Chata za wsią - Józef Ignacy Kraszewski (czytaj online za darmo .txt) 📖
Chata za wsią to powieść, która porusza tematy ludowe, a dokładniej dyskryminację społeczności cygańskiej.
Tumry i Motruna są szczęśliwym małżeństwem. Mężczyzna porzuca wędrowny tryb życia i dla ukochanej postanawia osiąść we wsi i zająć się kowalstwem. Jednak na związek Tumrego i Motruny nieprzychylnie patrzy ojciec dziewczyny i wrogo do nich nastawia całą społeczność wiejską. Małżonkowie są dyskryminowani, nikt ze wsi nie chce do nich wyciągnąć pomocnej dłoni. Sytuacja się pogarsza, gdy do wsi przyjeżdża Aza, dawna miłość Tumrego. Nędza i rozterki sercowe doprowadzają do samobójczej śmierci mężczyzny. We wsi zostają jego żona i córka, Marysia. Niebawem jednak i Motruna umiera, pozostawiając dwunastoletnią córkę. Czy młoda dziewczyna poradzi sobie w miejscu, gdzie nie jest mile widziana?
Powieść uważana jest za jedną z najlepszych książek pisarza - kilkakrotnie była adaptowana na potrzeby teatru, opery i filmu, przetłumaczono ją na języki białoruski, rosyjski, francuski, czeski, niemiecki, słoweński i ukraiński.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Chata za wsią - Józef Ignacy Kraszewski (czytaj online za darmo .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Tu stary rozpowiedział mu historyę swojego życia, znane dzieje marnotrawstwa, które szczęściem nie do zguby, ale do upamiętania go przywiodło. Niepojętymibo drogami Bóg nas wiedzie ku sobie: jednych gościńcem cnotliwego żywota, drugich ścieżkami próby i występku, po których wielka, jak było przestępstwo, następuje pokuta. Tą drogą przyszedł Mniszewski do poznania co świat wart i jego szczęście, a co jest spokój boży, którego on dać nie może.
Zrujnowany, zniszczony na ciele i na duszy, leżał w szpitalu, gdy pierwsze ziarno poprawy spadło nań z ust Siostry Miłosierdzia, która go doglądała. Ten anioł szeptał nad nim pacierz pojąc go lekarstwem, co mu dać miało życie do pokuty; zachęcał do modlitwy, i bezbożnika uczynił pokutującym i pełnym skruchy — sługą bożym.
Mniszewski wyszedł ze szpitala o żebraninie, udając się do miejsc świętych.
— Myślicie — rzekł do pana Adama — żem kiedy był szczęśliwszym, jak gdym wydziedziczony od świata, znalazł się z niepojętym duszy pokojem na drodze pielgrzymiéj o kiju, z torbą na plecach? Nie! nigdym nawet tego spokoju, téj sercowéj ciszy, téj pogody sumienia nie zaznał, jakich używać począłem zrzekłszy się wszelkich ziemskich nadziei. Myślisz, że zazdroszczę tobie lub komu z was tego bytu, który nie ma celu i wiedzie jak błędny manowiec do przepaści? Nie, nie! Zawędrowałem w te strony, aby jeszcze groby ojców odwiedzić, aby na nich zrzucić ostatnią myśl i żal grzeszny za przeszłością... Idę znów w świat z modlitwą, z uśmiechem, spokojem...
Tak mówił Mniszewski, a mowa jego dziwne i głębokie zrobiła wrażenie na panu Adamie. Wybiła dlań godzina zmiany, a ręka żebraka przyśpieszyła jéj przyjście i wykreśliła kierunek.
Zadumał się wynędzniony zużyciem rozpustnik i próżniak; a że był przywykł do gwałtownych uczuć i wybuchów, gwałtownie téż i namiętnie zwrócił się ku zapomnianemu Bogu.
W rok potém poznać nie było można pana Adama, na którego jak na cudowisko spoglądali ludzie. Nieszczęściem, poprawa jego nie była ani zupełną, ani czystą; byłato tylko zmiana drogi i nadzieja, że po téj którą szedł, do prawdziwéj trafić może. Pan Adam stał się ascetą, pobożnym, ale fanatykiem.
Życie czynne odrzucił zupełnie od siebie, i uznał się do niego nie obowiązanym; całe dni mówił tylko pacierze, całe tygodnie pościł, krzyżem leżał w kościele, dyscyplinował się niemiłosiernie, kładł włosiennicę, odział w pasek kolący, i na tychto praktykach, dobrych gdy niemi duch czysty kieruje, zasadzał życia reformę.
Ale kładnąc włosiennicę, nie rzucił pychy i egoizmu...
W sercu jego nie zrodziło się ani miłosierdzie, ani pokora chrześciańska; nieprzystępny dla ludzi, srogi dla drugich jak dla siebie, nielitościwy w karceniu cudzych błędów, zdawał się tylko szukać chluby z fanatyzmu swego, jak dawniéj wynosił rozpustą i niewiarą.
Gorszył skromnych swoją pobożnością teatralną, przesadzoną, dziwaczną, nieustannie popisującą się i wydymającą w oczach ludzkich; gorszył ich bardziéj jeszcze, że wyznając naukę Chrystusową, nie potrafił z żywego jéj źródła zaczerpnąć ducha miłości i pokory, ani jéj zastosować do życia.
W osobliwszy sposób skąpstwo jakieś przyplątało się razem do niego i zaczęło mu serce wyżerać. Stał się nieubłaganym dla ludzi, panem srogim, i nie wiedząc, jak godząc w duszy pobożność z chciwością w obojgu założył razem cel wyczerpanego życia. Dwór w Stawisku, świadek scen szalonych, zmienił się w klasztor smutny, w więzienie nieznośne. Opuścił pan Adam mieszkalne pokoje, jedną sobie celę z ołtarzykiem ustroiwszy w obrazy, na ziemi w niéj śpiąc, czuwając zarazem u krzyża i kuferka! Na wytłómaczenie pozorne swojego postępowania, znalazł w głowie najdziksze sofizmata, któremi przed sumieniem swojém i spowiednikami się wykręcał.
Co roku stawił nowe krzyże, chodził pieszo do miejsc świętych, pościł nowenny o chlebie i wodzie do mdłości prawie, adwent i post czterdziestodniowy suszył cały; ale ubogiego zbywał miłosierdziem boskiém, a wieśniaków katował bez litości.
W takim więc dworze, dziś jak pan sam nie pojmującym miłosierdzia, i w chłodném, zasklepioném spełnianiu praktyk powierzchownych, Marysia opiekunów znaleźć nie mogła; a panu o niéj nikt się i powiedzieć nie ośmielił. Ekonom pokiwał głową, poszedł zobaczyć co się tam dzieje, i zostawił sierotę na ojcowiznie, co już wielką było łaską...
Jednéj niedzieli, rano zbudziwszy się, gdy wyszła Marysia na grób matki popatrzéć, usłyszała dzwony cerkiewne donośnym głosem lud wzywające na nabożeństwo; i tknęło ją pójść z innemi się pomodlić.
— Ot! odzieję się i pójdę — rzekła do siebie — dobrze się z Bogiem zobaczyć! jednak dziś i tak robić nic nie będę!
Jak pomyślała tak zrobiła; umyła się, zaczesała, dobyła białéj koszuli i fartuszka odświętnego, wzięła białą sukmankę i buciki dawno nietykane, które jéj matka za ostatni grosz sprawiła, i tak przystrojona ubogo, ale chędogo, zaparłszy chatkę, spuściła się parowem ku wiosce.
Ślicznież jéj było w tém świąteczném ubraniu z jéj twarzyczką pełną życia, ognia i pojętności! Jakiś wdzięk nieuczony towarzyszył każdemu jéj ruchowi: prosta sukmanka zręcznie na niéj leżała, chustynka twarz osłaniała zawieszona kształtnie, tak, że nie na sierotę cygankę, ale na dziecię zamożnego gospodarza wyglądała Marysia.
Gdy weszła w ulicę, a ludzie ją zobaczyli, wszystkich się oczy zwróciły na nią: poczęto ją sobie pokazywać palcami. Marysia zarumieniła się, przyśpieszyła kroku; myślała że uciecze, ale zdaleka ścigano ją oczami i oznakami podziwienia, a dziewczęta i chłopaki jéj lat, aż pobiegli za nią.
Marysia choć żyła samotnie, dziką nie była wcale; owszem śmiałości jéj nie brakło, i po pierwszém zakłopotaniu, przyszła zaraz do siebie, opamiętała się, zwolniła kroku. Aż na cmentarz szli za nią ciekawi. Tu czekając na nabożeństwo, jak to pospolicie bywa, caluteńka stała i siedziała gromada w odświętnych strojach, gwarząc, śmiejąc się, kupiąc w gronka dla rozmowy. Była tu i Sołoducha, i stary Rataj śpiewający wielkim głosem pieśń o poczajowskim obrazie; i Maxymicha, i Filipicha, i dwaj bracia Motruny i stara poważna Semenycha Biłykowa.
Zaledwie się dziewczątko pokazało we wrotach, wszyscy znajomi do niéj przybiegli z pobudzoną ciekawością; a widząc twarzyczkę rumianą, odzież porządną i dziecię jaśniejące wdziękiem, jeszcze się więcéj zdziwili. Ten i ów badać ją począł, dzieci do zabawy wyzywały, dziewczęta poprawiały na niéj pasek kraśny, świtkę i chustynkę, dziwiąc się jak tak do twarzy sama ubrać się potrafiła. Co tam było szeptów, co gwaru, co spojrzeń i pytań! Stare baby zdala ją wzrokiem mierzyły, a jedna z nich odwiodłszy Sołoduchę na stronę, bardzo cicho odezwała się do niéj:
— Czy widzicie?
— A co matuniu?
— A Maryś cygankę?
— Widzę, widzę! A cóż dziewczynina przystojna, niczego!
— I jak! i jak! — poczęła baba kręcąc głową — to coś w tém jest!
— A cóż ma być? — spytała Sołoducha.
— Ot ja wam powiem co myślę; żyłam na świecie nie od dziś, widziałam wiele: czarowniki cygany, oj! czarowniki! Niechby tak które z dzieci naszych zostało same; do trzech dniby przepadło... To diabelska w tém sprawa.
— A! porzuciłabyś kumo! Hde Rim! hde Krim! hde Babińska korczma!
— Czekajno! czekaj! nieraz ja o podobnych rzeczach słyszałam! Motruna była charakternica; zawsze miała słyszę mleko, choć krowy nie było; mąż jéj był charakternik, to wszyscy wiedzą, że zły mu pomagał nocami do budowania chaty... Oni pewnie upiorami być muszą i do swojéj Doni wracają, żeby na nią naglądać, odziewać ją i karmić. Już mi wierzcie, to nie może być inaczéj.
Słowa te wymówione z powagą, przekonaniem, z uroczystością tajemniczą, głębokie na Sołodusze nawet uczyniły wrażenie: obejrzała się na Marysię, ruszyła tylko ramionami i zamilkła.
— No, no! patrzajcie tylko — dodała baba — taż to włoski jak wylizane, bielizna jakby marcowym śniegiem bielona, i bucik, i pasik, i guzik u koszuli harny, jakby nie przymierzając u gospodarskiego dziecka. Zkądże się jéj to bierze? z nieba spadło? Alboto czy głód, czy biedę znać na jéj twarzyczce?.. Ja moją mlekiem poję, a tak mi nie wygląda. To nieczysta sprawa!!
Zgromadziło się było i więcéj kobiet do koła Sołoduchy i domyślnéj owéj staruszki, podsłuchując ich rozmowy: a że nic się prędzéj ludzi nie czepia jak myśl najdziksza śmiało im rzucona w oczy, tak zaraz uwierzyli w upiorów, że w drugim końcu cmentarza rozpowiadać już zaczęto, jakoby Sołoducha z Martynichą, widziały oczyma własnemi Motrunę występującą z mogiły, przekradającą się do chaty córki, muskającą jéj włosy i razem z nią przędzącą w nocy na motki najemne.
Do tych dziwów każdy coś swojego dorzucił, i téjże niedzieli ułożyli sobie bajkę, którą wieczorem rozpowiadano po całéj wsi za najprawdziwszą prawdę.
Nie wiedziała Marysia, dlaczego gdy wychodziła z cerkwi, już nikt się tak do niéj nie garnął, nikt za nią nie śpieszył: dzieci pozostały, tchórzliwe z ukosa spoglądając za odchodzącą, kobiety się poodwracały, i sama wyszła ze cmentarza powoli, smutno wracając do domu.
A że nie było co robić dnia tego, i roboty już szukać musiała; po drodze przyszło jéj na myśl wstąpić do Semenychy, która ją z cerkwi wyprowadziła.
Semenychę zastała już zdejmującą z głowy namitkę i odpoczywającą na ławie, czegoś markotną i zamyśloną.
Byłato żona najbogatszego we wsi gospodarza, matrona poważna, władnąca całą chatą, mężem i liczném rodzeństwem, słuchającém ją z uszanowaniem, okryta już siwizną i zmarszczkami; kobieta dobra, pracowita, ale jak drugie, przesądna. Plotka rozsiana na cmentarzu o upiorach nieprzyjemne na niéj i głębokie uczyniła wrażenie; nie miło jéj było pomyśléć, że motki jéj jakaś nieczysta siła prząść pomagała, motki przeznaczone na płótno, na ręczniki może weselne dla ukochanych córek.
Z wejrzenia na nią poznała Marysia, że ją coś nie tak dobrém jak zwykle sercem przyjmuje; stała się więc pokorniejszą jeszcze. Pocałowała w rękę staruszkę; i stanęła u progu milcząca, Boga prosząc, żeby jéj Semenycha nie odmówiła roboty.
Stara wciąż jeszcze rozwiązywała sztucznie na głowie zaplątaną wedle tradycyjnéj formy namitkę, spoglądając z pod brwi siwych na dziewczę w pokorze i milczeniu stojące sobie zdaleka.
— A co tam chcecie Maryś? — odezwała się nareszcie.
— A cóż, matuniu... roboty! jak zawsze, dla miłości Bożéj jak jałmużny... Gdybyście wy nie litowali się nad sierotą, mogłoby jéj chleba zabraknąć.
— Roboty! — powtórzyła Semenycha wciąż zakłopotana i pochmurna — dobrze ci mówić, a tu może i przędziwa w chacie nie ma.
— A! krzyż Pański! U was matuniu — poczęło dziewczę — u takiéj gospodyni jak wy, taż to pełne bodnie lnu białego jak śnieg!
Semenycha połechtana uśmiechnęła się nieznacznie.
— Choćby i był, choćby i był! — rzekła — niechaj swoje przędą: czego mają siedzieć z założonemi rękoma i Kasia i Paraska i dziewczyna najmitka!
— A mnieżto nic się już, ani ździebełka nie dostanie? — spytała sierotka pocichu, głosem tak użalenia i głębokiéj boleści pełnym, że Semenycha uczuła się wzruszoną.
— Dawniéj byliście dla nas litościwsi — dodała dziewczynka — a terazbyście mieli opuścić mnie, gdy i matki niestało? E! to nie może być! Serce wasze matuniu nie pozwoli na to; a cóżem ja winna, żem nieszczęśliwa.
Semenycha wstała z ławy, coś poprawiła u ognia, poczęła się przechadzać i namyślać.
— Kiedyżboto — odrzekła po chwili — ludzie na ciebie niewiedziéć co wymyślają: mówią, żeście rodem czarowniki... charakternice... licho wié co; że nieczysta siła wam przędzie...
Marysia przeżegnała się na wzmiankę o sile nieczystéj i z przestrachem uderzyła w rączki.
— A mój Boże! — zawołała — któż mógł, kto śmiał taką krzywdę wyrządzić sierocie? Wszak widzieli mnie w cerkwi, wszak się żegnam i modlę jak drudzy, a cóżem ja komu zrobiła złego?
I rozpłakała się nieboga.
Semenycha dobra i litościwa była w gruncie serca: żal się jéj zrobiło dziewczęcia, łzy ją te poruszyły, odwróciła się do niéj machając ręką:
— Cyt! cyt! — rzekła — ot! widzicie co to ludzie plotą. At! im byle gadać tylko; ja temu nie wierzę, nie wierzę! Nie lubili ojca, nie lubili matki, i tobieby szkodzić radzi... Ja ci to tylko powiadam, żebyś wiedziała co robić daléj... Póki tak siedziéć będziesz sama jedna za oczyma, pleść i wyplatać nie przestaną; im to dziw, że sobie rady dajesz, a drugiemu i zazdrość, żeś do ludzi podobna, że koło ciebie porządnie...
Marysia wciąż płakała, a Semenycha tuliła ją jak mogła: nareszcie sama odstawiła garnek od ognia, dostała miski i łyżki, i nabrawszy strawy posadziła sierotkę za stół do jedzenia, gładząc ją po głowie.
Ta dobroć staruchy ułagodziła cierpienie Marysi, a wnet i rozpytywać poczęła Semenycha o drobne szczegóły jéj życia, o chatę, o gospodarstwo, i dziéwczę rozgadało się powoli, ocierając łzy ciekące jeszcze po twarzy.
Poczęli się schodzić i inni z nabożeństwa; Kasia, Paraska, parobcy, mąż Semenychy, zięciowie i wszyscy kołem ciekawém otoczyli cygankę, która im życie swoje, prace i utrapienia opowiadać zaczęła.
Po godzinie rozmowy tak ich ujęło dziewczę pełném prostoty i szczerości opowiadaniem swojém, że czém kto mógł i miał, starał się odchodzącéj dopomódz. Dano jéj chleba, kaszy, séra, okrasy, potrosze się na nią składając jak na macoszyne dziecko; a Semenycha płacąc za łzy, których nieuważne jéj słowo było przyczyną, nietylko dała robotę, ale darowała jeszcze kurkę, która się niosła, obszernie wyuczywszy Marysię, jak ma sobie z nią i spodziewaném potomstwem postąpić.
Ucałowawszy rękę staruchy, uszczęśliwiona siérota, pełna najświetniejszych nadziei, pośpieszyła do pustego swojego kątka, niosąc na rękach maluczkie, ale drogie dla siebie dary.
Tak rozpoczynało się to dziwne życie sieroty, która na bożym świecie prócz słabych rąk dwojga i odwagi wielkiéj, a raczéj nieświadomości świata, nic więcéj nie miała. Ludzie spoglądali na nią jak na cudowisko jakieś, jak na coś niebywałego, jakby patrzyli na wcieloną bajkę o złotéj jabłoni, lub źródle grającém: jedni z podnieconą ciekawością, drudzy szukając tłómaczenia tajemnicy w czarach i upiorach. Plotka wszakże utworzona na cmentarzu krążyła jakiś czas tylko po wiosce, i choć całkiem nigdy się zbić nie dała, ale rozsądniejsi ludzie, bliżéj się przypatrując Marysi, śmiać się z niéj w krótce poczęli.
Uwagi (0)