Darmowe ebooki » Powieść » Przedwiośnie - Stefan Żeromski (nowoczesna biblioteka szkolna .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Przedwiośnie - Stefan Żeromski (nowoczesna biblioteka szkolna .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Żeromski



1 ... 34 35 36 37 38 39 40 41 42 ... 44
Idź do strony:
jej płacz synka chorego. Cóż — że go lekarz w tej chwili z boku na bok przewraca szukając złowrogiej wysypki? Cóż — że boleść się pod mundurem otwiera jak rana, zbójeckim zegadłem442 otwarta?

Pięć kroków w jednym kierunku: — raz — dwa — trzy — cztery — pięć... Pięć kroków w przeciwnym kierunku: — raz — dwa — trzy — cztery...

Nikt nie zobaczy łez przez wnętrze płynących i nikt nie usłyszy skargi z warg zaciśniętych głucho. Wokoło, wysoko i nisko, niewzruszone cegły nieme, zdeptane i oślizgłe kamienie, głuchy beton, zardzewiałe żelazo, ślepy tynk i zapotniałe szyby. Patrzą zimne, na poły zapotniałe szyby. Piętrzą się domy ceglane, usiłujące naśladować cios443 i marmur nędzną swą farbą. Niewzruszona jest wielka elektryczna latarnia, co nawet za dnia nad głową policjanta w ciemną, mglistą dalekość połyska. Dookoła wirują w prawo i w lewo chybkie samochody, wiozące wygodnie i pieczołowicie wytworne Żydowice w karakułach, nuworysiów444 w drogich bobrach, dygnitarzy w drogich kortach. Ze wszystkich ludzi pędzących on jeden jest niewzruszony jako latarnia nad głową, jak cegły w ścianę wmurowane, jak kamienie, jak szkło wprawione — uwięziony jak żelazo i beton.

Tam i sam idzie i powraca, podobny do wahadła, które uciekający piasek ludzi we dwie strony rozdziela. Mechanicznym ręki skinieniem rozdziela trzeszczącą i burzliwą rzekę rzeczy w tę lub w tę stronę. Czasami popędza życie. Oto tam daje skinienie pośpiechu znędzniałemu Żydzinie, który pcha wózek ręczny, pełen jakiegoś srogiego ciężaru. Dyszel walczy z jego bezsilnymi rękami, wbija się w dekę piersi, celuje nawet we wstydliwe części ciała, ażeby je — broń Boże! — uszkodzić. Jakże to wielki ciężar być musi, skoro go popchnąć tak trudno! Kółka wpadają w wyboje drewnianego bruku i siła jednej pary rąk chudych, jednej deki piersiowej i jednego brzuszyny nie może ich stamtąd wydobyć, pchnąć, potoczyć. Dyszel — jest to wróg osobisty, kat, napastnik i oprawca. Czy nie lepiej by było ciągnąć ten wóz na wzór konia, niż go po ludzku popychać? Urocza czapeczka z małym daszkiem — zamaskowana jarmułka — niezbyt długi surdut do kolan — zamaskowany chałat — nie bardzo ciepły na tak wilgotną porę, zanadto ciepły na pracę tak intensywną. Troszkę zanadto zachlapane spodnie — brr! — zachlapane żydowskie spodnie! Nieco zanadto przemoczone skarpetki — brr! — przemoczone żydowskie skarpetki! Wykrzywione napiętki misternych kamaszków ślizgają się z wyboju do wyboju, chude nogi plączą się w portkach przegniłych, oblepionych wszystkimi kałami ulicy.

Ach, jakże bolesne spojrzenie obracają na pana posterunkowego te żyjące zwłoki człowiecze! Pot leje się strugą po twarzy zielonej. Cera tej twarzy, zaprawdę, nie pasuje do tej wrzącej, wielkomiejskiej ulicy, do ulicy kipiącej od siły żywota — lecz pasuje do rozkoszy spoczynku pod gliną żółtawą i pod darnią zieloną. I cóż tak nadzwyczajnie tkliwego? Zapalenie płuc włóknikowe i wyżej wzmiankowane suchoty, na które umiera co roku dwadzieścia pięć tysięcy pogłowia. Jeden z dwudziestu pięciu tysięcy — przewalaj!

— No! — słychać wreszcie głos rozkazu.

Czyż to pan posterunkowy rozmyśla w sercu swym tej minuty:

„Czemuż, bracie, popychasz ten ciężar nad siły? Czemuż niszczysz ostatnie bicie serca dźwiganiem tego nadmiernego cudzego ciężaru?”

„Ażeby, bracie, kęs chleba umiamlać żuchwami i przełknąć łyk wódki”.

Nie wyłamie się obłęd ze swego tajnego łożyska, żeby ująć zły dyszel i popchnąć pospołu z tragarzem ten ciężar nad siły.

— Pięć kroków w jednym kierunku: — raz — dwa — trzy — cztery — pięć. Pięć kroków w przeciwnym kierunku: — raz — dwa — trzy — cztery...

Nie wzruszą go mali złodzieje węglowi, wybiegający z zaułków, z zakamarków, z nor, ze szczelin — jak szczury. Gdy wielki wóz z węglem zajeżdża, aby zaopatrzyć pana w solidnie malowanej kamienicy w ciepło doskonałe na te dni srogiej zimy — gdy ogromni, czarni ludzie z czarnymi workami na głowach miotać poczną wielkie bryły w ohydne okno piwnicy — gdy konie dymią, ludzie stękają i klną, a mokry, czarny miał opada ku zgryzocie przechodniów na oślizgłe chodniki — zjawiają się, jakby ich ziemia przemarznięta wydaliła ze szczelin między grudą, jakby ich wiatr północny wywiał spomiędzy zasp śniegu.

Wykwitają z niczego i znikąd, jako drzewka mrozu na szybie ciepłego pańskiego mieszkania. Każdy z nich ma w ręku koszyczek wiklowy albo torbę u pasa, zeszytą z brytów445 zgrzebnych, ocalałych z jakowychś fartuchów roboczych. Każdy ma w ręku miotełkę, zwitek brzozy, uszczknięty kędyś sposobem kradzionym z solidnych mioteł stróżowskich, może niecnotliwie pozbieranych za oczami właściciela w sklepie mioteł. Szybciej niż stada wróbli spadających na żer rozsypany, ruchy prędkimi jako mgnienie oka, podrygi, skoki i obroty nagłymi, w prysiudy i okrakiem chłopcy zmiatają pył rozpryśnięty z gzemsów betonu na chodniku, z błotnistych garbów i dziur jezdni. Chwytają palcami kosteczki najmniejsze, okruszyny od złomów odbite, bryłki minimalne. Wygrzebują czerwonymi rękami miał płynący pospołu z gęstą treścią rynsztoka. Wprawnymi ruchami, chybkimi podrzuty chowają miazgę uzgarnianą do torb i koszyków. Wszystko to zwinnie, szybko, w lot, w skok, w mig, nim pan posterunkowy zawróci, nim spojrzy, nim dostrzeże, nim skoczy, aby bronić własności każdego, kto posiada pieniądze. Wtedy rozpierzchają się jako szpaki, chyłkiem, między automobilami mkną jak myszy, wyrywają ni to rącze szczenięta, wieją na wsze strony jako wiater, znikają jako mary, wsiąkają w ziemię na wzór deszczu.

I znowu pan posterunkowy zimnym okiem spogląda na przelatujące auta, na ich barwy wielorakie — szare, zielone, granatowe — na ich kształty coraz inne. Słucha ich porykiwania i pobekiwania, prawidłowego w tym chaosie. Przestrzega porządku w ich biegu bez końca. Ślizga się po nim zimne spojrzenie pana w głębi, w którego skupionej postaci mkną wielkie sprawy, wielkie afery, wielkie interesy, wielkie zyski. Tam pan w okularach na nosie, w okularach wielkich jak koła wózka bezsilnego Żydziaka. Wielkie pomysły, wielkie intrygi, wielkie plany. Pan z uśmiechem na ustach, z rozkoszną dumą we wzroku: wizyta, czarująca rozmowa, spotkanie.

Pani bladolica w lutry otulona nadobnie. Szczęście jej — to te lutry446. Po to żyje, by je na sobie pokazywać tym wszystkim, co biegną zziębnięci. Przejmujący zapach perfum. Panna czarująca z prawej strony, panna blondynka z lewej. Oficer. Co za rozszalałe spojrzenia! O wolności! O swawolna rozkoszy! O życie! O szczęście! O młodości, młodości! Wśród nich wszystkich między karawanem i frachtowym ogromem, pośród nabitych tramwajów i zabryzganych dorożek przesuwa się chyłkiem ananas. Kapelusik przekrzywiony na ucho. Ucho spuszczone do aksamitnego kołnierza od watówki. W kłach papieros. Łapy w głębokich kieszeniach. Buty wyczyszczone do glancu, dopiero co na rogu.

Jesteś, zbóju! Gdy wszyscy śpią lub się duszą w lubieżnych objęciach — ci, co mkną w autach, i ci, co się tłuką w dorożkach, co się gniotą i popychają w tramwajach, i ci, co brną chlapiąc brudną cieczą po betonie — ci, co drzemią po szynkach, albo bezsennie, do pękania mocnej czaszki, pracują — pan posterunkowy powstaje. Kiedy psa żal wygonić w noc okrutną, bo deszcz tnie, wicher wyje, ziąb, szaruga — oto się skrada w nocy, żeby zakołatać we drzwi zbója, co już stu niewinnych położył — o czym nikt nie wie. Każe mu tam drzwi otworzyć! A tamten nie śpi. Czeka. Podnoszą wraz krótkie lufy i obadwaj patrzą się w ciemność śmiertelnymi luf jamami. Któryż pierwszy pochwyci sposobną sekundę?

Któryż którego weźmie na muchę? Któryż którego ubiegnie? Pięć kroków w prawo. — Zwrot. — Pięć kroków w lewo.

Ach, panie posterunkowy, ach, panie posterunkowy, czemuż masz smutną twarz? Masz przecie prawo prądem elektrycznym doświadczać, masz prawo wkładać ołówki między palce, a potem je ściskać maszynką. Na tobie stoi, na tobie polega ten cały oto wirujący świat. Gdyby nie ty, spokojny i uważny, skoczyliby sobie do gardzieli i skłębiliby się w jedno wężowisko żądz. Zdarliby ze siebie nawzajem nie tylko szmaty i bieliznę, ale wyłupiliby sobie oczy nawzajem i z dygocących wnętrzności wyszarpaliby żywą duszę, żeby ją w tym oto błocie ulicy nogami rozdeptać.

Ach, panie posterunkowy, ach, panie posterunkowy, czemu masz smutną twarz?

Dźwigając ociężałą głowę na pięściach, Baryka zalewał się gorzkimi myślami. Wciąż nie wiedział, dokąd iść z tej kawiarni, wciąż się wahał. Wspomniało mu się wtedy jedno zdanie z Platona, z Obrony Sokratesa447, którą jeszcze tak niedawno w bakińskiej szkole tłumaczył:

„Odzywa się we mnie głos jakiś wewnętrzny, który ilekroć się odzywa, odwodzi mię zawsze od tego, cokolwiek w danej chwili zamierzam czynić, sam jednak nie pobudza mię do niczego”...

Znali się na tym głosie wewnętrznym starzy mądrale. Wiedzieli, iż taki głos, dajmonion wewnętrzny, trapi i zwodzi człowieka. Nazywali go głosem wieszczym, zjawiskiem pochodzącym od bóstwa. Cóż by było prostszego, jak prosto z tej kawiarni wrócić na tamto zebranie, wyznać swoją omyłkę, wypalić orację jak sto tysięcy diabłów, ściągnąć na swoją głowę sto tysięcy oklasków — poruszyć sto tysięcy czynów takich, że od nich ta stara ziemia, co już jęków wysłuchała tyle, znowu by jękła jak nigdy. Cóż? Kiedy wewnętrzny głos wieszczy odwodzi, iż ta droga nie prowadzi nigdzie. Ta droga prowadziłaby w krwawą próżnię...

 

 

Trzeba jednak było iść na robotę, do Gajowca. Cezary miał nadzieję, że „starego” nie zastanie o tej porze w domu, więc można będzie spokojnie pracować, można będzie doprowadzić do ładu imaginację sflaczałą. Jak na złość, Gajowiec sterczał w domu. Ujrzawszy go Baryka, zamiast pożądanego uspokojenia sflaczałej imaginacji, poczuł najpiekielniejszą zaciekłość. Ledwie się przywitał, rzekł z diabelską uciechą:

— Wracam z zebrania komunistów.

— Powinszować znajomości!

— A gdzież mam chodzić?

— Jak to — gdzie masz chodzić? Masz się uczyć medycyny.

— Ja teraz od komunistów pobieram lekcje wiedzy o Polsce.

— Uczył Piotr Marcina.

— Nie! — zawołał Cezary — Nie! Gdyby nie oni, byłbym ciemny jak tabaka w rogu. Pan także nie wiesz całej prawdy.

— Od was się jej dowiem!

— Tak! Moja matka umarła nie z biedy i nie z bicia, i nie z samych chorób, lecz z tęsknoty za Polską. Mój ojciec... Mój ojciec i moja matka! A wy, wielkorządcy, coście zrobili z tego utęsknienia umierających? Katownię! Biją! Biją na śmierć w więzieniach! Katują! Policjant uzbrojony w narzędzie tortur — to jedyna ostoja Polski!

— Bluźnisz, młodzieńcze!

— Nie bluźnię. Mówię prawdę. Jeślibym zaczął „bluźnić”, to już do pana nie wrócę. Jeszcze raz wróciłem.

— Jeszcze raz?

— Jeszcze raz! Pytam się, czemu nie dajecie ziemi ludziom bez ziemi?

— Nie mamy pieniędzy na wykup.

— Wykup! Nie stać was na złamanie magnaterii, która już raz pchnęła Polskę w niewolę. Nie ma w was duszy Ludwika XI448, żeby złamać szlachecką przemoc i przemienić ten kraj w gminę ludzi pracowitych. Czemu gnębicie w imię Polski nie-Polaków? Czemu tu tyle nędzy? Czemu każdy załamek muru utkany jest żebrakami? Czemu tu dzieci zmiatają z ulic mokry pył węglowy, żeby się wśród tej okrutnej zimy troszeczkę ogrzać?

— Czekaj! Zaraz! Za dużo na raz pytań! Po kolei!

— Na wszystko pan znajdzie wytłumaczenie! Wiem! Ale ja nie chcę, nie chcę pańskich tłumaczeń. Ja chcę zaprzeczeń w czynie!

— Dajemy co dzień, z wolna, w trudzie, mało — ale dajemy.

— Ja teraz stawiam pytania! I pytam się: na co wy czekacie? Dał wam los w ręce ojczyznę wolną, państwo wolne, królestwo Jagiellonów! Dał wam ludy obce, ubogie, proste, ażebyście je na sercu tej Mocarki, tej Pani, tej Matki ogrzali i do serca jej przytulili. Stolicę wolności dał wam w tym mieście! Czekacie! Czekacie! Czekacie, aż wam jarzmo znowu nałożą.

— Nie nałożą! Zginiemy, zanim jarzmo nam nałożą! Niedoczekanie ich, żebyśmy na to patrzyli!

— Nie wierzę! Wyrajcujecie przyczynę swojej nowej niewoli. Podacie przyczyny wszystkiego i uwidocznicie skutki. Ginąć będzie za was, mądralów, jak zawsze — młodzież. Ja przecie wiem, co mówię, bom również za piecem nie siedział, gdy młodzi szli ginąć. To wy pobijecie znowu tę młodzież — swoją mądrością, bo jedyną waszą mądrością jest policjant, no — i żołnierz.

— Tak, żołnierz! A ty co jeszcze masz na obronę?

— Ja mam jeszcze na obronę — reformy! Reformy, które by przewyższyły bolszewickie i niemieckie, które by ludy okrainne odwróciły twarzą ku Polsce, a nie ku Rosji. Ale wy jesteście mali ludzie — i tchórze!

— To jest tylko zniewaga. W tym nie ma ani krzty prawdy.

— Boicie się wielkiego czynu, wielkiej reformy agrarnej, nieznanej przemiany starego więzienia. Musicie iść w ogonie „Europy”. Nigdzie tego nie było, więc jakżeby mogło być u nas? Macież wy odwagę Lenina, żeby wszcząć dzieło nieznane, zburzyć stare i wszcząć nowe? Umiecie tylko wymyślać, szkalować, plotkować. Macież wy w sobie zawzięte męstwo tamtych ludzi — virtus449 niezłomną, która może być omylną jako rachuba, lecz jest niewątpliwie wielką próbą naprawy ludzkości? Nikt nie myśli o tym, żebyście się stać mieli wyznawcami, naśladowcami, wykonawcami tamtych pomysłów, żebyście byli bolszewikami, lecz czy posiadacie ich męstwo?

— „Pewnym męstwem ja się nigdy nie pochlubię450, ja przed bliźnich drżę męczeństwem, w otchłań spychać ja nie lubię”...

— To są stare, magnackie, romantyczne teksty, którymi się w potrzebie zamazuje stawiane dzisiejsze zarzuty. Pan, jakoby, wyzbył się już romantyzmu, a jednak, gdy chodzi o odparcie zarzutu, używa pan tekstu romantycznego, zupełnie jak kapłan naginający wersety Pisma do potrzeby obronienia danej tezy. Autor tego tekstu „spychał w otchłań” i nie „drżał przed męczeństwem bliźnich” — tylko co dzień niewidocznie, niedostrzegalnie, naturalnie, zagryzał na śmierć swych pańszczyźnianych niewolników451, ale drżał przed „męczeństwem bliźnich”, to znaczy szlachty.

1 ... 34 35 36 37 38 39 40 41 42 ... 44
Idź do strony:

Darmowe książki «Przedwiośnie - Stefan Żeromski (nowoczesna biblioteka szkolna .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz