pierwszego. Ja właśnie mam ten zamiar.
Spojrzał jej w oczy z demoniczną pewnością siebie.
Stefcia zmieszała się, ale odrzekła bez wahania:
— Tak nie można. Pan Brochwicz byłby słusznie obrażony.
— Potrzeba mi tylko zgody pani, a już ja tak urządzę, że się Jurka ułagodzi. Ale teraz mi pani naturalnie odmówi.
Powstał z krzesła i rzekł z uśmiechem:
— Idę po Brochwicza. Za chwilę!
Gdy odszedł, podsunął się do Stefci młodzieniec w monoklu i zapytał z umizgiem:
— Pani kotyliona320 tańczy?
— Tak, panie.
— A!... pardon, spóźniłem się... i zawsze ordynat...
— Co pan tu przeciwko mnie spiskuje? — zapytał niski głos ordynata tuż za nim.
Młodzieniec bąknął coś po francusku i z ukłonem odszedł.
Waldemar stanął przed Stefcią, trzymając pod ręką Brochwicza.
— Mój Jurku, ja tu zaatakowałem karnet panny Stefanii i twoja pozycja w kotylionie bardzo mi się nie podoba. Nie chcę z tobą batalii, mając nadzieję, że sprawę załatwimy polubownie.
— Dobrze, ale to zależy ode mnie, a ja się nie zgadzam — rzekł Brochwicz.
— Mój drogi! Nie jesteś wyrocznią w tej sprawie.
— Zależy i ode mnie, lecz tym samym pan wygrywa — dodała Stefcia.
— Dziękuję pani! A co Waldy?
— Nie tryumfuj przed czasem! Uciekam się do ostatniego środka i przekonam was, że słuszność żądania jest po mej stronie. Pani obiecała mi pierwszego kotyliona jeszcze w Słodkowcach — ten będzie pierwszy. Ty zaś, Jurku, podobno starasz się o rękę hrabianki Melanii, a ją znudził już Zaniecki, wierzaj mi!
— Przekonywa mnie jedynie pierwszy argument. Jeśli pani obiecała kotyliona najpierw tobie, muszę się cofnąć, chociaż z głębokim żalem.
Stefcia, mocno różowa, wyciągnęła rękę do Brochwicza.
— Przepraszam pana. Istotnie zapomniałam.
Chłopak ścisnął jej rękę z ukłonem.
— Jestem pobity, ale trzymając się zasady: nic darmo, proszę panią o ostatniego mazura.
Stefcia złożyła ręce z zabawnym grymasem.
— Niestety, wpisał się już pod nim pan Żnin.
— A więc proszę o nadprogramowy. Waldy, ty, jako dyrygujący, urządzisz to.
— Z całą przyjemnością.
Stefcia na końcu karnecika napisała dużymi literami: „Biały mazur — Jerzy Brochwicz”.
Chłopak z ukłonem odszedł w stronę Barskiej.
— Czy zadowolona pani? — spytał cicho Waldemar.
— Dlaczego pan skłamał? Ja panu kotyliona nie obiecywałam.
— A dlaczego pani skłamała?
— Chciałam ratować sytuację.
— A ja chciałem z panią tańczyć. Wcześniej nie mogłem o to prosić z powodu ścisłej barykady fraków otaczających panią. Użyłem podstępu.
— Tak, ale co pan Brochwicz pomyśli?
— Pan Brochwicz uwierzył święcie, a teraz — o! niech pani patrzy — kłania się hrabiance i został przyjęty.
Przesunął się koło nich hrabia Barski. Zmierzył dumnym wzrokiem Stefcię i ordynata, ale w jego oczach ujrzał niezbyt zachęcający wyraz, bo spiesznie odszedł dalej.
— Co pani sądzi o tym panu? — zapytał Waldemar Stefci.
— O hrabi Barskim? Niesympatyczny i wydaje się nieprzystępny. Zresztą — mało go znam.
Waldemar wydął usta.
— Napuszony arlekin wielkości, karykatura sferowa. Człowiek ten jest przekonany, że nie on istnieje dla świata, ale świat dla niego. W jego mniemaniu on jest osią, dokoła której wszystko się obraca. Ja nawet wątpię, czy on wierzy we własną śmierć, chyba w taką, że zostanie żywcem wniebowzięty, razem z herbem i koroną. Ale niech szanuje swą wielkość, jak sam chce, byle przestał być apostołem swych idei, gdyż one posiadają zarazek niebezpieczny.
— Więc hrabia ma jakieś idee i szerzy propagandę? — zdziwiła się Stefcia. — Nie posądzałam go o to; ma wygląd sobka, troszczącego się jedynie o swe miliony, tytuł i o... dobrą partię dla córki.
Waldemar z uśmiechem skłonił głowę.
— Odgadła go pani trafnie, lecz to są względniejsze wady hrabiego, można by mu je wybaczyć, bo za wiele mamy podobnych w kraju. Ale hrabia ma przy tym niemożliwe doktryny etyczne i społeczne i w sposób kaznodziejski chce je rozpowszechniać wśród młodzieży naszej; a że posiada mózg raczej żółwi niż orli, więc może sobie pani wyobrazić, jakie zdania wygłasza. To już nie fanatyk, to barbarzyńca sferowy, naszpikowany dumą. On nie uznaje ludzi, tylko magnatów. To ciekawy typ, okazowy! lecz powinien być w muzeum, nie w świecie.
Stefcia poruszyła głową ze zdziwieniem.
— Jeżeli znany jest ogółowi pańskiej sfery jako człowiek wątłego umysłu, więc nie może szkodzić.
— Tak, umysłom tęższym, ale mamy duży procent głów bardzo niewykształconych, umysłów niemowlęcych; na nich wpływ hrabiego działa. W ten sposób rozszerzają się jego pojęcia i szkodzą. Gdyby nie miał milionów i pięknej córki, może by jego apostolstwo mniej znajdowało przychylnych i obozów, ale to jest magnes, który ściąga bawełniane głowy pod jego hasło.
— Czyli że hasło hrabiego brzmi: precz ze światem, niech żyje Olimp! — zawołała wesoło Stefcia.
Waldemar roześmiał się.
— Brawo, panno Stefanio! Doskonale! Pani go lepiej zna, niż sądziłem. Hrabia istotnie arystokrację uważa za bogów, siebie bez wątpienia za Jowisza.
— Czy hrabianka podziela zapatrywania ojca?
— O tak, wprawdzie w inny sposób, lecz treść jednakowa. Tylko ona, jako panna na wydaniu i kobieta piękna, nosi swe zasady jak suknię, stosownie do okoliczności. Więc do salonu: aksamity, gazy, białe puchy, zwłaszcza gdy widzi przed sobą choć jedną dobrą partię z nazwiska, tytułu lub majątku. Na co dzień szata jest ostrzejsza: wełna, brokat, dla ogółu ludzi stać ją tylko na płótno, perkalik, a dla służby nawet zgrzebny drelich jest zbyt kosztowny.
— Wypowiedział pan to zręcznie, lecz złośliwie.
— Nie, pani, może w sali balowej moje zdanie wydaje się za ostre. Zresztą hrabianka jest dziś w najpiękniejszej ze swych ceremonialnych szat, jest w otoczeniu wielbicieli i widzi przed sobą paru, o których jej wyjątkowo chodzi.
Stefcia uśmiechnęła się i skłaniając głowę w stronę mówiącego, rzekła:
— A jeden z najpierwszych rozmawia z przedstawicielką klas upośledzonych. To może hrabiankę gniewa.
— O, i pani powiedziała to złośliwie.
— Nie, tylko szczerze.
— Więc powiem i ja tak samo. Jestem egoistą i dla hrabianki nie zaniecham rozmowy z panią. Ale otóż grają. Służę pani.
Stefcia wsparła się na jego ramieniu. Ordynat, otaczając jej gibki stan, spojrzał na nią spod zmrużonych powiek wzrokiem, jakim potrafił wprowadzać kobiety na manowce. Stefcia drgnęła i spuściła długie rzęsy. Ordynat objął ją silniej. Popłynęli na salę.
Kotylion wił się z niebywałym życiem. Przygotowanych kwiatów zabrakło, szły na ofiary dekoracyjne. Waldemar miał na piersiach istny pancerz kwiatowy. Stefcia wyglądała jak jeden bukiet, panna Rita, hrabianka Melania, hrabina Wizembergowa, nawet Lucia i młodziutkie księżniczki Podhoreckie pływały w kwiatach. Sala miała wygląd ogrodu: wszystkie panie, różowe, rozpromienione, z gwiazdami w oczach, były jak kwiaty. Panowie, niby czarne motyle, uwijali się gęsto przy najpiękniejszych.
Szał ogarnął tańczących, przeszedł we wzajemne oświadczanie się sobie za pomocą kwiatów. Upajająca woń roślin, roznamiętnienie, czar unosił się w blaskach sali, omotując wszystkich niebezpieczną siecią, przeźroczą jak mistyczna jakaś pajęczyna. Waldemar otrzeźwiał pierwszy i zakończył kotyliona huczną figurą mazurową.
Pomęczone panie uciekały do buduarów. Lokaje roznosili chłodzące napoje. Stefcia, księżniczki i Lucia wybiegły na korytarz. Naręcze kwiatów złożyły na balustradzie, same zaczęły się chłodzić wachlarzami. Wtem na schody wbiegł lokaj, niosąc ogromny pęk róż, gwoździków i storczyków, przeplecionych pierzastą paprocią. Znikł w drzwiach sali.
— Ciekawam, dla kogo to? — szepnęła Lucia. — Pewno Zaniecki dla Barskiej.
Kilku mężczyzn otoczyło panienki. Młodzieniec w monoklu prawił Stefci miłe grzeczności. Zniecierpliwiona zabrała kwiaty, chcąc się schronić do buduaru. Panienki poszły z nią razem.
W przejściu pod filarami spotkały Waldemara.
Szedł, niosąc w ręku świeżo przyniesiony pęk kwiatów. Błysk
Uwagi (0)