Darmowe ebooki » Powieść » Germinal - Emil Zola (wypożyczalnia książek TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Germinal - Emil Zola (wypożyczalnia książek TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Emil Zola



1 ... 32 33 34 35 36 37 38 39 40 ... 64
Idź do strony:
Chciał słyszeć, o czym starsi będą rozmawiać. Popchnął naprzód Béberta i zaproponował, by przez resztę drogi zabawiali się ciskaniem kamieniami za półżywą królicą. Miał przy tym myśl uboczną, że może zwierzę przy tej okazji zostanie zabite i weźmie je do swej spiżarni podziemnej w Requillart. Królica poczęła znowu uciekać z opuszczonymi uszami. Jeden kamień skaleczył ją w grzbiet, drugi strzaskał jej kość ogonową i byłaby pewnie legła, gdyby nie ukazanie się nagle Stefana i ojca Maheu na polance leśnej. Przerażeni nicponie rzucili się na zwierzę i skryli je do koszyka. W tej chwili ostatnim uderzeniem rozegrali Zachariasz i Mouquet partię, a piłka potoczyła się w las.

Wraz ze zmierzchem zaroiły się wszystkie drogi i ścieżki całej okolicy. Pojedynczo i grupami szli robotnicy w kierunku rysującego się fioletowo na horyzoncie lasu Vandame. Kolonie opróżniały się, szli wszyscy, nawet kobiety i dzieci. Ale drogi obsiadł już cień i nie można było objąć jednym rzutem oka całej tej fali ludzkiej zdążającej do wspólnego celu, słychać było ją raczej. Wzdłuż płotów, krzaków płynął szmer jakiś przygłuszony, brzmiący dziwnie w ciszy wieczoru.

Pan Hennebeau wracający właśnie z objazdu nastawił ucha na ten zgiełk niewyraźny. Spotkał kilkanaście par idących wolnym krokiem jakby na przechadzkę. Sądził, że to jak zwykle pary zakochanych idące w pole, by tam w stosownym miejscu zażyć rozkoszy miłości.

I na cóż uskarżają się ci ludzie, myślał, ci nędzarze, którym pozostała nic nie kosztująca, a ogromna rozkosz kochania się? Chętnie byłby cierpiał głód, gdyby mógł rozpocząć swe życie na nowo, z kobietą, która by mu się oddała z ciałem i duszą na kupce kamieni. Oblicze jego przysłoniła mgła smutku. Zazdrościł tym nędzarzom. Spuścił głowę na piersi i skierował konia ku domowi, a w uszach mu brzmiały szmery płynące równią, szmery, które wydawały mu się odgłosem pocałunków par miłosnych.

VII

Tłum zebrał się w miejscowości Plan-des-dames na obszernej polance leśnej usianej pniami, opadającej łagodnym stokiem ku ścianie wysokich, wspaniałych buków, których pnie proste, białe, okryte tylko tu i ówdzie zielonymi porostami, otaczały niby kolumny wyręb leśny. Kilka ściętych olbrzymów leżało w trawie, a po lewej stronie ciągnął się długi rząd poskładanego w sągi zrąbanego drzewa. Z nastaniem zmroku mróz się powiększył i mech zamarzły chrupał pod nogami. Polana i krzaki tonęły w ciemnościach, a na tle pobladłego nieba rysowały się wyraźnie białe pnie osrebrzone światłem wschodzącego właśnie księżyca.

Zebrało się przeszło trzy tysiące górników z żonami i dziećmi, wypełniając całą polanę, aż po ścianę lasu, a jeszcze ciągle napływali spóźnieni. Jakby poszumem wichru zabrzmiał las rozgwarem głosów kilkutysięcznej rzeszy.

Na małym wzgórku stał Stefan z ojcem Maheu i Rasseneurem. Zaraz rozpoczął się między nimi spór, wykrzykiwali głośno. Obok nich, nadsłuchując, stali Levaque zaciskający pięści, obrócony tyłem Pierron, bardzo niekontent ze swej obecności tutaj, a nierozłączni Bonnemort i Mouque siedzieli na pniu obok siebie pogrążeni w myślach, milczący. Żartownisie, jak Zachariasz, Mouquet i inni, trzymali się w pobliżu i chichotali, natomiast kobiety stały w grupach poważne, ciche jak w kościele. Maheude na wyrzucane półgłosem przekleństwa pani Levaque odpowiadała tylko kiwaniem głową. Filomena kaszlała, bo wraz z zimą nastąpiło pogorszenie w jej zdrowiu. Tylko Mouquette z rozradowaną miną przysłuchiwała się klątwom starej Brûlé miotanym na córkę, wyrodną gadzinę, która wysłała z domu matkę, by sama mogła pożreć pieczeń z królika, nędznicę zaprzedaną panom, tuczącą się łajdacką podłością męża. Na jeden z sągów wydrapali się Jeanlin, Lidia i Bébert i królowali ponad głowami wszystkich.

