Darmowe ebooki » Powieść » Germinal - Emil Zola (wypożyczalnia książek TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Germinal - Emil Zola (wypożyczalnia książek TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Emil Zola



1 ... 34 35 36 37 38 39 40 41 42 ... 64
Idź do strony:
innych i począł namawiać, by poszli za przykładem górników Montsou i zażądali podwyższenia płacy o pięć centimów od wózka. Niebawem przeszło czterystu robotników rzuciło się z ogrzewalni do hali zjazdowej z wielkim krzykiem. Ci, którzy chcieli pracować, trzymali w rękach lampy, kilofy i łopaty, byli bez obuwia, oporni ubrani ciepło z powodu mrozu zagradzali drogę do windy i biura kontrolera. Dozorcy pochrypli od nawoływania do porządku i błagań, by oporni nie przeszkadzali tym, którzy mają chęć do pracy.

Chaval wpadł w złość, ujrzawszy Katarzynę ubraną w spodnie, kitel płócienny i niebieską czapeczkę górniczą. Wstając z łóżka rozkazał jej brutalnie, by nie ruszała się. Ale nie posłuchała go zrozpaczona, że praca przerwy dozna i braknie środków do życia. Chaval nigdy prawie nie dawał jej pieniędzy, musiała pracować na oboje. I cóż się z nią stanie? Ciążył jej na duszy zmorą bezustanny strach przed jutrem, które przedstawiało się jej w postaci domu publicznego w Marchiennes, gdzie kończyły zazwyczaj żywot przesuwaczki pozbawione chleba i dachu nad głową.

— Psiakrew! — wrzasnął Chaval — cóż tu masz do roboty?

Wybąknęła, że nie może żyć z procentów, więc chce pracować!

— Więc zwracasz się przeciwko mnie, małpo jedna! Idź mi zaraz do domu, bo inaczej dam ci takiego kopniaka, że stracisz wszystkie zęby.

Strwożona usunęła się na bok, ale nie odeszła, chcąc się dowiedzieć, jaki obrót sprawa przybierze.

Właśnie wszedł Deneulin. Mimo słabego oświetlenia jednym rzutem oka objął sytuację. Spojrzał na tłum w półcieniu stłoczony. Znał każdego hajera, ładowniczego, przesuwacza, przesuwaczkę, aż do najmniejszych chłopców i pomocników. W hali czysto było i porządnie. Maszyna mająca przepisowe ciśnienie wypuszczała parę wentylami, liny zwisały bezczynne, wózki porzucone na drodze do szachtu stały na żelaznej podłodze. Z lampiarni wzięto ledwo osiemdziesiąt lamp, reszta stała nietknięta. Deneulin widział to, ale sądził, że jedno jego słowo wystarczy, by praca została na nowo podjęta.

— No cóż tam, dzieci? — spytał głośno. — O co wam idzie? Powiedzcie, a porozumiemy się.

Deneulin po ojcowsku obchodził się ze swymi robotnikami, mimo że wymagał pilnej pracy. Usiłował z początku sprawę w dobry sposób załatwić, choć w głosie jego stanowczość przebijała. Robotnicy bali się go, ale i lubili zarazem za jego odwagę i wytrwałą pracę w kopalni. W razie niebezpieczeństwa był zawsze pierwszy na miejscu. Dwa razy podczas wybuchu gazów opasany tylko liną spuszczał się w głąb szachtu, czego uczynić nie chcieli nawet najodważniejsi.

— Ano mówcie! Myślę, że nie zmusicie mnie, bym żałował, żem za was zaręczył. Wiecie, że odrzuciłem proponowany posterunek żandarmerii. Mówcie więc spokojnie, czego chcecie.

Wszyscy zamilkli i jeden po drugim poczęli odchodzić na bok zmieszani. Chaval wystąpił teraz naprzód i rzekł:

— Panie dyrektorze, na dotychczasowych warunkach pracować nie możemy. Żądamy po pięć centimów więcej od wózka.

Deneulin udał zdziwionego.

— Pięć centimów? I skądże to żądanie? Ja przecież nie uskarżam się na stemplowanie i nie narzucam wam nowej taryfy jak dyrekcja w Montsou.

— To prawda — odparł Chaval — ale solidaryzujemy się i tak z żądaniami górników w Montsou, którzy nie przyjmują taryfy i żądają podwyżki, gdyż niepodobieństwem jest przy płacy dotychczasowej porządnie robić. Chcemy więc o pięć centimów więcej!

Zwrócił się do tłumu.

— Prawda, że takie są nasze żądania?

Podniosły się głosy. Potakiwano. Począł się zgiełk, wielu wymachiwało rękami. Zbliżyli się wszyscy i obstąpili Deneulina zwartym półkolem.

Oczy mu rozbłysły, pięści się zacisnęły. Był zwolennikiem surowej dyscypliny i hamował się z całą siłą, by nie chwycić za kark pierwszego z brzegu i nie obić. Ale opanował się. Postanowił odwołać się naprzód do ich rozsądku.

— Chcecie pięć centimów — rzekł — przyznaję nawet, że praca warta tego. Tylko niestety nie mogę ich wam dać, gdyż zginąłbym bez żadnej wątpliwości. Zrozumiecie chyba, że żyć muszę, choćby dlatego, byście wy żyć mogli, a właśnie wyczerpałem cały mój zasób i wszelka, choćby najmniejsza zwyżka kosztów spowoduje moją ruinę. Przed dwoma laty, podczas ostatniego strajku ustąpiłem... wszak pamiętacie? I ta podwyżka straszna się stała dla mnie, gdyż od tego właśnie czasu walczę o byt. Dziś wolałbym raczej zamknąć budę aniżeli zgodzić się, gdyż przy najbliższej wypłacie nie miałbym skąd wziąć pieniędzy dla was.

Chaval, słysząc zwierzenia swego pracodawcy, uśmiechał się złośliwie. Inni opuścili głowy na piersi, nie mogło im się pomieścić w głowach, by właściciel kopalni naprawdę nie zdzierał milionów z robotników.

Deneulin mówił dalej. Opowiadał o swej ciągłej walce z Kompanią Montsou, która czyha tylko na tę chwilę, gdy kark skręci skutkiem najlżejszej nieostrożności. Wobec tej dzikiej konkurencji zmuszony jest do ostatecznej oszczędności, tym bardziej że większa głębokość szachtów Jean-Barta zwiększa już sama przez się koszta eksploatacji, czego nie wyrównuje wcale większa miąższość35 pokładów. Przyznawał się do tego, że nigdy by nie był w czasie ostatniego strajku podwyższył płac, gdyby nie był zmuszony pójść w ślad Montsou z obawy, że nie dostanie robotnika. Przedstawił im, że nic mądrego nie uczynią, zmuszając go do sprzedania kopalni, gdyż wówczas pójdą pod straszliwe jarzmo Kompanii. On jest prywatnym przedsiębiorcą, nie owym tajemniczym, chciwym krwi bożkiem, to jest Kompanią, która opłaca swych dyrektorów, by zdzierali skórę z robotników. Jako chlebodawca ryzykuje swój majątek, oddaje swe zdolności, naraża swe zdrowie i życie. Zatrzymanie pracy byłoby dlań ruiną, gdyż nie ma zapasów, a obstalunki wykonać musi. Przy tym kapitał utopiony w kopalni leżeć martwo nie może, bo w takim razie jakże by zapłacił procenty od sum, które mu pożyczono, jakże by wywiązał się ze swych zobowiązań? Byłaby to ruina zupełna.

— Tak, moi drodzy — konkludował — chciałem was przekonać, dlatego szczerze i otwarcie powiedziałem wszystko. Przecież od człowieka wymagać nie można, by popełnił samobójstwo? A czy wam dam owe pięć centimów, czy zgodzę się na strajk, to wszystko jedno. Jedno i drugie równa się dla mnie ostatecznej klęsce.

Zamilkł. Szmer głuchy przebiegł tłum. Część robotników poczęła się wahać. Kilkudziesięciu skierowało się ku otworowi zjazdu.

— Przynajmniej — rzekł dozorca — ci, co chcą pracować, powinni mieć swobodę pracowania. Kto chce podjąć pracę?

Jedna z pierwszych wystąpiła Katarzyna. Ale Chaval szarpnął ją za rękę, odrzucił wstecz i wrzasnął:

— Wszyscy jesteśmy solidarni! Szubrawcy tylko opuszczają towarzyszy!

I znowu porozumienie było niemożliwe. Zakotłowało znowu. Chętnych do podjęcia pracy odepchnięto w tył i przygnieciono ciężarem kilkuset ciał do muru hali zjazdowej. Przez chwilę jeszcze próbował zrozpaczony Deneulin walczyć i siłą zmusić do posłuchu, ale wnet spostrzegł, że to do niczego me doprowadzi, i cofnął się. Przez chwilę siedział wyczerpany, półprzytomny na stołku kontrolera, czując tylko niemoc swoją. Wreszcie uspokoił się na tyle, że kazał jednemu z dozorców zawezwać Chavala. Gdy się zjawił, ruchem ręki odprawił świadków.

Miał zamiar wybadać, co tkwi w Chavalu, i po pierwszych słowach poznał, że ma do czynienia z człowiekiem zarozumiałym i pełnym zawiści. Począł więc zaraz od pochlebstwa. Udał wielkie zdziwienie, że robotnik tak zdolny jak on jest zarazem na tyle nierozważny, by sobie psuć karierę. Dał mu do zrozumienia, że od dawna zwrócił nań uwagę w zamiarze udzielenia mu szybkiego awansu i zakończył wprost ofiarowaniem mu miejsca nadzorcy. Chaval słuchał w milczeniu zrazu ze ściśniętymi pięściami, ale w miarę jak słuchał, począł się zamyślać. W głowie mu huczało. Jeśli będzie upierał się dalej przy strajku, nie zostanie nigdy niczym więcej jak narzędziem w rękach wpływowego Stefana, gdy tutaj otwierała mu się możliwość wstąpienia w szeregi przełożonych. Krew mu uderzyła do głowy, był oszołomiony. W dodatku widać, że banda strajkujących już nie przyjdzie, zaskoczyło ich coś, pewnie zatrzymali ich żandarmi. Był czas najwyższy poddać się. Ale nie przestał potrząsać głową, bić się ostentacyjnie w piersi. Wreszcie wyszedł, przyrzekłszy Deneulinowi, że uspokoi towarzyszy i namówi do podjęcia pracy. O schadzce wyznaczonej przez siebie górnikom z Montsou nie wspomniał.

Deneulin pozostał w pokoju kontrolera, dozorcy odsunęli się też na bok, a Chaval wylazł na wózek i przez całą godzinę przemawiał. Część robotników wygwizdała go, stu osiemdziesięciu, trwając przy postanowieniu, do którego ich doprowadził sam Chaval, odeszło z pogróżkami. Już była siódma, dzień wstał jasny, choć bardzo mroźny. Nagle Deneulin posłyszał codzienny szmer kopalni, przerwaną pracę podjęto na nowo. Pierwsza ruszyła dźwignia maszyny, a z nią liny poczęły się zwijać na bębny. Potem zabrzmiały sygnały, klatki napełniły się, znikły pod ziemią, wróciły puste, kopalnia poczęła pożerać swą codzienną rację hajerów i przesuwaczy, a chłopcy zadudnili wózkami o żelazną podłogę hali.

— Do licha, na cóż czekasz? — krzyknął Chaval na Katarzynę oczekującą swej kolei. — Dalej, rusz się, próżniaczko!

Gdy o dziesiątej zajechała pani Hennebeau z Cecylką, zastała panny Deneulin ubrane bardzo elegancko, tak że nikt by nie powiedział, iż suknie ich przerobione już były ze dwadzieścia razy. Deneulin zdziwił się, widząc Négrela towarzyszącego konno powozowi. A więc w wycieczce brali też udział panowie? Pani Hennebeau oświadczyła na to z macierzyńskim uśmiechem, że przeraziła ją wieść, iż drogi pełne są dziwnych jakichś figur, więc zdecydowała się wziąć sobie obrońcę do boku. Négrel uspokajał damy, że nie ma co bać się pogróżek awanturników robiących tylko hałas, którzy nie śmieliby jednak rzucić w szybę kamieniem. Deneulin był bardzo zadowolony z odniesionego zwycięstwa i opowiadał o stłumieniu strajku w swej kopalni. Był teraz zupełnie spokojny o przyszłość. W powozie toczyła się rozmowa o przecudnej pogodzie i nikt nie przeczuwał, że z oddali nadciągała już burza, że szedł tłum, którego kroki słyszeć by można już było stąd przyłożywszy ucho do ziemi.

— Więc postanowione? — mówiła pani Hennebeau. — Wieczorem zjawisz się pan po córki i zjesz z nami obiad... pani Gregoire obiecała mi też przyjechać po Cecylkę.

— Proszę liczyć na mnie — odparł Deneulin.

Kareta odjechała w kierunku Vandame. Łucja i Janka wychyliły się jeszcze przez okno, by uśmiechem pożegnać stojącego na drodze ojca, a Négrel ruszył szarmancko za karetą.

Minęli las i skierowali się na drogę wiodącą z Vandame do Marchiennes. Gdy zbliżali się do Tartaretu, spytała Janka pani Hennebeau, czy zna Côte-Verte, a ta wyznała, że nie, mimo że mieszka już od pięciu lat w tej okolicy. Zboczono więc. Tartaret leżało na skraju lasu. Był to szmat ziemi pokryty żużlem, nie nadający się pod uprawę, pod którym paliła się już od stuleci kopalnia węgla. Początek ognia sięgał czasów bardzo dawnych. Górnicy opowiadali, że ogień z nieba spadł na tę podziemną Sodomę, gdzie przesuwaczki oddawały się najokropniejszym występkom. Nie miały czasu uciec i do dziś dnia goreją w tym piekle.

Czerwone zwapniałe skały pokryte były jakby porostem kryształkami ałunu36, a ze szczelin wydobywały się pary siarki. Śmiałkowie, którzy ośmielili się spojrzeć w nocy w te otwory, przysięgali, że widzą płomienie i dusze potępieńców smażące się w strasznym podziemnym żarze. Ogniki miały tam tańczyć i z ziemi podnosić się gorące opary, a wszystko to były piekielne wyziewy.

I o dziwo, pośrodku tego osławionego szmatu ziemi leżało Côte-Verte. Nie więdła tam ni latem, ni zimą trawa, odnawiały się bez przerwy liście na bukach, a pola dawały trzy zbiory rocznie. Była to naturalna cieplarnia ogrzewana podziemnym ogniem. Nigdy nie było tam śniegu. Bezkarnie, wśród mrozu tego grudniowego dnia zieleniły się krzewy tuż obok bezlistnego lasu.

Powóz skręcił niebawem znowu na gościniec. Négrel naśmiewał się z legendy i objaśniał, że ogień w głębi kopalni powstaje zazwyczaj skutkiem fermentacji miału węglowego i gdy się go nie może opanować, trwa bez końca. Wymienił nawet jedną kopalnię w Belgii, dla ugaszenia której musiano zmienić koryto rzeki i spuścić wodę w głąb. Ale niebawem Négrel zamilkł. Powóz mijał coraz to częściej liczne grupy robotników. Szli, niechętnymi spojrzeniami obrzucając zbytkowny pojazd, przed którym schodzić musieli na bok. Coraz ich było więcej, a na mostku rzuconym przez Skarpę konie musiały iść stępa. Cóż wygnało tych ludzi na drogę? Damy poczęły się bać, a Négrel zwąchał, że w całej okolicy zanosi się na rozruchy. Odetchnęli wszyscy przybywszy do Marchiennes. Piece pierścieniowe podobne do wież i koksowe baterie wyrzucały z siebie wstęgi dymu, tak że rozpylona sadza napełniała powietrze, chmurą czarną unosiła się wysoko nad ziemią aż do wyżyn, gdzie nikła jakby wessana przez słońce.

II

W kopalni Jean-Bart Katarzyna woziła węgiel już od godziny. Pot spływał jej z czoła tak, że co chwila musiała stawać, by obetrzeć sobie twarz.

Chaval łamiący wraz z towarzyszami węgiel w oddalonej sztolni zdziwił się, że nie słyszy turkotu wózka. Lampy paliły się licho, pył węglowy ćmił wzrok.

— Cóż tam? — krzyknął.

Odpowiedziała mu, że ginie z gorąca i nie może pracować z powodu bicia serca.

Na to odkrzyknął rozwścieczony:

— To zdejm jak my koszulę!

Pracowali w głębokości 700 metrów, w północnej części kopalni, pierwszej sztolni pokładu Désirée oddalonego o trzy kilometry od szachtu zjazdowego. Górnicy mówiąc o tej miejscowości bledli i zniżali głos, jakby mówili o piekle. Milkli zazwyczaj i kiwali tylko głowami. Im dalej na północ, tym bardziej zbliżały się chodniki do gorącego Tartaretu, którego żar na powierzchni ziemi jeszcze wypalał skały na wapno. Sztolnia w tym miejscu, gdzie właśnie pracowano, miała temperaturę średnią 45°. Znajdowano się w sąsiedztwie ogniska, o którym opowiadano baśni straszliwe.

Katarzyna, pracująca już bez kaftana, po chwili wahania zdjęła także spodnie i w samej koszuli, przewiązanej jedynie tasiemką jak bluza, poczęła na nowo toczyć wózek.

— Tak może będzie mi lepiej! — powiedziała głośno.

Prócz dławiącego gorąca prześladował ją jeszcze strach. Od pięciu dni, to jest od czasu, kiedy tu pracowała, rozmyślała bezustannie o historiach zasłyszanych w dzieciństwie. Rozmyślała o karze

1 ... 34 35 36 37 38 39 40 41 42 ... 64
Idź do strony:

Darmowe książki «Germinal - Emil Zola (wypożyczalnia książek TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz