Chata za wsią - Józef Ignacy Kraszewski (czytaj online za darmo .txt) 📖
Chata za wsią to powieść, która porusza tematy ludowe, a dokładniej dyskryminację społeczności cygańskiej.
Tumry i Motruna są szczęśliwym małżeństwem. Mężczyzna porzuca wędrowny tryb życia i dla ukochanej postanawia osiąść we wsi i zająć się kowalstwem. Jednak na związek Tumrego i Motruny nieprzychylnie patrzy ojciec dziewczyny i wrogo do nich nastawia całą społeczność wiejską. Małżonkowie są dyskryminowani, nikt ze wsi nie chce do nich wyciągnąć pomocnej dłoni. Sytuacja się pogarsza, gdy do wsi przyjeżdża Aza, dawna miłość Tumrego. Nędza i rozterki sercowe doprowadzają do samobójczej śmierci mężczyzny. We wsi zostają jego żona i córka, Marysia. Niebawem jednak i Motruna umiera, pozostawiając dwunastoletnią córkę. Czy młoda dziewczyna poradzi sobie w miejscu, gdzie nie jest mile widziana?
Powieść uważana jest za jedną z najlepszych książek pisarza - kilkakrotnie była adaptowana na potrzeby teatru, opery i filmu, przetłumaczono ją na języki białoruski, rosyjski, francuski, czeski, niemiecki, słoweński i ukraiński.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Chata za wsią - Józef Ignacy Kraszewski (czytaj online za darmo .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Zatrzymał się na chwilę.
— A gdybym ja probował pójść do Maxyma i Filipa, hę? kto wié? możebym co utargował dla sieroty? Poprobuję, taki mnie psami za to nie wyszczują, a choćby?
Droga do chaty wujów Marysi szła podle karczemki, któréj Rataj nigdy nie mijał; nie wytrzymał i wstąpił rozwiązawszy węzełek w koszuli, w którym się parę groszaków schowało. Wypił kwaterkę, i pokrzepiony, z lepszą myślą, milczący ale śmiały, skierował się ku chacie braci Motruny.
Dotąd oni jeszcze byli nierozdzieleni, i choć semia się pomnażała, choć ich tam gęsto było, nie wyprosili sobie kawałka pola, bo pustek u pana zabrakło a z łanu ciężko było wydzielać.
Nienajlepiéj się więc działo Maxymowi i Filipowi; przyszły dzieci, trafiły się kilka lat nieurodzajnych, żony ich o lada garnek u pieca się swarzyły, kłóciły w oborze, zajadały na podwórku, gdy jeden podświnek drugiemu zajrzał do koryta: a gdy przyszło na pańszczyznę, jedna drugą wypychała, porywały się do siebie, że je często mężowie rozbraniając, sami się pokłócić musieli. Czyste piekło zrobiło się w chacie.
Jeden na drugiego się oglądał, nikt nic nie robił, i bracia Motruny ubożeli przeklinając swoję dolę. Nie poznałbyś teraz tego czystego dawniéj podwórka, téj schludnéj chaty i zamożnego obejścia, tak się to oszarpało, poopadało i pochyliło przez niedbalstwo. Płoty stały poszczerbione i powypalane kawałami, dach się powyginał od zgnilizny, ścian dawno nie obmazywano, a chróściana stodółka świeciła bokami, przez które wiechcie słomy tylko wyglądały. Dawniéj, za Lepiuka, było to jedno z najlepszych gospodarstw we wsi; dziś na dwóch braci jedna już para wołów została. I jakieto tam były woły: jeden stary i chudy, drugi dopiéro w trzecim roku niedorosły i cherlawy, aż wstyd było wyjść z radłem na pole, lub się sprzęgać do pługa. A jak nadeszła ta biéda, wszyscy się nią poczęli rzucać, nie przyznając się do tego, żeby jéj kto pierwszy drzwi otworzył. Maxym składał na Filipa, Filip na Maxyma, a bratowe obie i na mężów i na siebie. Na przednówku na ościsty chléb pożyczać było potrzeba, a wiadomo co to chłopska pożyczka! Za ćwiartkę żyta oddaj ćwiartkę żyta w dodatku; już dobrze, kiedy trzy dni odrobić potrzeba, choć cały korzec kupiłby za pięć złotych.
Wiedział Rataj, jak tam było u Motruny braci, bo we wsi wszyscy wiedzą co się dzieje u sąsiadów; wszelako szedł do nich, bo zawsze przecie choć biedni, stokroć więcéj mieli od sieroty i wesprzéć ją mogli.
Jakoś to był taki dzień, że wszystkich zastał w domu. Maxym nabijał rozsypane wiadro, Filip dojadał z misy, wybierając się do lasu, a dwie bratowe stanąwszy naprzeciw siebie w dwóch kątach izby, łajały się co wlazło o zarzucone wrzeciono. Mężowie już im niedopomagali, przywykłszy do tego codziennego chleba: ruszali tylko ramionami, skrobiąc się po głowie.
Gdy się dziad ukazał w progu, przeprowadzany przez ujadające dwa psiaki, potomstwo starego poczciwego kasztana; wszyscy odwrócili głowy ku niemu, a Maxym rzucając robotę zawołał:
— E! szlibyście z Bogiem!... bo tu u nas chleba téż nie ma.
— Albo to ja za jałmużną? — ofuknął się Rataj — chybaście mnie nie poznali? Czy to ja po swojéj wiosce bez prażniku będę żebrał? Tfu! Maxymie, w głowie się wam przewraca: czy nie znacie Rataja? Czy to już wam ławę przełamię jak na niéj odpocznę? — i Maxym się zawstydził i pokraśniał.
— Nie łajże stary, — rzekł, — siadajcie, odpoczywajcie, a tom was doprawdy nie poznał.
— No! no! stare dziadzisko gniewać się niepotrafię; mój chléb mnie do wszystkiego przyzwyczaił: i do ludzkiéj litości i do ludzkiego łajania... Przysycha to jak na psie. A klnie kto mnie, odeklnę go w dziesięcioro!
To mówiąc Rataj ławę namacał, zamilkł na chwilę, jakby słuchał szelestu najmniejszego, żeby zeń o liczbie osób w izbie będących przekonać się, i począł ciężko westchnąwszy:
— A wiécie, jakie na mnie spadło dziedzictwo?
— No? jakie dziedzictwo? — spytali razem Maxym i Filip.
— A! po waszéj siostrze Motrunie!
Bracia jakby im kto gęby pozalepiał, umilkli; stary się téż nie śpieszył mówić dalej.
— Aż mi serce rośnie, — dodał po chwili — dawnom sobie dziecka życzył, a to na starość mnie i mojéj babie Pan Bóg dał gotowe, wyhodowane, i takie co się z niém i przed królem nie powstydzisz. Motruna mi swoją córkę zostawiła.
— A! a! — odezwali się obaj bracia.
— Ot tak! a walna dziewczynina, tylko szkoda, że jak wy wszyscy kury czubate, ma także czubka: uparta gdyby kozioł.
Nikt nie przemówił i słowa, a Rataj daléj ciągnął rzecz swoję:
— Cieszyłem się, że ją zabiorę, boby się było kim posłużyć w domu; a tu choć się sama jedna została, ani jéj z chaty wyciągnąć. Słyszana to rzecz: sama jak palec, bez kawałka chleba, i mówi, że sobie rady da, i sama chce gospodarzyć, a jeszcze to od ziemi nie odrosło!
Bracia i bratowe po sobie spojrzeli, ramionami ruszyli, a ciekawość rozwiązała im usta.
— Co-bo mówicie! — zawołał Filip, — ta to dziecko?
— Dziecko, ale nie takie jak wasze, co to się matczynéj trzyma spódnicy i za próg samo nie wylezie; daj mu i miskę i łyżkę a jeszcze gębę trzeba otworzyć, żeby jadło.
— Żeby ono jakie było, — rzekł Maxym powoli, — to zginie jak ruda mysz... Niedarmo ojciec ich z rodem przeklął; cygan przepadł niewiara, Motruna zmarła o głodzie, i sierotę nie lepsza czeka dola.
— Dalibyście pokój przepowiadać, — przerwał Rataj, — a co ona winna, że drudzy nagrzeszyli? Pan Bóg lepszy i miłosierniejszy od ludzi, nie da jéj zginąć... Kto winien, już odpokutował.
— Ależno powiédzcie, — odezwała się Maxymowa, co ona sobie myśli? Jak to dziecko da sobie rady? samiuteńkie jedno! To dziw!
— Dziw naprawdę! Ja sam nie wiem co będzie; widzi mi się — odparł stary — że pobiéduje na téj pustce, a potém do nas zbieży. Bogiem a prawdą i wamby się co dla niéj uczynić należało: choć kawałek dać chleba.
Na ten całkiem niespodziewany wniosek, i Maxym i obie bratowe jednym głosem krzyknęli:
— Co tobie w głowie? czy to u nas chleba nadto?
— Hm! chleba nikomu nie nadto! — rzekł Rataj — wiem ja, że go nie macie do zbytku; ale czemu Pan Bóg nie błogosławi? Któż to wié, czy nie za Motrunę, coście ją tak odepchnęli? Żywicie taki choć nie bogaci psów dwoje, znalazłaby się kromka chleba i dla sieroty; kto to wie, czyby się ten zasiew nie wrócił!
Maxym ramionami ruszył.
— Dajcie pokój, już ja widzę z czémeście wy przyszli. Na co to darmo kręcić! ni to ni owo: a to że ją bierzecie do siebie, a to że ona sama sobie rady daje, kiedy myślicie nam ją na kark narzucić... Ale z tego nic nie będzie! dosyć nas i tak!
— Pluń Maxymie! — zawołał dziad stukając kijem, — ot widzicie, jakto z wielkiéj mądrości ażeście się domyślili, co mi w głowie nie postało! Naprzód, żebyście i chcieli, tobym wam jéj nie dał; powtóre jak do mnie, tak i do was ona nie pójdzie! A czegom chciał to powiem: możeby wasz datek smaczniejszy był od mojéj żebraniny; ale i tak z głodu nie umrze pókim ja żyw! Niechaj wam będzie jak było, kiedy takie serce macie!
To mówiąc wstał szparko, kijem zastukał i nie rzekłszy słowa więcéj, drzwiami za sobą cisnął, a na podwórku tylko psy ujadające do wrót odejście jego oznajmiły.
Bracia i bratowe stali chwilę pochmurzeni, spoglądając po sobie.
— Jaki mądry! — odezwała się wreszcie pierwsza Maxymowa — chciał nam jeszcze jedno dziecko narzucić, jakby to u nas tego bobu mało było.
— Cicho babo! — ofuknął się Maxym, podnosząc głowę od roboty, — nie narzekajże choć na dzieci, bo ci je Pan Bóg pozabiera!
— Co to gadać, — odważnie jakoś, wstając z za stołu i nakładając czapkę na uszy, dodał Filip — po sprawiedliwości, nie komu się opiekować tą sierotą tylko nam. Rodzonéjże siostry dziecko zostało sierotą; opuścić, wstyd i grzéch, a gdyby kto inny wziął, to palcami nas będą wytykać.
— To cyganię, cyganię! — zakrzyknął Maxym — co ty mówisz siostry dziecko! Ojciec się jéj zaparł... krew niewiary! Niech się idzie włóczyć za swojemi, nam nic do tego.
— A pewnie, że tak! — dodała Maxymicha; a żona Filipa spoglądając kwaśno na męża, szepnęła:
— Czy to my już tak bogaci, żebyśmy mieli cudze dzieci brać na głowę; patrzajno, żeby twoim chleba stało!
Filip ruszył ramionami, pokiwał głową, wcisnął czapkę głębiéj na uszy, węzełek zarzucił na plecy, siekierę za pas zatknął i fajkę u pieca zapaliwszy wyszedł do wozu, który już stał przed sienią zaprzężony.
Pozostali milczeli długo; ale że się już nie było z kim spierać i pierwszy niepokój ich ominął, zaczęli wszyscy myśléć o sierotce, jak to ona sama tam została i rady sobie daje. Nie śmieli tylko ust otworzyć, ale ich piekło pogawędzić o tém, o czém cała wioska, dwór, plebania, gadali i rozprawiali w téj chwili.
Już się bowiem było dobrze rozniosło o śmierci Motruny, i o dziewczęciu, i o postanowieniu jéj pozostania w chatce na własném gospodarstwie, a każdy się dziwił i ciekawił, jak to będzie.
I dwie bratowe z Maxymem niemniéj téż zadumywali się, jaki to temu może być koniec; a jak myśléć poczęli, wystawiać sobie to życie samotne w chatce cmentarnéj, tę niedolę, tę pustynię, jakoś się trochę litości obudziło w ich sercu. I choć każda z nich obawiała się bardzo z tą litością wydawać, aby do niéj i do niewczesnych ofiar drugich nie pobudzić, trudno już było nie pokazać po sobie co się czuło.
— Ale to — odezwała się pierwsza Filipowa, — ciekawość jednak, jak tam cyganka gospodaruje. Ta to nie ma może jak lat dwanaście, trzynaście, a myśli że się bez ludzi obejdzie... Radabym choć ukradkiem tam zajrzéć, a zobaczyć co się to dziać będzie. Słychana rzecz, taki dzieciak sam jeden na całą chatę!
Maxym głową pokiwał.
— Rataje ją wezmą!
— Sołoducha mi taki mówiła, że ją gwałtem ciągnęła, ale się jéj nie dała.
— Zobaczycie!
— A no! zobaczymy!
— Dobrze taki podobno mój powiadał — dodała Filipowa po cichu — wziąć nie wziąć, bo to ciężko, a taki dla niéj coś zrobić tobyśmy powinni; ludzie nas za ostatnich łajdaków okrzyczą. Póki żyła matka, to co innego było, ale nad sierotą trzeba się zlitować.
Mówiła to, ale tak nieśmiało, tak bojaźliwie, tak oglądając się na bratowę i Maxyma, jakby się obawiała okrutnéj na siebie wrzawy, i gotowa była ustąpić zaraz; ale nadspodziewanie nikt przeciw temu nie rzekł już słowa.
Maxym z ust wyjął fajkę, i począł głową pokręcać.
— Jaka ty bogata Filipicho! Oj! oj! nie mówię żeby to dawniejsze lata, kiedy z roku na rok stożek żyta schodził, a i w zasieku zawsze bywały zapasy; ale teraz, tak, to my sami pożyczać będziemy musieli, a pole nawpół siejemy z Semenem, to co z niego zbierzemy?
— Albo to jéj dużo potrzeba? — odezwała się już odważniéj Filipowa — ot, cokolwiek, aby ludzie nie gadali, a sumienie było spokojne.
— Jaka mi pani! — zaczęła z kolei Maxymowa — dać! dać! a zkąd weźmiesz?
— E! e! na toby się kruszyna znalazła!
Maxym milczał, bratowe pierwszy raz oddawna zbliżyły się do siebie i szeptać poczęły; ale o dziwo! nie swarzyły się jakoś, tylko żywo coś sobie opowiadały krzątając po kątach; duch miłosierdzia w nie wstąpił, wiodąc z sobą duch zgody.
Nie ma bowiem serc lepszych i poczciwszych nad serca ludu naszego, ale je często zatwardza nędza, zamyka własny głód i pragnienie. W ciężkiéj doli trudno się zebrać na litość, a ostatnim kęsem nie każdy podzielić się potrafi. W chacie było bardzo ubogo: przecież gdy na myśl przyszły obowiązki, gdy się w sercu własném rozpatrywać poczęli; ruszyło sumienie, wzięła ochota nędzą się przełamać z biédniejszym. Wprawdzie darek szedł nieochotnie i dobrze się zadumywano nad nim, w pierwszym popędzie zamyślając dać więcéj, okrawając powoli gdy przyszło do rzeczy; ale i Maxym i bratowe zgodziły się zanieść coś sierotce i zobaczyć co się tam z nią dzieje.
Wielką tę wyprawę odłożono do jutra, na czém straciła dziewczynka, bo do rana rozmyślano jeszcze i ujmowano podarku, oglądając się na siebie.
O! takto my wszyscy robimy podobno: serca dobre, ale głowy bojaźliwe i chłodne!
Dziewczęciu w jéj lepiance ciężko pierwsze upływały chwile; ale nie jest to czczém słowem, ani ciasno tego rozumiéć i zastosowywać to potrzeba, co nas uczy wiara, że są zlewane od Boga łaski stanu. Niejedni kapłani mają je sobie udzielonemi; wszelki człowiek w trudnéj toni, z sercem czystém i poczciwém, jeśli nań zasługuje, otrzyma ten szczególny do stanu jego zastosowany dar Boży. Przez anioła opiekuna, niewidzialnie, ześle Opatrzność myśl jakąś płodną, przymiot potrzebny, cierpliwość, siłę, wytrwanie, ziarenko przyszłości, na którego pozyskanie sam człowiek próżnoby pracował. Jest to zapomoga wśród głodu ze śpichlerza bożych dzieci.
Biednéj téż sierotce w ciężkiéj doli i osamotnieniu, gdy tylko pierwsze łzy oschły, gdy serce spokojniéj bić zaczęło, zaświtała myśl szczęśliwa przyniesiona przez anioła i włożona na jéj skronie.
Nazajutrz rano wstała rzeźwiejsza, wyszła na próg domu, i spojrzawszy w słonko, na krzątające się ptastwo, na rozgrzewającą ziemię, na ruch gospodarski wioski, któréj głos ją dochodził z parowu: poczęła dumać nieboga.
Oczy jéj błądziły machinalnie goniąc za wróblami, które żwawo zwijały się z pod strzechy na drogę, a z drogi pod strzechę.
— Ot, jakieto maleńkie — pomyślała —
Uwagi (0)