Spór począł Rasseneur żądaniem, by wybrano prezydium zgromadzenia. Rozwścieklony porażką w Bon-Joyeux poprzysiągł sobie, że teraz odniesie zwycięstwo i odzyska wpływ stracony, przemawiając nie do delegatów już, ale do ogółu górników. Stefan oburzył się. Myśl formalizowania się tu w lesie wydała mu się głupia. Trzeba działać rewolucyjnie, mniemał, gdy prześladują ich jak dzikie zwierzęta.

Widząc, że spór trwać będzie bez końca, postanowił od razu owładnąć tłumem i wskoczywszy na pień zawołał:

— Koledzy! Koledzy!

Gwar przycichł, a podczas gdy Maheu uspokajał Rasseneura, Stefan mówił donośnym głosem:

— Koledzy! Wobec tego, że nam nie pozwalają mówić gdzie indziej, wysyłając żandarmów, zebraliśmy się tutaj w lesie, by się porozumieć. Tu chyba możemy czuć się wolni i bezpieczni od najścia i nikt nas tu nie może zmusić do milczenia, jak zmusić do tego nie może ptaków i innych zwierząt leśnych.

Odpowiedziały mu oklaski, krzyki i wołania:

— Tak, tak, las jest wolny, tu nikt nam zabronić nie może... mów!

Stefan chwilę stał na pniu w milczeniu. Księżyc ciągle jeszcze oświecał jedynie wyższe gałęzie drzew, tłum tonął w cieniu. Uspokajał się powoli. I postać samego Stefana rysowała się tylko czarną sylwetką na niebie.

Podniósł rękę i począł mówić. W głosie jego nie było już teraz gniewu, spokojnie, tonem mówcy ludowego zdającego sprawę ze swych czynności począł mowę, którą mu uniemożliwiło pojawienie się komisarza w Bon-Joyeux. Na wstępie dał pogląd na strajk, sypał faktami. Omówił naprzód swą niechęć do strajku. Ani on, ani robotnicy nie chcieli go, dyrekcja sama sprowokowała ich nową taryfą płac. Przypomniał pierwszy krok uczyniony przez delegatów, konferencję z dyrektorem, złą wolę rady nadzorczej, następnie ponowną konferencję i uczynioną pod przymusem drobną koncesję pana Hennebeau, przyznanie owych dwu centimów, o które ich chciano zrazu okraść. Przeszedł do sytuacji obecnej. Cyframi usprawiedliwił wyczerpanie się kasy wsparć, zdał sprawę z rozdziału kwot nadesłanych, wreszcie uniewinnił kilku słowami Międzynarodówkę, Plucharta i innych, że zaabsorbowani zdobywaniem świata, dla robotników tutejszych więcej uczynić nie mogli. Położenie, mówił, pogarsza się z dniem każdym. Kompania odsyła książeczki robotnicze, grozi sprowadzeniem górników z Belgii, a oprócz tego pogróżkami zdołała zastraszyć lękliwych i skłoniła część robotników do podjęcia pracy. Mówił monotonnie, jakby umyślnie gromadząc złe nowiny, smutne fakty. Mówił o nieuniknionym zwycięstwie głodu, o ostatnich przebłyskach męstwa i poświęcenia i nagle nie podnosząc głosu zakończył.

— Tak stoją rzeczy, koledzy, i dziś musimy się namyślić, co czynić dalej. Czy chcecie strajkować, czy nie, i co czynić zamierzacie dla poprawy swej doli.

Las zaległa głęboka cisza. Tłum pogrążony w ciemnościach milczał po tych ściskających serca słowach. Słychać było tylko ciężkie westchnienia i przyśpieszone oddechy ludzkie.

Ale Stefan począł po chwili innym całkiem głosem. Teraz nie przemawiał już jako sekretarz kasy wsparć, mówił jak przystało mówić przywódcy, apostołowi głoszącemu prawdę. Jak to, więc ma się patrzeć spokojnie na postępki zdrajców wspólnej sprawy? Nadaremnie się więc przymierało od tylu tygodni głodem? Więc wrócić do jarzma, ugiąć karki i podjąć na nowo ciężki krzyż nędzy? Czyż nie lepiej zaraz umrzeć w rozpaczliwym wysiłku złamania tyranii kapitału, niosącego śmierć głodową? Czyż wiecznie trwać ma ta igraszka okrutna, to maltretowanie głodem, posuwane do granic, gdzie ten sam głód najpokorniejszych podnieca do oporu? Udowadniał, że cały ciężar kryzysu ponoszą robotnicy i sami jedni cierpią niedostatek, gdy popyt się zmniejsza, kapitał zaś nie traci prawie nic. Nie, nowej taryfy przyjąć nie sposób. Jest to tylko przykrywka, by oszczędzić kosztów i zedrzeć tę oszczędność, kradnąc każdemu z nich jedną godzinę pracy codziennie. Ale dopełniła się już miara złego i nadchodzi czas, w którym uciskani sami wymierzą sobie sprawiedliwość!

