Germinal - Emil Zola (wypożyczalnia książek TXT) 📖
Germinal: walka Kapitału i Pracy, czyli o mrocznych wiekach bez praw pracowniczych i zasad BHP.
Rozparliśmy się już dawno, Europejczycy, w pluszowych fotelach i nie pamiętamy, czemuż to słusznym i pięknym ideom, które patronują wrzeniom rewolucyjnym, towarzyszy szał zniszczenia, wściekłość, zezwierzęcenie i mord - czemu pokrzywdzeni są tak brzydcy i brudni (po prostu niemedialni).
Okazję powtórnej analizy podłoża buntu społecznego, jego surowej gleby, daje naturalistyczna, symboliczna, oparta na analizie faktów i danych statystycznych powieść Emila Zoli Germinal w tłumaczeniu Franciszka Mirandoli.
Czytasz książkę online - «Germinal - Emil Zola (wypożyczalnia książek TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Emil Zola
Zbladł i rozpacz wycisnęła mu łzy z oczu. Istnienie jego, wpływ znikły. Po dwudziestu latach pracy w celach egoistycznych wprawdzie, dla własnej sławy, ale zarazem dla dobra kolegów, legł pokonany niewdzięcznością tłumu. Zlazł z pniaka, nie mając siły mówić dalej, i syknął tryumfującemu Stefanowi.
— Śmiejesz się? Życzę ci, by i ciebie to spotkało. A spotka, bądź tego pewny!
Odpowiedzialność za wszystko, co by nastąpiło, odsuwając od siebie, uczynił wymowny gest i poszedł do domu przez pola oblane jasnym światłem księżyca.
Rozległ się okrzyk pogardy, ale nagle wszyscy ucichli w zdumieniu, gdyż na pniak wylazł stary Bonnemort. Dotychczas siedział obok przyjaciela jak zawsze zadumany nad przeszłością. Widocznie dostał ataku wielomówności, jednego z owych ataków, podczas których dawne wspomnienia wydobywały się z dna jego duszy, jak lawa pozornie wygasłego wulkanu i godzinami całymi płynęły z ust jego niepowstrzymanym biegiem. Nastało grobowe milczenie. Słuchano tego starca w promieniach księżyca bladego jak widziadło, opowiadającego historie nie stojące w bezpośrednim związku z tym, o co dziś szło. Bonnemort opowiadał długie historie, których nikt nie rozumiał, i to zwiększało jeszcze wrażenie. Opowiadał o swej młodości, o śmierci obu zasypanych w Voreux stryjów, o zapaleniu płuc, które zabrało mu żonę. Ale nie odbiegał od przewodniej myśli. Nie było dobrze, nie będzie dobrze. Raz zebrali się też w lesie jak teraz, było ich pięciuset, oponowali przeciw temu, że król nie chciał zniżyć czasu pracy. Ale znów przerwał i począł opowiadać o innym strajku. — Przeżył ich tyle! Kończyły się zawsze w lesie... bądź tu, bądź niedaleko stąd w Charbonnerie. Albo wreszcie w Saut-du-Loup. Czasem było zimno, czasem gorąco, a jednego wieczoru padał deszcz tak silny, że rozeszli się, nie powiedziawszy słowa. A jednak właśnie tego wieczoru nadeszli żołnierze króla i krew się polała.
— Podnieśliśmy ręce, jak teraz podnoszę. Przysięgliśmy nie zjeżdżać... ach, przysiągłem... przysiągłem!
Tłum słuchał z otwartymi ustami, poczęło wszystkim być jakoś nieswojo, ale Stefan, który pilnie śledził przebieg sceny, wskoczył na pniak obok Bonnemorta i objął go ramieniem. Równocześnie w tłumie dostrzegł Chavala. Myśl, że jest i Katarzyna, rozpłomieniła go na nowo. Chciał, by widziała jego popularność.
— Koledzy, słyszeliście opowiadanie tego starca! — począł na nowo. — Wiecie, ile wycierpiał! I tak jak on będą cierpieć wnuki nasze i prawnuki, jeśli raz końca nie zrobicie z tymi złodziejami i katami.
Straszny był w tej chwili. Nigdy tak nie przemawiał dotąd. Jak sztandar niedoli trzymał w objęciach Bonnemorta, jak symbol żywy nędzy i cierpień wołających o pomstę. W krótkich zdaniach mówił teraz, ilustrując swe słowa przykładem rodziny Maheuów, wykazał, jak całą tę rodzinę wyssała kopalnia i wysysa teraz jeszcze po stu latach pracy. Przeciwstawiał potem tym nędzarzom utuczonych posiadaczy Montsou przewalających się po złocie, ową bandę akcjonariuszy, którzy dają się jak nierządnice utrzymywać od stu lat, nie biorąc się do roboty. Czyż nie woła o pomstę, że taka masa ludzi z ojca na syna w nędzy dręczy się, pracując pod ziemią po to, by ministrowie mogli dawać bale, a pokolenia wielkich panów i burżujów żyły w dostatkach i tuczyły się jak wieprze! Stefan studiował choroby zawodowe górników i roztaczał teraz przed słuchaczami straszny, pełen wstrząsających szczegółów obraz. Niedokrewność dziedziczna, skrofuły, czarna bronchitis, dławiąca astma, obezwładniający reumatyzm. Oto nagroda za pracę. Nędzarzy rzuca się na karmę maszynie, stłacza się ich jak bydło po koloniach po to, by chorych i ogłupiałych wyzyskiwać, jedno pokolenie za drugim, i miliony uczynić niewolnikami tysięcy zaledwie, posiadających narzędzie tortury, to jest kapitał.
Ale nadchodzą czasy nowe, robotnik przestaje być głupim bydlęciem. W głębinach kopalń organizuje się armia obywateli. Kiełkuje tam posiew, który pewnego dnia przebije twarde skały i wydobędzie się na słońce, a wówczas zobaczymy, czy ośmieli się jakaś marna Kompania sześćdziesięcioletniemu, schorzałemu starcowi po 40 latach służby ofiarować pensji33 150 franków rocznie. Tak! Praca zażąda obrachunku od kapitału, owego tajemniczego bożyszcza, które gdzieś w świątyni swej siedzi i ssie krew nędzarzy, żywiąc się nią. Poszukają go robotnicy, zajrzą mu w twarz, a poświeci im łuna pożarów. Utopią w krwi tego wieprza plugawego, tego bożka obżartego mięsem ludzkim.
Zamilkł, ale wyciągniętą ręką wskazywał kędyś w dali nieznanej czatującego nieprzyjaciela.
Huragan oklasków i okrzyków zerwał się taki, że mieszkańcy Montsou musieli spoglądać na Vandame sądząc, że nastąpiło nowe zapadnięcie się gruntu. Nocne ptactwo latało przerażone, migocąc jak czarne płaty na jasnym niebie.
Stefan chciał teraz dojść do konkluzji.
— Koledzy... i cóż postanawiacie? Chcecie strajkować dalej?
— Tak, tak! — zahuczało.
— A cóż postanawiacie jeszcze uczynić? Klęska nasza jest pewna, jeśli jutro tchórze i zdrajcy sprawy staną do roboty.
Tłum zaryczał:
— Śmierć zdrajcom!
— Postanawiacie więc przypomnieć im ich obowiązki, skłonić do dotrzymania słowa? Otóż myślę, że musimy pójść do kopalni i obecnością naszą powstrzymać tamtych od zjeżdżania. Będzie to zarazem dla Kompanii dowodem, że panuje pośród nas jedność i że raczej umrzeć gotowiśmy, niż poddać się.
— Tak, tak, do kopalń! Do kopalń!
Stefan ciągle oczyma szukał Katarzyny pośród rozognionych twarzy, ale nie było jej tu widocznie. Natomiast nasuwał mu się ciągle na oczy Chaval uśmiechający się drwiąco i wzruszający ramionami. Pokrywał w ten sposób zazdrość. Byłby dał nie wiem co za cząstkę popularności Stefana.
— A jeśliby się trafili wśród nas szpiedzy — mówił dalej Stefan, zerkając na Chavala — to niech wiedzą, że mają się mieć na baczności. Znamy ich! Widzę tu robotników z Vandame, którzy nie porzucili pracy!
— Czy to do mnie pite? — spytał Chaval wyzywająco.
— Do ciebie czy do innego, to wszystko jedno. Ale dobrze, gdy się sam zgłaszasz, więc wiedz, że ci, co głód cierpią, nie mają nic do czynienia z tymi, którzy pracują.
Przerwał mu drwiący głos:
— Ii... on pracować? I po cóż mu tego? Ma przecież dziewczynę, co na niego pracuje.
Chaval zaczerwienił się i zaklął.
— Do licha! — krzyknął. — Cóż to? Czy nie wolno pracować?
— Tak, nie wolno — odparł Stefan — gdy wszyscy za wspólną sprawę cierpią głód, nie wolno jest egoistą być i stawać po stronie pracodawców. Gdyby strajk był ogólny, bylibyśmy dawno panami sytuacji. Gdy Voreux i inne kopalnie stoją, czyż sprawiedliwe jest, by w Jean-Bart pracowano? Gdyby praca w całym zagłębiu stanęła, byłby to cios dla kapitalistów. Słyszysz, ci, co pracują w Jean-Bart i ty razem z nimi — to zdrajcy!
— Słuchajcie! — zawołał. — Przyjdźcie jutro do Jean-Bart i przekonajcie się, czy pracuję. Przysłano mnie właśnie do was, bym oświadczył, że idziemy ręka w rękę z wami! Ognie należy pogasić! Do strajku muszą przyłączyć się i maszyniści! Zatrzymamy pompę. Tym lepiej, jeśli woda zaleje kopalnię i zniszczy wszystko.
Klaskano mu z zapałem, większym może jeszcze jak Stefanowi. Mówcy jeden po drugim wyskakiwali na pniak, wymachiwali rękami i wśród krzyków czynili niesłychane propozycje, stawiali okropne wnioski. Fanatyzm religijny, niecierpliwy, wybuchł całą siłą. Byli to już opętańcy, sekciarze spodziewający się cudów i chcący je wywołać. Głowy ogarnęła gorączka głodowa, przed oczyma wszystkich majaczyła krew i ogień, z których miała wyjść wolność i szczęście ludzkości. Urywane okrzyki ginęły w cichym poważnym lesie, którego drzewa głuche na krzyki szalejących u stóp nieszczęśników rozpościerały w powietrzu nieruchomo swe korony, czarno rysujące się na jasnym niebie.
Począł się ścisk, potrącanie, wszyscy potracili głowy. Maheude potakiwała teraz Levaque’owi, który zakasował wszystkich, domagając się głów inżynierów. Pierron znikł gdzieś, Bonnemort i Mouque gadali obaj razem, pletli coś w kółko, czego nikt nie rozumiał. Zachariasz i Mouquet mieli jak zawsze wybryki w głowie, domagali się przeto niszczenia kościołów i by zwiększyć zgiełk, tłukli maczugami o kamienie leżące tu i ówdzie. Kobiety zwłaszcza były podniecone. Pani Levaque, podparłszy się pod boki, beształa Filomenę, oskarżając ją o to, że się śmiała.
Mouquette proponowała kopanie żandarmów w tę część ciała, na której się zazwyczaj siedzi, a Brûlé biła po twarzy ciągniętą za sobą Lidię za to, że nie tylko nie nazbierała sałaty, ale zgubiła gdzieś koszyk. Wybiwszy należycie, poczęła rozdawać policzki nieobecnym wrogom, machając rękami w powietrzu. Jeanlin zdrętwiał, usłyszawszy od jakiegoś chłopca, iż pani Rasseneur widziała ich, gdy kradli Pologne.
Ale przyszedł niedługo do siebie, umyśliwszy puścić królicę pod drzwiami gospody pod Nadzieją. Uspokojony tym postanowieniem począł wrzeszczeć na całe gardło i błyskać pod światło księżyca ostrzem swego nożyka.
— Towarzysze! Towarzysze! — wołał Stefan wyczerpany i zachrypły. Chciał uciszać tłum, by dojść do konkluzji.
W końcu zdecydowano się go słuchać.
— Towarzysze! Jutro rano do Jean-Bart! Zgoda?
— Tak, tak, do Jean-Bart! Śmierć zdrajcom!
Huragan trzech tysięcy głosów zerwał się, wzbił w powietrze i skonał kędyś na wyżynach cichych, prześwietlonych srebrnymi promieniami księżyca.
Księżyc zaszedł, o czwartej rano jeszcze noc głęboka panowała. U Deneulina wszystko spało. Stary, ceglany dam o zamkniętych drzwiach i okiennicach cichy był i ciemny. Stał na końcu zapuszczonego ogrodu, który go oddzielał od kopalni, a po drugiej stronie ciągnęła się droga do Vandame, dużej wsi, leżącej w odległości trzech może kilometrów poza lasem.
Deneulin zmęczony, gdyż dnia poprzedniego zajęty był w kopalni, chrapał z twarzą obróconą do ściany. Nagle przyśniło mu się, że go ktoś woła. Zbudził się, posłyszał w istocie głos i pobiegł otworzyć okno. W ogrodzie stał dozorca.
— I cóż tam? — spytał Deneulin.
— Panie dyrektorze! Połowa robotników porzuciła pracę i wstrzymuje drugą połowę od zjechania w głąb.
Nie zrozumiał dobrze, co mówi dozorca, zaspany był i oszołomiony zimnym powietrzem jakby tuszem34.
— No to odpędźcie ich!
— Próbujemy już od godziny nadaremnie — odparł dozorca — i wreszcie zdecydowaliśmy się zbudzić pana. Chyba jeden pan dyrektor poradzi co jeszcze.
— Dobrze, idę.
Ubrał się prędko. Rozjaśniło mu się teraz w głowie i pojął całą grozę sytuacji.
Ani kucharka, ani służący nie wstali jeszcze i można było splądrować z łatwością cały dom. Ale z pokoju dziewcząt słychać było gwar rozmowy i gdy Deneulin otwarł drzwi, wybiegły obie córki w narzuconych pośpiesznie negliżach.
