Chata za wsią - Józef Ignacy Kraszewski (czytaj online za darmo .txt) 📖
Chata za wsią to powieść, która porusza tematy ludowe, a dokładniej dyskryminację społeczności cygańskiej.
Tumry i Motruna są szczęśliwym małżeństwem. Mężczyzna porzuca wędrowny tryb życia i dla ukochanej postanawia osiąść we wsi i zająć się kowalstwem. Jednak na związek Tumrego i Motruny nieprzychylnie patrzy ojciec dziewczyny i wrogo do nich nastawia całą społeczność wiejską. Małżonkowie są dyskryminowani, nikt ze wsi nie chce do nich wyciągnąć pomocnej dłoni. Sytuacja się pogarsza, gdy do wsi przyjeżdża Aza, dawna miłość Tumrego. Nędza i rozterki sercowe doprowadzają do samobójczej śmierci mężczyzny. We wsi zostają jego żona i córka, Marysia. Niebawem jednak i Motruna umiera, pozostawiając dwunastoletnią córkę. Czy młoda dziewczyna poradzi sobie w miejscu, gdzie nie jest mile widziana?
Powieść uważana jest za jedną z najlepszych książek pisarza - kilkakrotnie była adaptowana na potrzeby teatru, opery i filmu, przetłumaczono ją na języki białoruski, rosyjski, francuski, czeski, niemiecki, słoweński i ukraiński.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Chata za wsią - Józef Ignacy Kraszewski (czytaj online za darmo .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Gdy Marysia wychodziła z chaty, pies towarzyszył jéj wszędzie i zawsze; nawet na wieś, kędy go napadały psy, ze wszystkich podwórzy, wśród których z podkulonym ogonem, z najeżoną na grzbiecie sierścią, defilować musiał coraz to im zęby pokazując. Kot zaś do progu tylko dochodził, powracał nazad i chaty z garnkami pilnował.
Sierotka nie odstępując swojéj pani, leżał u nóg jéj na mogile gdy przędła, szedł za nią na wieś, choć go to wiele kosztowało, a w nocy choćby mróz był największy, nie folgując sobie, wywdzięczał się szczekaniem za strawę. A tak sobie zawsze umiał dawać radę, że gdy go podchodzące wilki ścigały, właził na dach, i ztamtąd bezpieczny przyparłszy się do komina, ogromną wrzawą ich odpędzał.
Taki był skład dworu Marysi, która towarzyszów swej doli i karmiła, i pilnowała, i niemal jak ludzi tuliła pod swoją opiekę; począwszy bowiem od gołębi do głupich gęsi i rozumnego Sierotki, do wszystkich stworzeń tych mówiła słowy, których do ludzi użyć nie mogła; rozmawiała z niemi, kłóciła się, radziła, gniewała, chwaliła, zachęcała... Jeden pies tylko zdawał się to rozumiéć, kot bowiem choć dość zły i opryskliwy, obojętny był, ospały i gadać do niego, było to groch rzucać na ścianę; ptastwo zaś, głos jeden, jedno wołanie, na które przywykło się zlatywać, pojmowało.
Sierotka był niepospolicie rozumny, grzeczny i domyślny piesek. Uważała Marysia nieraz, że w przyjęciu przychodzących ludzi robił wyraźny, rozmyślny wybór form grzeczności: jednych witał milczkiem nie wstając ze swego miejsca, innych machając ogonem, łasząc się i przysiadając, innych wąchając za niemi powietrze, a niektórych burcząc zdaleka, lub ujadając złośliwie i uparcie, jakby miał ochotę ich pożréć. Najnienawistniejszych szarpał za suknię, ale nie kąsał nikogo.
Tych oznak przychylności i wstrętu oduczyć go nie było można; odwołany słuchał wprawdzie pani, ale drugą razą toż samo czynił co wprzódy. Miał w tém swoje widzimi-się.
Było to jakoś latem: dzień skwarny kończył się jednym z tych wieczorów rzadkich u nas i wyjątkowych, bez chmur, bez wichru, pogodnym, cichym, złocistym, kroplistą rosą zwiastującą posuchę zwilżającym spragnione zioła i trawy. Marysia wróciwszy ze cmentarza ustawiła kądziołkę pod piecem, pogłaskała najeżonego burka, wzięła wiadro i miała schodzić do źródła, bo jéj wody zabrakło, gdy tętent konia ją zatrzymał.
Drogą ku wiosce jechał ktoś śpiesznie na małym szpakowatym koniku, pogwizdując wesoło hulacką piosenkę. Marysia przez ciekawość wstrzymała się i stanąwszy przypatrywać zaczęła. Wieczór był jasny jeszcze, a przejeżdżający ujrzawszy dzieweczkę, zwolnił kroku, wlepił w nią oczy ciekawe i nawet gwizdać poprzestał. Byłto młody chłopak z jasnemi włosy, skromnie, ale czysto odziany, wyglądający na leśniczego lub pisarza, z torbą myśliwską na plecach, w czarnych, długich po kolana butach, z harapnikiem przez plecy, w wiejskim kapeluszu słomianym na głowie. Na ogorzałéj jego twarzy znać było jeszcze rumieniec młodości wytryskujący z pod opalenizny, i ciekawość gorącą, patrzącą z piwnych, pełnych ognia źrenic. Na ustach błąkał się uśmiech wesoły i zalotny. Koń pod nim zwijał się i niespokojny wyrywał, jakby zdziwiony tém, że go nieco wstrzymano: znać nie przywykł był do powolnego chodu i zdradzał przez to charakter swojego pana żywy i czynny. Ubranie młodzika pomimo swéj prostoty, z pewném było uszyte staraniem, bo mu kibić giętką i szerokie ramiona dobrze rysowało.
On i ona zatrzymali się nieco spojrzawszy sobie niespodzianie w oczy; przejeżdżający zwolnił kroku siwemu, by dłużéj na śliczne dziewczątko popatrzeć; ona się zacofała, sądząc, że może potrzebować... choćby kropli wody po znoju i dziennym upale. Ale chłopak słowem się nie odezwał, obrócił ku chacie, popatrzał, obejrzał na cmentarz, jeszcze raz na dziewczynę śmiałém rzucił okiem, konia śmignął i poleciał świszcząc wesołą piosenkę. Marysia powoli zeszła ku krynicy.
A schodząc, jéj oko mimowolnie zwróciło się w stronę, którą gnał nieznajomy chłopak, żywo pędzący przez sioło na parskającym siwoszku. Jakoś miło jéj było widziéć jak on koniem kierował, jak odważnie sadził przez groblę dziur pełną, jak się ze zwierzem borukał, gdy mu się płoszyło, i wychodził z walki zwycięzko. Piosnka jego wesoła i junacka mile się obijała o jéj ucho; i zatęskniła prawie, gdy się skrył za domami, a szum kół młyńskich zagłuszył śpiewkę ochoczą...
Wrażenie tego spotkania trafunkowego nie zatarło się jak tyle innych; a choć Marysia ani próżnować, ani marzyć nie miała czasu; często przed jéj oczyma przelatywał ów jeździec na siwym koniku.
— Tfu maro! — zawołała nareszcie — a to jakieś nasłanie!... Czegóż ja o nim myślę!
Rozśmiała się sama z siebie, ruszyła ramionami i powróciła do pracy.
Nazajutrz rano, gdy zwyczajem swoim przed próg wyszła powitać ptaszęta, obejrzeć gospodarstwo i okiem dać dzień dobry mogile; na widok pustego gościńca, przyszedł jéj na myśl znowu wczorajszy podróżny, i ciemne jego oczy z pod słomianego kapelusza, tak ognistym patrzące wzrokiem.
— Któżby to był? — pomyślała — kto taki?
Ale nie znając ani okolicy, ani swojéj wsi nawet, domyślić się nie mogła, i rzuciwszy pytanie z wiatrem, a na prędce urządziwszy chatę, z Sierotką razem poszła na matczyną mogiłę prząść do południa, pókiby jéj skwar ztamtąd nie spędził.
Pies, który już dobrze wiedział drogę codzienną, naszczekując i wesoło się zwijając, poprowadził ją do zielonego wzgórka, u stóp którego Marysia na omszonym siadywała kamieniu, pod starą spróchniałą wierzbą.
Widok z téj wyżyny sięgał daleko, i w istocie mógł samotnicę zabawić, bo przez obalony parkan i nizki wał, z pagórka całą wioskę jak na dłoni, i pola z drogami po za wsią, a w prawo jary, zarośla i bory widać było daleko. Choć ruch na gościńcu był mały, bo w tę stronę niebardzo kto jeździł, prócz w dzień jarmarku do miasteczka, do którego bliższa wprawdzie, ale gorsza tędy prowadziła droga; za to oko zdala napaść się mogło ruchem okolicy i obrazem pracy ludzkiéj. Co się działo we wsi, za wsią, na polach, we młynie, wszystko mogła ztąd rozeznać Marysia; a czasem oko jéj mimowoli chwytało przechodzących, przejezdnych, i zgadywało łatwo, dokąd i po co dążyli, jaka tam ich myśl wiodła. Każdy pług wychodzący na pole, każdy wóz zbliżający się do młyna, każde radło rano lub leniwie wysuwające się na łan policzyć mogła sierota, a poznawała je po koniach, po bydlętach, po postawie przewodników.
Zaledwie nić poczęła wyciągać z kądzieli, gdy znowu tętent żywo lecącego konia ucho jéj uderzył; oko się zwróciło na drogę, i chłopak na siwym koniku ukazał się odewsi na pagórku ku cmentarzowi jadący. Znowu on gonił żwawo, a siwek pod nim wyrywał się zasapany drapiąc ku górze... Dziewczę śledziło okiem i konia i pana razem, niepostrzeżone dotąd, badając gdzie zmierzają oba. Chłopak zrównawszy się z chatką, przytrzymał zasapanego siwka i twarzą obrócił się ku lepiance, na którą pilnie poglądał; a widząc drzwi jéj zaparte, już miał znowu konia zaciąć, gdy zwracając głowę, ujrzał po nad cmentarzem twarz Marysi siedzącéj z kądzielą.
Przed nią zbudzony hałasem niezwykłym Sierotka, przednimi łapami wsparłszy się na wierzbę krzywą, burczał i naszczekiwał, choć widocznie wielkiéj ku temu nie miał ochoty, ale czynił to z uczucia obowiązku raczéj, niżeli z gniewu. Widać to było z tego, że wśród szczeku, wyrwało mu się kilka razy szerokie ziewnięcie.
Siwek już się był spiął i zerwał do galopa, gdy jeździec go powstrzymał i zdziwiony począł głową potrząsać; a że nie wiedział może od czego począć z ładną dziewczyną rozhowor, zawołał:
— Hej! dzieweczko! czy to wy może z téj chaty?
— Z téj chaty? a ja! a cóż?
— A cóż robicie na cmentarzu?
— To co zawsze: wyszłam prząść na grobie matki...
Chłopak zdziwiony ruszył ramionami.
— Dalibyście mi się wody napić?
— Ot zaraz poczekajcie!
I Marysia ruszyła się zostawując kądziołkę pod wierzbą, wybiegła z Sierotką razem, przeskoczyła drogę, otworzyła chatę, i kubek drewniany podała z uśmiechem nieznajomemu.
Wszystkim jéj ruchom przypatrywał się młody chłopak z wyrazem nadzwyczajnego zajęcia, jak gdyby nie wierzył temu wdzięcznemu zjawisku, które miał przed oczyma.
Drżącą ręką wziął kubek, a niósł go do ust tak powolnie, jakby mu się nic pić nie chciało; siwek tymczasem nogą grzebał, a Sierotka wąchając obchodził do koła przyjezdnego na psi sposób, starając się poznać nosem z kim miał do czynienia. Znać sledztwo jego nic złego nie okazało, bo wkrótce usiadł spokojnie, i począł tylko w oczy patrzeć podróżnemu!
— Patrzcieno! — to w kubek, to na dziewczynę spoglądając rzekł chłopak — to wy tu mieszkacie??
— A cóż dziwnego mój panie?
— Naprzeciw cmentarza! — mruknął jeździec — a z wami kto? ojciec?
— Nie mam ojca...
— Matka?
— Nie mam matki — westchnęła Marysia...
— To służysz u kogo?
— Nie panie...
— A z kimże tu siedzisz?
— Ot tak, sama jedna!
Chłopak podniósł głowę zadziwiony, a oczy aż mu się zaiskrzyły.
— Jakto? sama jedna? A jakże to może być?
— Bom sierota — odezwała się pocichu Marysia...
Podróżny napił się wody z widoczném jakiémś roztargnieniem; znać było, że nie rozumiał wcale ani sieroctwa Marysi, ani jéj ustronnego mieszkania, a pytać już nie śmiał daléj. Pokiwał głową, popatrzał, a że siwek się zrywał do biegu, uśmiechnął się skinąwszy głową i jak strzała poleciał.
Sierotka, który dotąd siedział spokojnie, przerażony jak i pani jego, kopnął się za koniem szczekając zajadle; ale wkrótce powrócił nazad miarkując zapęd gwałtowny i starannie począł obchodzić ślady stóp konia, rozpatrując się w miejscu, z którego jeździec znikł tak prędko.
Marysia z nawpół wypróżnionym kubkiem stała długo, patrzała tęskno za uciekającym, i bardzo powoli wróciła zamyślona na matczyną mogiłę, dokąd jéj wierny psiak ze spuszczoną towarzyszył głową...
Wiele ludzi dnia tego przechodziło i przejeżdżało gościńcem, ale znajomi widząc sierotę na jéj zwykłém miejscu, wcale się nie dziwili: każdy kiwnął głową, pozdrowił ją i mijał.
Zrazu było to dziwowisko dla wszystkich, widziéć ją przędzącą na mogilniku: ale po latach kilku oswoili się z tém i z sierotą; zwali ją tylko często dziewką ze cmentarza, a choć ją pocichu stare baby o związku z duchami posądzały, nikt już temu wierzyć nie chciał.
Jeszcze był tuman pyłu wzniesiony kopytami siwego konika nie osiadł i nie rozwiał się w powietrzu, gdy pieśń grubym nucona głosem, dobrze znajomym dziewczynie, rozległa się pod cmentarzem. Po niéj Marysia poznała Rataja, a nawet domyślić się mogła że szedł wprost z karczmy, bo trzeźwy był milczący, a im więcéj wychylił kieliszków, tém donośniejszym głosem pieśni pobożne wyśpiewywał.
Sierotka szczeknął tylko raz, jakby się oznajmywał ślepemu; nastawił uszy i umilkł.
— Aha! już Maryś na cmentarzu! — odezwał się Rataj — dobry dzień dziewczyno! Bóg tam z tobą, a co słychać?
To mówiąc zręcznie zbliżył się do wnijścia i wsunąwszy się na cmentarz, przysiadł ocierając pot z czoła pomiędzy dwoma mogiłami.
— Nic ojcze nie słychać — odpowiedziała dziewczyna — nic nowego!
— Ho! ho! kłamiesz cyganko! — śmiejąc się odparł mąż Sołoduchy — a kto tu wczoraj się przejeżdżał, a kto tu był dzisiaj?
Marysia zapłoniła się jak wiśnia, i wrzeciono wypadło jéj z ręki.
— Któż miał być? kto?
— Na siwym koniku, hej! był ktoś, był! dziewczyno! A tęgi chłopiec; choć go oczy nie widziały, to go uszy zrozumiały.
— Jakże wy wiecie?
— Ale bo! Maryś! — krzyknął Rataj — Maryś cyganko, ślepy to zawsze więcéj wié i lepiéj widzi od tych, co oczy mają; już to tak w świecie zawsze... Wczoraj cię wieczorem napatrzył, a dziś tu się zatrzymać musiał... Ot lepiéj sama przyznaj się staremu.
— A czemużbym przyznać się nie miała? — odpowiedziała Marysia — przed wami powiem wszystko. Ot jakto było: przejeżdżał wczorajszego wieczora chłopak jakiś koło chaty; no prawda... obejrzał się na mnie, a dziś znowu tędy jechał i o wodę prosił, tom mu jéj wyniosła; trochę popytał... A wy go znacie?
Rataj głową pokiwał milczący.
— To i ja ci powiem jakto było — rzekł — bo nie z czém, tylko z przestrogą przyszedłem: młodemu jak ty kurczęciu, łatwo się dostać w szpony kobusie... ale bądź ostrożna.
Marysia drżąca i czerwona patrzała w twarz starego, który powoli dobywszy z torby chleba i cebuli, tymczasem śniadał odpoczywając kawałem razowéj kromki, natartym główką aromatycznego warzywa.
— Ten chłopak, toć ja go znam — mówił zajadając — to syn bogatego budnika z Rudni; kiedyś to byli szlachta... od tego Adama Choińskiego, co to wołami i wieprzami i zbożem handluje... a słyszę groszowity... Imie synowi Tomko; znają go na okolicę: dobry słyszę chłopiec, ale urwisowaty i za dziewczętami gotów czy w ogień, czy w wodę! Ojciec, choćby mu to doma chleba nie zabrakło, kazał służyć; a to od niedawna przyjął u nas miejsce leśniczego. Bardzo się nam z nim niebratać, bo to harde: czuje grosz w kieszeni i myśli, że wszystkiego za grosz dostanie, a jedynak u ojca. A szaławiła! szaławiła!! Szlachcianek i naszych dziewek nabałamucił już dość.
Marysia słuchała i zżymnęła ramionami.
— A co dziwnego mój ojcze — rzekła hardo — że pobałamucił takie, które tylko wyglądały, żeby kto na nie palcem kiwnął.
— Zapewne, zapewne, ot i ta Kachna, Boże odpuść, zaczęła powiadają od parobczaka księdzowego, potém był ekonom z Wójtówki, a naostatku Tomko... Czysto kiedy szukała i znalazła... Ale to słyszę taki niebezpieczny chłopiec, bo i niczego, i tak się układa, że gotów przysiądz, że się ożeni;
Uwagi (0)