Zamilkł na chwilę i stał z rękami w górę wzniesionymi, a tłum otrząsł się tymczasem ze strachu i przygnębienia, wywołanych pierwszą częścią mowy, wybuchnął oklaskami i okrzykami.

— Sprawiedliwości! Sprawiedliwości! Już przyszedł czas!

Stefan rozgorzał cały. Nie miał daru płynnego mówienia jak Rasseneur, często brakło mu słowa, zdania trzymały się ledwie ze sobą, a okresy kończył z wysiłkiem. Ale mimo to nasuwały mu się porównania i obrazy bardzo odpowiednie i przekonujące, a ruchy, zdradzające robotnika, wyrzucanie pięści w przód, ruch szczęki dolnej jakby kąsać się gotującej wywierały na górnikach wielkie wrażenie. Wszyscy przyznawali, że nie mówi pięknie, ale za to sprawiedliwie.

— System pracy najemnej — grzmiał dalej — jest to tylko nowa forma dawnego niewolnictwa. Kopalnia jest własnością górników, jak morze własnością rybaków, a ziemia robotników ziemnych! Słyszycie? Kopalnie są wasze, boście je przez sto lat spłacali krwią waszą. Zapłacone są sowicie!!!

Przeszedł teraz na zawiłe kwestie prawne, w których się zgubił. Wszystko, co pod ziemią i na ziemi, jest własnością całego narodu, a tylko łajdacki przywilej zapewnił kilku towarzystwom monopol zysku z krzywdą ogromnej większości. A specjalnie w Montsou koncesje wydane Kompanii są bezprawiem, gdyż stoją w sprzeczności z prawami dawnych panów lennych tego okręgu, które nabyli dawniej mieszkający tu chłopi. Lud chce przeto odzyskać tylko swą własność. Wyciągnął rękę i zatoczył nią wielkie koło po równi, którą oświecał w tej chwili księżyc wzbijający się ponad korony drzew. Stefan też osrebrzony był jasnymi promieniami. Tłum, widząc go w tej aureoli rozdającego mu szczęście i spokój, zahuczał jak burza. Rozległy się oklaski i wołania.

— Tak, mówi słusznie! Brawo!

Stefan wsiadł teraz na swego konika, uspołecznienie środków produkcji. Zwięzłość i radykalizm tej formuły zachwycały go. Ukształtował się już w jego głowie cały system. Początkowe sentymentalne idee braterstwa, właściwe nowicjuszom, a potem nasuwająca mu się myśl reformy prawa pracy najemnej znikły. Teraz chciał usunąć system pracy najemnej doszczętnie. Od czasu zgromadzenia w Bon-Joyeux jego niejasny, broniący interesów całej ludzkości kolektywizm zaostrzył się i skrystalizował w pewną formułę praktyczną. Wychodził z założenia, że osiągnięcie wolności jest niemożliwe bez zniszczenia dzisiejszego ustroju państwowego. Reformy zaczną się z chwilą owładnięcia rządami. Reformy zaś te polegają na: przywróceniu dawnej wspólności posiadania, komunizmu pierwotnego, zastąpieniu dzisiejszych form współżycia rodzinnego pełnego fałszu i ucisku instytucją rodziny wolnej; równość absolutna, polityczna i ekonomiczna, gwarancja wolności osobistej przez rozporządzanie dowolne całym produktem pracy i wreszcie nauczanie bezpłatne opłacane przez komunę. By to osiągnąć, obalić należy całą zgniłą budowę dzisiejszego ustroju społecznego. Krytykował instytucję małżeństwa, dziedziczenia, określał prawa posiadania jednostki, obalał pomniki przemocy pozostałe z wieków minionych. Jedną ręką, ruchem żniwiarza koszącego dojrzały łan zboża, niweczył wszystko co stare, drugą budował przyszły gmach społeczny, przybytek prawdy, sprawiedliwości, który miał stanąć w najbliższym czasie wraz ze świtem dwudziestego wieku. Na tych wyżynach inteligencja jego śćmiła się, był to już tylko zagorzały sekciarz. Skrupuły zdrowego rozsądku znikły i stworzenie świata nowego wydawało mu się teraz drobnostką, zależną jedynie od dobrej woli robotników. Byłby się podjął skonstruować tę maszynę i puścić w ruch w przeciągu dwu godzin. Szafował krwią i ogniem jak Bóg wysoko ponad ludzkością królujący.

— Na nas teraz kolej! — krzyknął ostatnim wysiłkiem. — W nasze teraz ręce przejść muszą bogactwa i władza!

Oklaski zagrzmiały na całym obszarze polany osrebrzonej teraz światłem księżycowym. Widać było powódź głów aż w gęstwę leśną sięgającą. Wszystkie twarze rozgorzały mimo mrozu, oczy błyszczały, usta były otwarte, wszyscy, mężczyźni, kobiety i dzieci gotowi byli rzucić się na zdobycie dóbr ongi posiadanych, które im wydarto. Nikt nie czuł głodu ni zimna, słowa mówcy były jak chleb i ogień. W ekstazie religijnej nie czuli ziemi pod nogami, oczyma szeroko otwartymi, rozgorzałymi fanatyzmem pierwszych chrześcijan wypatrywali, czy nie zbliża się niby słup ognia nowe królestwo boże na ziemi. Nie rozumieli wielu zdań i słów, nie mogli iść w ślad za tym rozumowaniem abstrakcyjnym i technicznym, ale niejasność rozszerzała im jeszcze horyzont obietnic, nadziei, olśniewała. Co za raj! Zapanować! Przestać cierpieć! Radować się!

— Tak, na nas kolej! Śmierć ciemięzcom!

Kobiety wpadły w szał. Maheude nawet opuścił zwykły spokój, a opanowało głodowe podniecenie, Levaque wyła, Brûlé w powietrzu wymachiwała rękami, zadając ciosy nieobecnym wrogom, Filomena dławiła się kaszlem, a Mouquette tak była zachwycona, że wykrzykiwała pod adresem Stefana najczulsze wyrazy. Wśród mężczyzn najbardziej rozpalił się Maheu i wykrzykiwał głośno, obok niego stał Pierron drżący na całym ciele i Levaque gadający jak zawsze za wiele. Zachariasz i Mouquet próbowali żartować, ale im to nie szło i poprzestali na zdumiewaniu się, iż Stefan może tak długo mówić bez przepłukania gardła. Ale największy hałas robił stojący na sągu Jeanlin. Podburzał do krzyku Lidię i Béberta i machał w powietrzu koszykiem, w którym biedna Pologne dogorywała.

Okrzykom nie było końca. Stefan zażywał w całej pełni słodyczy popularności. Miał teraz w ręku potęgę, owe trzy tysiące ludzi, miał ich serca, władał nimi i zmuszał swym słowem do szybszego bicia. Sam Souvarine, gdyby raczył przyjść, ucieszyłby się z postępu, jaki Stefan zrobił w kierunku anarchizmu, z wyjątkiem rozumie się owego publicznego nauczania, gdyż potępiał je, jako ostatni objaw sentymentalnej głupoty, i sądził, że ludzkość musi wziąć zbawienną kąpiel pierwotnej niewiedzy, z której wyjdzie silna i zdrowa. Rasseneur ze swej strony pienił się ze złości i wzruszał pogardliwie ramionami.

— No, może mi dasz dojść do słowa! — krzyknął Stefanowi.

Stefan zeskoczył z pniaka.

— Mów, zobaczymy, czy cię zechcą słuchać.

Rasseneur wstąpił na pień i ruchem nakazał milczenie. Ale hałas nie ustawał. Nazwisko jego obiegało z ust do ust, z pierwszych szeregów, gdzie go poznano, podawane aż do ostatnich stojących wśród drzew. Nie chciano go słuchać, przestał być ideałem, a dawniejsi zwolennicy wściekali się na sam jego widok. Płynność wymowy i dobroduszny uśmiech, które podobały się dawniej, wydały się teraz zimną herbatą dobrą dla tchórzów i zdrajców. Daremnie chciał przekrzyczeć zgiełk i wypowiedzieć swą zwyczajną pokojową mowę, przekonać o niemożliwości zmienienia świata za jednym zamachem, konieczności zostawienia czasu temu światu nowemu, by się ukształtował. Żartowano sobie z niego i gwizdano. Klęska w Bon-Joyeux była wobec tego niczym. Wreszcie poczęto w niego ciskać zmarzłym mchem, a jakaś kobieta wrzasnęła mu nad uchem.

— Śmierć zdrajcy!

Rasseneur tłumaczył mimo wszystko dalej, że kopalnie nie mogą stać się własnością robotnika jak na przykład warsztat tkacki własnością tkacza i oświadczył, że wolałby, by górnik partycypował w zyskach i w ten sposób niejako stał się członkiem rodziny przedsiębiorcy.

— Śmierć zdrajcy! — powtórzyło tysiąc głosów i koło głowy nieszczęśliwego szynkarza

1 ... 32 33 34 35 36 37 38 39 40 ... 64
Idź do strony:

Darmowe książki «Germinal - Emil Zola (wypożyczalnia książek TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz