Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska (biblioteki publiczne .TXT) 📖
Powieść Gabrieli Zapolskiej z 1904 r. Sezonowa miłość to porządna proza psychologiczna. Z ulgą odnajduje się w niej nieskłamane postacie kobiet, niepotraktowane szablonowo i instrumentalnie dla udowodnienia założonej tezy lub uwydatnienia złożoności duszy męskiego bohatera, co się literaturze polskiej notorycznie przydarzało.
To, co w Moralności pani Dulskiej czy Żabusi zarysowane jest ostrą linią — z intencją satyryczną, interwencyjną, demaskatorską, z nerwem krytyki społecznej, tu zostało wycieniowane i wielostronnie naświetlone. Wywracanie podszewką na wierzch egzystencji ludzkiej w wielu odmianach pozwala na odsłonięcie pozorów, dekonstrukcję mitów młodopolskich: kolorowej bohemy, strasznego filistra, mody na zakopiańszczyznę.
Anatomia duszy kołtuńskiej z jednej strony, a artystowskiej z drugiej, daje do myślenia. Szczególnie wzruszające (i zaskakujące) jest dowartościowanie codziennego heroizmu urzędnika-filistra uwięzionego w kieracie obowiązków rodzinnych, a przez to również społecznych.
- Autor: Gabriela Zapolska
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska (biblioteki publiczne .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Gabriela Zapolska
Dokoła niego tulą się zydle i stół przystrojony nacięciami, mającymi przedstawiać „zdobnictwo ludowe”.
Łóżka żelazne, materace za krótkie lub za szerokie, na nich kołdry miejskie Tuśki i Pity, ich poduszki haftowane, obsypane z lekka złotem perskiego proszku3.
W oknach pokrochmalone firanki rozwłóczą dzień dziwny, specjalny, mokry dzień górski, który się rozłazi jak wilgotny krab, wyciągający daleko swe macki, z których cieknie szara, ciągnąca się ciecz deszczowa.
W piecu zielonym o kaflach lśniących, piecu dostatnim, brzuchatym, stanowiącym dumę słuszną i przedmiot wyzysku ze strony wynajmujących gazdów, tli się kilka mokrych szczapek.
Syczą, piszczą, plują, gniewają się na te płomyczki nieśmiałe, które do nich doskakują, chwytają, chcą objąć, zniszczyć i nie potrafią.
Przed piecem, owinięta pledem, siedzi Tuśka. Koło okna, owinięta pledem, siedzi Pita.
Obie jednako wyciągnęły nogi, obie jednako ukryły podbródki w fałdy pledów.
Tuśka patrzy z pogardą na ten nędzny ogień, nie mogący zwalczyć paru gałązek sośniny.
Pita patrzy z podziwem na smugi deszczowe, zwalczające wszystko.
Zaciekłość, wściekła nienawiść, pęd jakiś dziki, nieukrócony, chęć zagłady, zniszczenia tego mrowiska, tych ciał ludzkich, pozbawionych już sierści i tulących się w sierść innych zwierząt, to pragnienie przemoczenia zgniłego na wskroś istoty ludzi, drzew, ziemi, rzeczy, rozmoczenia duszy zbiorowej tych objawów życia, rozszalało się w tej ulewie, wyjącej chromatyczną gamą w obramowaniu gór przechodzących w stan legendy.
Gór tych nie ma, znikły jakby okryte rozsnutymi włosami jakichś wampirzyc, które suszą w ten sposób swe włosy, suszą, wyżymają bezlitośnie, chichocąc wichrem, łomocąc piętami po twardych dachach zakopiańskich chałup.
Tuśka nigdy jeszcze nie była tak długo odosobniona i pozostawiona sobie i własnym resursom4, jakie każdy ma w duszy.
Już po raz tysiączny może przetrawiała swe istnienie, układ, jaki zrobiło z nią życie, charakter tych, którzy jej istnienie sprzęgli ze swoim. Siebie tylko samej nie bada, nie wsłuchuje się w nic swego, bo nie wie, jak się do tego zabrać. I tamtych innych nie sądzi głębokością, odpowiednią do ich bólów lub chwil zadumy.
Przedstawia ich sobie w fazie spokoju i równowagi. Stąd ma wrażenie, że wszystko dokoła niej było w życiu w porządku dla innych i że nic nie wykraczało poza ramy ściśle określonego rozumnego postępowania.
Ten „rozum”, zdawało się Tuśce, że jest jej zasługą i że to ona swoim taktem daje nutę dominującą całemu otoczeniu.
Nigdy tak nie odczuwała tego, jak obecnie, gdy oddaliła się od owego „wnętrza” przy ulicy Wareckiej.
Dawniej zdawało się jej, że ów rozumny ton domu wypływa z układu faktów, które, piętrząc się, utworzyły ich wspólne życie. Obecnie starała się doszukać przyczyny i od razu tę przyczynę ujrzała, i uświęciła siebie, nie badając, czy rzeczywiście miała na to dość siły, a jeśli ją miała, skąd siła ta pochodziła właśnie.
Spojrzała na córkę i utwierdziła się w tym przekonaniu. To grzeczne dziecko, patrzące tak spokojnie w okno, było bezwarunkowo „rozumne”. Pita siedziała jak dorosła kobieta, prościuchna, milutka, złożywszy nóżki w śliczną linię, tak jak siadają baletniczki w chwilach odpoczynku. Siedziała tak całymi dniami, nie męcząc matki, nie pytając o nic, wpatrzona w rozmokły przed oknami las maluchnych świerków, wystarczająca sobie czy udająca doskonale to wystarczanie.
W każdym razie rozumna.
Tuśka powróciła znów wzrokiem do nędznego ognika, który powoli przygasał zupełnie we wnętrzu pieca.
Jeśli wszystko było „rozumne” w jej życiu, to były przecież te drobiazgi, te kwestie pieniężne, które nie szły tak, jak ona sobie życzyła. Wprawdzie nigdy nie było owych śmiesznych walk, owych „potrzebuję, musisz mi dać więcej”, bo na tym byłaby ucierpiała atmosfera wysokiej uprzejmości, w jakiej się pławiono, ale braki przykre, pokrywane sztucznymi wysiłkami, dławiły nieraz Tuśkę i przeszywały ją na wskroś wielkim uczuciem gniewu.
— Ożenił się, niech ma na dzieci i na żonę.
Z tej zasady wychodziła Tuśka i z niej powstawały te ukrywane płomienie gniewne, gdy musiała zgodzić się, że na coś jej nie stać.
I teraz chwilami doznaje takiej błyskawicy, przejmującej ją po prostu fizycznym bólem. Mąż dał jej mało pieniędzy na owo Zakopane. I dlatego nie mogła zajechać do żadnego z zakładów ani pensjonatów. Tam bawią się w takie dżdżyste dnie. Ona musiała wynająć pokój w małym domku i teraz siedzi odosobniona, odcięta od ludzi, w jednym pokoju z Pitą, jakby uwięziona.
Lekarz w Warszawie mówił: „Niech się pani rozrywa, niech pani stara się być wesołą, to i apetyt wróci, siły się znajdą...”
Choćby przez wzgląd na jej zdrowie mógł się ostatecznie postarać o więcej pieniędzy.
Połowę pieniędzy mieli uskładane, drugą dopożyczył. Skoro już pożyczał, mógł wziąć więcej; byłoby się spłaciło ratami czy jak tam.
Mówił, że mu ciężko przyszło, ale nie powinien był i tego mówić, bo to było niedelikatnością z jego strony, i ona ukarała go w ten sposób, że spojrzała na niego chłodno i powiedziała:
— Przepraszam cię... ale muszę zwrócić ci uwagę, iż jesteś niedelikatny...
Przeprosił ją zaraz, tylko coś, jakby ironia, zaigrało mu naokoło ust.
Udała jednak, że tego nie widzi, i aby poprzeć swą wyższość, rozkaszlała się dyskretnie i wyszła z pokoju.
W ten rozumny sposób załatwiała najczęściej kwestie finansowe. Poza tym jednak to powściąganie się, to trzymanie na uwięzi pewnej dozy temperamentu, jaki posiadać musiała, kosztowało ją trochę nerwów i zdrowia. Nagromadzone razem te wysiłki rzeczywiście podkopały trochę jej organizm, wstrząśnięty dwukrotnym płucnym zapaleniem. Mogła śmiało liczyć się do „chorych”, choć wyglądała świeżo i zdrowo. Pielęgnowała jednak dość troskliwie swą cerę i figurkę zgrabnej warszawianki i głównie tej staranności zawdzięczała ten dobry wygląd. Rano była żółta i miała oczy podkrążone, a usta spalone. Sypiała źle, zrywała się i doznawała ciągłego uczucia niepokoju, a ta uprzejma spokojność jej ruchów zaczynała ją kosztować dużo wysiłku.
Chwilami zdawało się jej, że dusi się, wychodziła na balkon, piła wodę i powracała do normalnego stanu.
Lecz znów przychodził jakiś okres niepokoju, duszności, zdenerwowania i wtedy musiała przyzywać na pomoc cały „rozsądek”, aby nie wydać się z istotnym stanem swego zdrowia. Bo kładła te wszystkie objawy na karb fizycznego niedomagania. Niczego więcej.
Zresztą miała już trzydzieści trzy lata i chwilami myślała, że to wszystko są oznaki zbliżającej się starości.
— Starzeję się... — myślała z dziwną i bolesną goryczą.
I cóż? To kolej rzeczy nieuniknionych. Tylko trzeba umieć starzeć się z godnością i rozumem.
Deszcz lał ciągle z jednaką siłą i teraz już potokami spływał po szybach, bo bił ukośnymi strugami i rozpłaszczał się na szkle jakby tłuszczem przepojony. Ani to znać było, iż przyszło południe i nad górami się rozsnuło. Pokorne były i żadne wobec tej nawałnicy, trwającej już dnie całe. Z dachu płynęły strumienie i zdawały się żłobić doły w rozmokłej rudawej ziemi. Jeden taki strumień bił w ułożony z kamieni koło progu stopień i znalazłszy otwór wytryskiwał w górę z zaciekłością rozplutego i rozwścieczonego zwierzęcia. Pod dachem tuliły się wróble ćwierkając cichutko. Jakaś spłoszona kawka darła się przez chwilę i znikła w szarej pluchocie.
Tuśka powstała od pieca i podeszła do okna. Równocześnie prawie cichutko Pita powstała od okna i jak cień posunęła w stronę pieca. Zamieniły się na krzesła i utkwiły źrenice w inne przedmioty, lecz nie zamieniły z sobą ani jednej myśli.
Nie czuły potrzeby.
Tuśka usiadła na krześle, które przed chwilą zajmowała córka, i zupełnie tą samą, co i dziecko, linią wyciągnęła przed siebie nogi, obute w popielate buciki. Zmieniła pozę i miejsce, lecz te same myśli powlokły się za nią.
Ciągle przeżuwała swe dotychczasowe życie. Ciągle błądziła po mieszkaniu na Wareckiej ulicy. Nie dlatego, żeby tęskniła za pozostawioną tam rodziną, lecz z przyzwyczajenia i nałogu. Ona nigdy nie badała się, czy kocha swe dzieci, a zwłaszcza, jak je kocha. Wiedziała, że to jej obowiązek, a to, co było obowiązkiem, rozum jej każe wypełniać. A więc tak, naturalnie, kochała te grzeczne i miłe istoty, które były ładnie ułożone same przez się, uczyły się dobrze, nie chorowały i nie zabierały dużo miejsca. Wie, że już nie ma ich na Wareckiej, że są na wsi, że im jest dobrze, dlaczego ma się o nie troszczyć?
Błądzi jednak znów po swoim mieszkaniu. Nudzi ją to i męczy.
Dudnienie bosych nóg w sieni.
Sapanie, macanie klamki i wreszcie wpadnięcie zlanej deszczem gaździny z menażkami.
— Dobre południe!
Od pieca senny i zdziwiony wzrok Pity pada na tę góralkę z rozchamraną na piersiach koszulą, w serdaku o wywróconym włosie, z chustką żółtą, spraną deszczem na kosmykach włosów czarnych jak hebany.
A dla kontrastu z tą czernią i gęstwą włosów młodych i zdrowych — twarz dzika, na wpół zwiędła, bez wieku, podobna do zbłoconego jesiennego liścia, wbitego w ziemię bezlitośnie, a potem wichurą wydartego z błota i rzuconego o mroźnym wieczorze w przestrzeń bezdrożną.
Ta kobieta nie ma oznaczonych lat. Starcze bruzdy twarz ryją, oczy iskrzą się temperamentem młodości.
Pod serdakiem pierś zwiędła, a nogi jak młodej kozicy, co po reglach skacze.
Przypadła do stołu, uderzyła w niego menażkami, rzuciła talerze, widelce, łyżki, noże... Pokazała rząd białych, czystych zębów.
— Psota? — ha?... — wyrzekła, ocierając szerokie ręce o fartuch.
Pita patrzała ciągle na gaździnę jak na ciekawy okaz lub ilustrację w jakimś dzienniku.
Góralka wzrok dziewczyny podchwyciła.
— Cni się wam?
Pita z przyzwyczajenia uśmiechnęła się, choć nic nie rozumiała.
— Nie banujcie, bo się osbiere. Pan Jezus da, że się osbiere!
Uśmieszek uprzejmy Pity przechodzi w ironię.
— Pojedźcie se, to się wam tak cnić nie będzie. Chmury uciekną żyćkie i będziecie wartko latali po ulicy, kielko sami zekcecie!...
Tuśka podeszła do stołu i porządkowała nakrycie.
— Moja gaździno, a to wasz dom będzie tak cały stał pustką? — spytała.
— Nie... — odparła góralka — do tej izby naprzeciw przyjedzie jeden pan niepłony. On już trzeci rok do nas przyjeżdża. Miał już być, ale cosi kansi się stało i ni ma go do dzisiok. Ale przyjedzie.
Pita i Tuśka siedziały już za stołem i matka dostrzegła, że dziecko, zamiast jeść, pilnie obserwuje góralkę, uśmiechając się ironicznie.
— Pito, proszę cię, jedz zupę! — wyrzekła, o ile możności najrozumniejszym tonem.
— Panienka nie rozdęta, to się i bele cem naźre... — tłumaczy gaździna.
Podchodzi do pieca, obciera z lubością kafle mokrym fartuchem, a potem patrzy z dumą na „kanapę”, którą nabyła umyślnie, aby móc podwyższyć czynsz od „sezonu”.
— Pikna kanapka? co?... — pyta żądając przyświadczenia.
— Chciałam was prosić, żebyście ją wynieśli — odpowiada Tuśka.
Oczy gaździny mało nie wyskoczą z orbitów.
— Locego?
— Bo ją czuć sianem.
Gaździna widocznie uczuła się dotknięta.
— Pikna kanapka — powtórzyła — ale jak jej nie chcom, to jom damy panu, co przyjedzie wnetki.
Po chwili znów z lubością zaczęła piec ścierać fartuchem.
— Pikny piec... — zamamrotała.
— Cóż, kiedy się w nim nie chce palić — odrzuciła Tuśka.
— O!... co też ta gadajom... takie tafle śklące, to je pikny piec. Dałak za niego dużo pieniędzy.
— Może... ale patrzcie, co tu dymu...
— E!... bo co wam powiem... to bez te kawcyska.
— Jak to?
— Ano... nie słysom, jak się to dreją?
— Ach!... to kawki.
— No, ale kawcyska. Do komina się napcha i tam się tak wędzi...
Tuśka wsłuchiwała się w ten ochrypły głos z jakąś nieokreśloną przyjemnością. Skrzypiało to, świszczało, czasem jęknęło. Wolała słuchać niż patrzeć na tę gaździnę, bo twarz płaska i jakby rozgnieciona zdawała się nie mieć w sobie ani jednej iskierki łagodności. Nic kobiecego. Coś surowego, kanciastego jak cały styl chaty, jak te belki, obciosane silnymi uderzeniami siekiery.
Natomiast w głosie coś się łamało, coś tam drgało miękko, zwłaszcza gdy z lubością ta kobieta zwracała się ku swej własności, ku temu, co posiadła już siłą wielkiej woli i starań całej przeoranej młodości.
Tuśka i Pita jadły zimne i niesmaczne potrawy, rozmazane na dnie menażek.
Ustępowały sobie wzajemnie lepsze kawałki; ceremoniując się coraz wykwintniej.
— Proszę cię... proszę, moja droga... zrób mi tę przyjemność, dziękuję mamuńci...
Zwyczajem przyjętym, Tuśce zdawało się, iż wypełnia obowiązki dobrej matki, zmuszając dziecko do wlewania w siebie dużej ilości letniej, tłustej wody, nazwanej rosołem, i do usilnego darcia zębami łyka krowiego mięsa, ochrzczonego polędwicą.
— Jedz... proszę cię...
Dziewczyna żuje z widocznym, choć pokrywanym wstrętem szablonową strawę, która ma ją „odżywiać”.
Deszcze leje na dworze z coraz większą zaciekłością.
— Siąpi! — wyrokuje gaździna, która teraz wpadła w ekstazę przed wykrochmalonymi firankami, podpiętymi kawałkami niebieskiego papieru.
— Pikne firanki... — zaczyna.
Lecz Tuśka, która w tej chwili czuje całe mizeractwo otoczenia i owej upragnionej „wiledżiatury” — postanawia czymś ubarwić sobie i dziecku to życie.
— Chcesz ciastko z kremem? — zapytuje Pity, odsuwając z niezadowoleniem talerze.
— Dziękuję mamusi!
— Czy tu jest cukiernia?
— Hej, cegok by nie było.
— Może wasz syn by poszedł po ciastka? Dostanie za drogę.
Gaździna parsknęła śmiechem.
— Mój syn? — Adyk on w Hameryce!
— No, a ten młody góral, co nam tu wczoraj pomagał rzeczy rozpakować?
— Jakowy?
— O, mamuńciu — zawołała Pita — ot, on idzie do szopy...
Gaździna wyjrzała przez okno, unosząc delikatnie firankę.
— Ten?... dy to... mój...
— No, więc...
— Mój mąż, a nie syn.
Zapanowało chwilowe milczenie.
*
Do szopy poszedł i strząsnąwszy z deszczu kapelusz Józek Obidowski, Chrobakiem nazwany, mąż ślubny Wikty Obidowskiej, wszedł pod wystający daszek na trochę suche miejsce i cały na tle złotych belek zarysował się jak figurka kunsztownie odrobiona.
Proste to było, smukłe, śmigłe, odziane
Uwagi (0)