Komediantka - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka darmowa online .TXT) 📖
Historia młodej dziewczyny, która w pogoni za wolnością i w poszukiwaniu samorealizacji postanawia zostać aktorką.
Janka Orłowska z Bukowca, bohaterka powieści „Komediantka” (1896), ma dość życia w małym, szarym miasteczku i podporządkowywania się decyzjom ojca. Chcąc odmienić swoje życie, odchodzi z domu i wstępuje do grupy teatralnej. Praca na scenie wydaje się być spełnieniem jej marzeń, ale rzeczywistość ma niewiele wspólnego z wyobrażeniami. Okazuje się, że bez wybitnego talentu i znajomości w środowisku nie da się wiele osiągnąć. W wyniku niepowodzeń Janka dochodzi do punktu krytycznego. Powieść powstała na podstawie osobistych doświadczeń teatralnych Reymonta oraz prowadzonych przez niego obserwacji.
- Autor: Władysław Stanisław Reymont
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Komediantka - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka darmowa online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont
I nie dokończyła, bo dawna bezradność i dawneobawy znowu wróciły; siedziała już, nie odpowiadając Kręskiej, która widząc, że projekt jej nie zostanie wykonany, wyszła zirytowana.
Janka włożyła jakiś kaftan, filcową czapkę, kij i poszła do lasu, ale dziś nie mogła się tam bezmyślnie włóczyć, ani znaleźć rozkoszy w obcowaniu z samą sobą, nawet marzyć o scenie nie mogła.
Poszła na szczyt tej góry kamienistej, skąd się otwierał rozległy widok na lasy, na wsie za nimi i na nieskończony obszar przestrzeni. Patrzyła się, ale ta cisza w przestrzeniach, niepokój, to przeczuwanie burzy, jakaś trwoga, denerwowały ją silnie. Wiedziała, że jutro coś się zdecyduje, coś się stanie takiego, czego pragnęła i bała się jednocześnie...
Wróciła o zmroku do domu. Nie rozmawiała ani z ojcem, ani z Kręską, tylko zaraz po kolacyi poszła do swojego pokoju i czytała bardzo długo Consuelo Jerzego Sanda.
W nocy sny ją trapiły ciężkie, że się co chwila budziła spocona i jeszcze przede dniem obudziła się zupełnie i nie mogła spać. Leżała z szeroko otwartemi oczyma i patrzyła w sufit, na którym rysowała się plama światła, oderwana od latarni peronowej. Pociąg jakiś szedł z hukiem, słyszała długo jego łoskot rytmiczny i całe chóry głosów przeciskały się przez szyby strumieniami dźwięków.
W głębi pokoju, zalanej zmrokiem, pełnej jakichś błysków, snujących się, niby oderwane promieniowanie świateł dawno zagasłych — zdawała się widzieć widma, zarysy jakichś scen, postaci, dźwięków... Mary mózgu zmęczonego napełniały pokój halucynacyami. Spostrzegła jakiś gmach ogromny, długi, z szeregami kolumn, jak się zaczął zarysowywać i wyłaniać z mroków... nie wiedziała co to jest, ale patrzyła...
Potem szły sceny i postacie jakieś tragiczne, przestrzenie zalane światłem, głosy muzyki, ciżba ludzka, miasto wielkie, ulice długie, domy wysokie, tłok na ulicach.
Rano wstała, tak zdenerwowana, że się na nogach utrzymać nie mogła.
Słyszała, że ojciec dysponuje wystawny obiad, że robią przygotowania do uroczystego przyjęcia. Kręska chodziła koło niej na palcach i uśmiechała się, subtelnie drwiącym uśmieszkiem, który Jankę drażnił. Odurzona była wyczerpaniem i burzą, jaka wrzała w niej. Przyglądała się wszystkiemu obojętnie, bo myśl jej była ciągle o tej oczekiwanej walce z ojcem. Chciała coś czytać, zająć się czemś, ale wszystko wysuwało się jej z rąk bezwładnych.
Poszła do lasu, ale zaraz zawróciła z powrotem, bo nie wiedziała, po co tam iść?... Nuda jakaś rozlała się po niej i niepokój przysłaniał jej serce mgłą coraz większą. Nie mogła się w żaden sposób otrząsnąć z tego nastroju.
Zaczęła grać machinalnie gamy, ale monotonne, usypiające szmery dźwięków, denerwowały ją jeszcze więcej.
Grała później nokturny Chopinowskie, grała długo, wsłuchiwała się w te tony nieokreślone, co były jakimś śpiewem zaświatów, co miały w sobie akcenta łez, cierpień, krzyków, rozpaczy bezsilnej; blaski zimnych nocy księżycowych, jęki podobne do szeptów dusz konających, szmery, światła, uśmiechy rozłączeń, drgania życia subtelnego i smutnego...
I rozpłakała się spazmatycznie. Płakała długo, nie wiedząc, dlaczego płacze, ona, która od śmierci matki nie wylała ani łzy jednej.
Poczuła się znękaną pierwszy raz w życiu, które dotychczas było tylko ciągłym buntem protestu i szamotania się... Obudziło się w niej głębokie pragnienie podzielenia się smutkami duszy: zapragnęła wyszeptać na jakiem sercu życzliwem, te myśli obłędne, strzępy uczuć, cierpienia nieokreślone i obawy... Łaknęła współczucia, czując, że to znękanie byłoby mniejszem, ból cichszym, łzy nie tak palące, gdyby mogła otworzyć serce przed jaką serdeczną przyjaciółką.
Poznała, że samotność jest nieszczęściem w pewnych stanach duszy.
Kręska zawołała ją na obiad, objaśniając, że Grzesikiewicz już czeka.
Wytarła ślady łez, poprawiła włosy — poszła.
Grzesikiewicz pocałował ją w rękę i usiadł obok niej.
Orłowski miał humor świąteczny i coraz domyślniki i tryumfujące spojrzenia rzucał na Jankę.
Pan Andrzej był milczącym i niespokojnym; czasami się odzywał, ale tak cicho, że ledwie Janka usłyszeć mogła. Na Kręskiej znać było zdenerwowanie.
Jakaś posępna atmosfera wisiała nad wszystkimi.
Obiad wlókł się ciężko i nudnie. Orłowski chwilami wpadał w zadumę i wtedy marszczył brwi, targał gniewnie brodę i mordercze spojrzenia rzucał na córkę.
Po obiedzie przeszli do saloniku.
Podano czarną kawę i koniak.
Orłowski wypił szybko kawę i wychodząc pocałował Jankę w głowę i mruknął coś niezrozumiale.
Zostali sami.
Janka patrzyła w okno; Grzesikiewicz czerwony, rozstrojony, dziwny, zaczął coś mówić i popijał kawę małymi łykami, wreszcie wypił ją od razu, filiżankę odsunął, że się aż przewróciła wraz ze spodkiem na stół.
Janka roześmiała się z tej gwałtowności i z miny, z jaką się tłómaczył.
— Niech się pani nie dziwi, ale w takiej chwili człowiekby lampę połknął, nie zauważywszy...
— Trudnoby było — odpowiedziała, i znowu ją śmiech pusty i bezmyślny zatrząsł.
— Pani się ze mnie śmieje? — zapytał, patrząc jej niespokojnie w oczy.
— Nie, tylko tak mi komiczną wydawała się myśl połknięcia lampy.
Milczeli. Janka skubała abażur, a Grzesikiewicz szarpał rękawiczki i bezmyślnie, odruchowo przygryzał sobie wąsy; wzruszenie dławiło go po prostu.
— Ciężko mi... okropnie mi ciężko!... — zaczął, podnosząc na nią oczy błagalnie.
— Dlaczego? — zapytała krótko i wymijająco.
— No, bo... bo... Jak Boga kocham, nie wytrzymam już dłużej!... Nie, już nie mogę się dłużej męczyć, powiem po prostu: kocham panią i proszę o jej rękę —zawołał głośno, i aż odetchnął z ulgi ogromnej, ale uderzył się w czoło i, biorąc rękę Janki, zaczął znowu:
— Kocham panią dawno, bałem się pani mówić o tem, i teraz także nie umiem się wygadać, nie umiem tak określić i wypowiedzieć, jakbym chciał... Kocham panią i błagam, bądź moją żoną...
Pocałował ją gorąco w rękę i patrzył się w nią swojemi niebieskiemi, poczciwemi oczyma, z których buchało ślepe przywiązanie i miłość szczera i głęboka. Usta drżały mu nerwowo i bladość pokryła twarz.
Janka podniosła się z krzesła i, patrząc mu prosto w oczy, odpowiedziała wolno i po cichu:
— Nie kocham pana.
Zdenerwowanie gdzieś zniknęło; wiedziała, że ta chwila oczekiwania już się zaczęła, więc była gotową. Spokojne zdeterminowanie przeglądało w jej oczach chłodno patrzących.
Grzesikiewicz odsunął się gwałtownie, jakby go kto uderzył silnie w piersi, ale powrócił na miejsce i nie rozumiejąc jeszcze znaczenia słów usłyszanych, mówił drżącym głosem:
— Panno Janino... bądź pani moją żoną... Kocham panią!...
— Nie kocham pana... nie mogę przeto za pana wyjść... nie pójdę wcale za mąż!... — odpowiedziała tym samym głosem, ale przy ostatnim wyrazie głos jej zadrgał jakimś akcentem litości dla niego.
— Jezus, Marya! — wykrzyknął Grzesikiewicz, chwytając się za głowę. — Co pani powiedziała?... Co to jest?!... Pani nie pójdzie za mąż!... nie chce pani być moją żoną!?... Pani mnie nie kocha!...
Ukląkł raptownie przed nią, schwycił ją za ręce, i, okrywając je pocałunkami, prawie przez łzy strachu gorączkowego, zaczął ją błagać tak silnie, tak pokornie, tak mu głos drżał łkaniem miłości ogromnej, że chwilami zatrzymywał się, aby zaczerpnąć powietrza i zebrać myśli.
— Nie kocha mnie pani?... Pokocha mnie pani. Przysięgam, że ja i matka moja i ojciec będziemy jej niewolnikami... Poczekam wreszcie... Niech pani powie, że za rok... za dwa... za pięć... będę czekać. Przysięgam pani, będę czekać!... Ale niech mi pani nie mówi, że nie!... Na miłość Boską, niech mi pani nie mówi tego, bo się wścieknę z rozpaczy! Jakto?... nie kocha mnie pani!... ale ja panią kocham... my wszyscy panią kochamy... my nie potrafimy już żyć bez pani!... nie... Ojciec mi powiedział, że... że... a tutaj!... Jezus Marya! ja się wścieknę!... Co pani robi ze mną!... co pani robi!...
Porwał się z ziemi i chwytając się za głowę rozczochraną, krzyczał prawie z bolu.
Janka miała łzy w oczach i żal się jej robiło; ta jego szczera i taka prosta rozpacz, objawiająca się tak targająco, podziałała na nią dziwnie.
Była chwila, w której poczuła we własnem sercu te łzy jego i rozpacz — i jakaś sympatya litosna targała ją, że już odruchowo podać mu chciała ręce i powiedzieć, że będzie jego żoną, — ale to trwało krótko.
Stała znowu ze łzami rozczulenia w oczach, ale z obojętnością w sercu i patrzyła się zimno.
— Panno Janino, błagam o odpowiedź!... Niech pani pomyśli, że odmową zabija pani mnie, matkę moją, ojca, wszystkich...
— Wolałbyś pan, żebym ja się zabiła dla wszystkich! — odpowiedziała chłodno i usiadła z powrotem.
— A!!... — wyrwało mu się z gardła i odchylił głowę nieco w tył, jakby z obawy, że sufit runie natychmiast.
Machinalnie zerwał rękawiczki z rąk, podarł, a raczej poszarpał je i rzucił na podłogę, zapiął surdut na wszystkie guziki, a wreszcie siląc się na spokój, powiedział:
— Żegnam panią... ale... że zawsze... że wszędzie... że nigdy... — szepnął z trudem, pochylił głowę i szedł ku drzwiom.
— Panie Andrzeju!... — zawołała silnie.
Grzesikiewicz odwrócił się ode drzwi z jakimś błyskiem nadziei w oczach.
— Panie Andrzeju — mówiła prosząco — nie kocham pana, ale go szanuję... nie mogę wyjść za pana, nie mogę... ale zawsze... będę o panu wspominać, jak o człowieku szlachetnym. Pan mnie rozumie, iż to byłoby podłością iść za człowieka niekochanego... Pan się brzydzi obłudą i kłamstwem — i ja go nienawidzę. Przebaczy mi pan, ale ja sama cierpię... sama także nie jestem szczęśliwą... o nie!...
— Panno Janino... gdybyś tylko... gdybyś...
Spojrzała na niego tak boleśnie, że zamilkł i wyszedł wolno.
Janka siedziała jeszcze, patrząc na drzwi, któremi wyszedł — i jeszcze miała w mózgu dźwięki jego słów, gdy wszedł do pokoju Orłowski.
Spotkał się z Grzesikiewiczem na schodach i z jego twarzy dowiedział się o wszystkiem.
Janka aż krzyknęła ze strachu, tak ojciec zmienił się strasznie. Twarz miał brudno-siną, oczy wysadzone, głowa mu się trzęsła jakimiś poprzecznymi ruchami.
Usiadł przy stole i cichym, przyduszonym głosem zapytał:
— Co powiedziałaś Grzesikiewiczowi?
— To, co mówiłam ojcu wczoraj, że go nie kocham i nie pójdę za niego — odpowiedziała śmiało, ale się zlękła tej cichości i pozornego spokoju, z jakim ojciec przemawiał:
— Dlaczego? — rzucił krótko, jakby nie rozumiejąc.
— Powiedziałam: nie kocham i nie chcę wcale wyjść za mąż.
— Głupiaś!... głupiaś!... głupiaś!... — syczał przez zaciśnięte zęby i podnosił się zwolna z krzesła.
Patrzyła na niego spokojnie i dawna jej zaciętość wracała.
— Powiedziałem, że pójdziesz za niego... dałem słowo, że pójdziesz za niego, to pójdziesz!
— Nie pójdę!... nikt mnie nie potrafi zmusić!... — odpowiedziała ponuro, z mocą patrząc się w błyszczące oczy ojca.
— Zaciągnę cię do ołtarza. Zmuszę cię!... musisz!... — wołał głucho.
— Nie!
— Wyjdziesz za Grzesikiewicza; ja ci to mówię, ja twój ojciec, rozkazuję ci to zrobić!... Usłuchasz mnie natychmiast, bo cię zabiję!...
— Dobrze, niech mnie ojciec zabije, ale nie usłucham.
— Wypędzę cię z domu!... — krzyczał już głośno, odzyskując siły i ściskając nerwowo poręcz krzesła.
— Dobrze!
— Wyrzeknę się ciebie!
— Dobrze! — odpowiadała coraz silniej.
Czuła teraz, że z każdem słowem ojca dusza jej twardnieje i nasyca się coraz większą stanowczością.
— Wypędzę cię!... słyszysz?... i choćbyś konała z głodu, choćbyś skomliła u drzwi, nie wpuszczę, nie zechcę nigdy wiedzieć o tobie!...
— Dobrze...
— Janka! ty mnie nie doprowadzaj do ostateczności. Ja cię proszę, idź za Grzesikiewicza, moja córko, dziecko moje!... przecież to dla twojego dobra, ja chcę tego małżeństwa. Nie masz nikogo oprócz mnie na świecie; ja jestem stary... umrę... zostaniesz sama, bez opieki, bez utrzymania... Janka, tyś mnie nigdy nie kochała!... Żebyś ty wiedziała, jaki ja jestem przez całe życie nieszczęśliwy, tobyś się ulitowała!... — prosił, ale w głosie miał akcenta krzyku i groźby.
— Nie!... nigdy!... — odpowiedziała, nie poruszona ani na chwilę jego prośbą i skargami.
— Ostatni raz cię pytam! — krzyknął onieprzytomniony jej odpowiedzią.
— Ostatni raz mówię, że nie!
Orłowski z taką siłą rzucił krzesłem o ziemię, że się rozleciało w kawałki; rozerwał sobie kołnierz koszuli, bo go dusił spazm wściekłości i, z poręczą w ręku rzucił się do Janki, by ją uderzyć, ale jej zimny, prawie pogardliwy wyraz twarzy, oprzytomnił go w jednej chwili. Odrzucił od siebie tę poręcz.
— Precz!!... — wrzasnął wskazując drzwi — precz!... słyszysz? Wypędzam cię na zawsze z mego domu!... Nie przestąpisz nigdy tego progu, póki żyć będę, bo cię zabiję, jak psa wściekłego i wyrzucę za bramę!... Nie mam już córki!...
— Dobrze, pójdę precz... — odpowiedziała machinalnie.
— Nie mam już córki! Nie chcę cię znać, nie chcę słyszeć o tobie!... zgiń... Zabiję!... zabiję!... — krzyczał, biegając po pokoju, jak szalony.
Jego waryactwo wybuchało teraz w całej sile.
Wybiegł potem z mieszkania, i widziała przez okno, jak leciał do lasu.
Siedziała głucha, niema, zlodowaciała... Spodziewała się wszystkiego, ale nigdy, że ją wypędzi z domu, własny ojciec. Poczuła straszny ból do niego, ale ani jedna łza nie błysnęła w jej oku. Oglądała się nieprzytomnie, bo wciąż słyszała ten chrapliwy krzyk: „precz! precz!”
— Pójdę precz, pójdę... — odpowiadała pokornym, złamanym głosem przez łzy, które jej zalewały serce — pójdę...
Było jej jednak tak ciężko, tak strasznie ciężko na duszy, że siedziała zamierając z bólu: zdawało się jej,że to „precz” ojcowskie smaga ją, jak prętem żelaznym i że się oblewa krwią męki...
— Boże mój, Boże! za cóż ja jestem tak nieszczęśliwa?... — zawołała później.
Kręska, która wszystko słyszała, przybiegła do niej; ze łzami w głosie zaczęła ją pocieszać, lecz Janka odsunęła ją łagodnie. Nie tego jej było potrzeba: nie takich słów i nie takiej pociechy.
— Ojciec mnie wypędził... muszę wyjeżdżać... — rzekła, dziwiąc się w duszy tym krótkim dźwiękom, które zamykały w sobie tak wiele.
— Ależ to niemożebne!... Ojciec da
Uwagi (0)