— Co to, ojczulku?
Starsza Łucja, mająca już dwadzieścia dwa lata, była wysmukłą brunetką, o imponującej postawie i ruchach, młodsza zaś, dziewiętnastoletnia Janka, była niskiego wzrostu pełną powabu blondynką.
— Nic wielkiego — odparł, by je uspokoić. — Kilku robotników wyprawia awantury. Pójdę zobaczyć.
Zaprotestowały, nie chciały go puścić bez filiżanki gorącej kawy. Inaczej na pewno wróci chory, ze zrujnowanym żołądkiem, jak zwykle w takich razach. Odmówił i dał słowo, że na to czasu nie ma.
— Słuchaj! — rzekła Janka, zwieszając mu się u szyi. — Nie puszczę cię, jeśli nie wypijesz kieliszka wódki i nie zjesz dwu biszkoptów.
Musiał ustąpić, chociaż zapewniał, że biszkopty staną mu w gardle.
Zbiegły obie ze świecami na dół do jadalni i zajęły się nalewaniem wódki i szukaniem biszkoptów. Dziewczęta w młodych bardzo latach straciły matkę, wychowywały się same, gdyż rozpieszczania ze strony ojca za wychowanie uważać nie można było. Żyły w dostatkach i jedna marzyła o wstąpieniu do teatru, a druga miała znaczny talent malarski, zanadto tylko modernistycznie traktując swe obrazy. Ale gdy wydatki domowe musiały zostać zredukowane skutkiem złego obrotu interesów, dziewczęta wzięły się do roboty i ujawniły wiele praktyczności. Dzięki ich zabiegom dom z pozoru był nadal dostatni, a suknie ich przerabiane wyglądały przyzwoicie.
— Jedz, ojczulku! — powtarzała Łucja.
Spostrzegłszy jednak, że popadł w ponure milczenie, przeraziła się.
— Więc to coś poważnego? — mówiła. — Wobec tego zostajemy w domu. Obejdzie się bez nas na tej wycieczce.
Mówiła o umówionej przejażdżce na dziś po południu. Pani Hennebeau miała wyjechać karetą do Piolaine, zabrać Cecylkę, a potem wstąpić po panny Deneulin i zawieść wszystkie do Marchiennes do huty na śniadanie, na które je zaprosiła żona dyrektora. Była to dobra sposobność zwiedzenia warsztatów, pieców pierścieniowych i baterii koksowych.
— Naturalnie, zostaniemy z tobą, ojcze — oświadczyła Janka.
Pogniewał się.
— Cóż za brednie! Mówię, że to nic nie jest!... Zróbcie mi tę przyjemność i idźcie spać, a na dziewiątą bądźcie gotowe, jak było umówione.
Ucałował je i wybiegł, a szmer jego kroków zginął wnet w oddali. Janka zatkała starannie flaszkę z wódką. Łucja schowała biszkopty i obie udały się na górę, zanotowawszy sobie w pamięci, że służący zostawił na stole serwetę, za co należała mu się bura.
Deneulin, śpiesząc poprzez ogród najkrótszą drogą, rozmyślał nad niebezpieczeństwem, jakie zagrażało jego majątkowi, owemu milionowi z Montsou, który zamienił na gotówkę w nadziei pomnożenia go. Cóż za ciąg nieprzerwany przeciwności? Niesłychane, nieprzewidziane koszta restauracji kopalni, bardzo trudne, niemal rujnujące warunki eksploatacji, potem groźny kryzys przemysłowy i to właśnie w chwili, gdy miał zacząć płynąć zysk! Otworzył małą furtkę. Zarysy budynków kopalni ledwie odcinały się na czarnym niebie. Na ciemni błyszczało kilka zaledwie latarń.
Kopalnia Jean-Bart nie miała tego znaczenia co Voreux, ale odnowiona starannie była piękną kopalnią, jak ją zwali inżynierowie. Nie tylko rozszerzono o półtora metra szachty, ale pogłębiono je do 708 metrów i zaopatrzono w nowe maszyny i ulepszenia wedle ostatnich wymagań techniki. Widoczne tu było nawet pewne staranie o elegancję w konstrukcji budynków. Sortownie miały ładne dachy w kształcie balonu, wieżę szachtu zjazdowego zdobił zegar, hale kontrolna i maszynowa miały fasady renesansowe, a komin opasywała spiralna linia z czerwonych i czarnych cegieł. Pompa położona była w innej, objętej koncesją dawnej kopalni Gaston-Marie, służącej teraz jedynie do czerpania wody. Po obu stronach szachtu zjazdowego znajdowały się dwa inne, służące do komunikacji drabinowej i wentylacji.
Wczesnym rankiem, po trzeciej, Chaval przybył do kopalni. Doczekał się przybycia
Uwagi (0)