Tylko grajek - Hans Christian Andersen (książki online biblioteka .txt) 📖
Krystyan to mały chłopiec z ubogiej rodziny. Poznaje on Naomi, Żydówkę wychowywaną przez dziadka. Dzieci przyjaźnią się, a nawet obdarzają dziecięcą miłością, ale ich sielanka nie potrwa długo.
Niedługo po śmierci dziadka Naomi, dziewczynka zostanie zabrana przez tajemniczych ludzi. Krystyan bardzo cierpi z powodu jej straty, ale dzięki ojcu chrzestnemu odkrywa talent muzyczny — uczy się grać na skrzypcach, co w przyszłości może mu przynieść środki do życia. Nie jest jednak tak łatwo, bo na ubogich ludzi czeka wiele niedogodności ze strony losu. Czy Naomi i Krystyan jeszcze się spotkają? Tylko grajek to powieść autorstwa Hansa Christiana Andersena z 1837 roku.
Andersen to duński autor żyjący w latach 1805–1875, jeden z najpopularniejszych baśniopisarzy. Pisał również powieści, opowiadania, sztuki teatralne i wiersze, ale to baśnie należą do jego najbardziej znanych utworów. Nie chciał jednak, by kojarzono je z twórczością tylko dla dzieci — kierował je do wszystkich, niezależnie od wieku.
- Autor: Hans Christian Andersen
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Tylko grajek - Hans Christian Andersen (książki online biblioteka .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Hans Christian Andersen
Mendelsohn — Bartholdy napisał kilka kompozycyj muzycznych pod tytułem: Pieśni bez słów; każda pokrewna dusza z łatwością te słowa sama sobie wyśpiewa. Otóż i pod grę Krystyana moglibyśmy podłożyć słowa: oby ich słuchano w pałacach naszych panów, oby w każdem stuleciu choć jeden talent ocalał od nędzy i biedy! O! ty człowieku możny! ty rozumiesz dzieła malarzy i rzeźbiarzy, co zdobią ściany twoich salonów; ale utwory poetów i muzyków są dla ciebie martwą literą; owych najbogatszych tkanin ducha, których rdza nie powlecze i nie pojedzą móle, własnem uczuciem nie pojmiesz, bo tobie trzeba, żeby dopiero całe wieki objawiły ich wartość niezrównaną. Zaklinam cię więc: nie daj zamrzeć i zmarnieć prawdziwemu talentowi! — Chwała Ci, Boże! — słowa te nie przebrzmiały na próżno, — a tak — chyba tak samo, jak nie przebrzmiała gra na skrzypcach Krystyana!
W domu lokaja królewskiego panowała wysoka elegancya, — wprawdzie tylko w meblach, bo choć była tam świetna biblioteka, a wszystkie w niej książki oprawne w półskórek ze złoconemi brzegami, przecież ktoby je roztworzył, znalazłby tylko kilkanaście czy kilkadziesiąt idących po sobie lat Gazety Obwieszczeń, która tak niezasłużenie do najprzepyszniejszej doszła szaty.
Sama pani lubiła czytać, więc była gorliwą abonentką czytelni, z której przysyłano jej, po dwie książki od razu, jednę zawsze okropną o rozbójnikach na dzień, a drugą miłosną na wieczór. Zresztą była prawdziwą zwolenniczką talentu Krystyana; wiadomo, że każdy artysta, jak Goethe, ma swoję Bettynę, chociaż nie wszystkie oczywiście piszą; ona podziwiała go tedy najwięcej ze wszystkich, albo raczej, ona jedna głosiła jego sławę. Ile razy mieli się zejść do niej goście, zawsze zapraszała i jego, rozumie się, że ze skrzypcami i musiał tedy grać przed niemi, a później jeszcze przez całą noc odprowadzać do domu damy, mieszkające niekiedy na drugim końcu miasta, — bo u nas barbarzyński ten zwyczaj nie zupełnie jeszcze wyszedł z mody. Nieraz, gdy mu się cokolwiek smutno robiło na sercu, pocieszała go, zapewniając: — O! pan jesteś bardzo szczęśliwym! ilu tu u nas biednych, którym daleko bywa gorzej! —
O wielu krytykach powiedziano bardzo trafnie, że przeżuwają książkę, żeby się przekonać, czy jakie drobne kamyczki lub piasek nie chrupią między zębami. Otóż takie przeżuwanie koniecznością było dla radcy wojennego, tylko że u niego żołądek był zepsuty, a nie serce, więc książki rozkładał na dwie klassy, z których jednę przeznaczył do żucia w dzień pogodny, kiedy i dusza jego litośnie jakoś była usposobioną, a drugą w porę dżdżystą i chłodną. Radca nasz nigdy nie dopuszczał się obraźliwych osobistości; gorszył się wprawdzie i gorszył wielu innych, którzy równie, jak on nie pamiętali, iż na tamtym świecie, gdy nas wszystkich skrytykują, gdy skorrygują nasze myłki druku i poprawią niewłaściwe waryanty, staniemy przed sądem trzymając się wszyscy za ręce i może uśmiechniemy się nawet nad wspólną nam gorliwością w dzieciństwie życia ziemskiego. Krytyka jest opinią pojedynczego człowieka, która częstokroć służy tylko na to, żeby wykazać, czy sądzący stoi wyżej czy niżej od swego podsądnego.
Radca wojenny był dla Krystyana łaskawym i uprzejmym, więc młodzieniec odwdzięczał się mu serdecznem przywiązaniem; za wpływem też radcy spotkał go zaszczyt, jak się wyrażano, że pozwolono mu wystąpić publicznie z koncertem w czasie antraktów w amatorskiem towarzystwie dramatycznem, w którem radca był jednym z dyrektorów. Miał to być wielki i stanowczy krok dla szczęścia Krystyana, bo miał nadzieję, że takim sposobem licznych nowych zjedna sobie przyjaciół.
— Mówiłem o panu z moimi współdyrektorami — rzekł radca wojenny — wszyscy się na to zgadzają, nawet reżyser, który prawie tyle ma głosu, co dyrektor.
Brudnemi tylnemi schodami wchodziło się na czwarte piętro do świątyni Talii, w której wszyscy grający wyglądali, jak gdyby stali na tacy. Właśnie teraz była próba, a więc wielkie kłótnie i hałasy. Pierwszy kochanek odgrażał się, że zaraz odejdzie, jeżeli mu nie ma być wolno nadrobić własnym konceptem w miejsce tych wyrazów, których zapomni w swojej roli, bo utrzymywał że jedno równie dobre jak drugie, i że jemu powinno być tak samo wolno dołożyć co mu się podoba, jak radcy wojennemu. Trzydziestoletnia dama, mająca przedstawić babkę, nie chciała się dać ucharakteryzować, bo i tak dosyć staro wygląda, jak mówiła, choć oczywiście przekonaną była inaczej. Wszyscy sprzeczali się i zamieszanie było niezmierne.
Nareszcie nadszedł wieczór piątkowy: pożyczono Krystyanowi czarne ubranie, a gospodyni jego przypaliła mu włosy żelazkiem. Twarz jego pałała od wewnętrznego niepokoju, serce biło jak nigdy, gdy podniesiono kortynę i cała publiczność, po większej części miejska, a nawet rzemieślnicza, patrzała na niego jakby na raroga.
Koncert udał się wybornie, a dyrektorowie przyjęli go w kulisach z wielkiemi grzecznościami. Pewien cyrulik, który sam grał na skrzypcach i kollektor loteryi, wirtuoz na kotłach, wybiegli do niego i dziękowali mu, podnosząc go pod niebiosa za tony flażoletowe i za ruchy smyczkowe w aplikaturze.
— Szczęście moje już jest zapewnione! — pomyślał; — dziś wieczór niezawodnie wszyscy o mnie tylko będą myśleć i mówić! — Każdy z grających, począwszy od primadonny aż do żołnierza na warcie, którego cała rola ograniczała się na tym jednym wyrazie: — Niewolno! — niezawodnie marzył o sobie tak samo. O w pół do dwunastej widowisko było skończone, jakoż pod tym jedynie względem powiedzieć można o podobnych zabawach, iż są długotrwałe.
Powróciwszy do domu, Krystyan nie mógł zasnąć; patrzył tylko w gwiaździste niebo, myślał o swojem szczęściu, o Łucyi i o Piotrze Wiku, o ciepłych dniach letnich i Naomi.
Każdy list, który posyłał do domu, tchnął tylko weselem i odwagą młodzieńczą; każda nadzieja w nim wyrażała się pełna życia i radości. Matka jego już się napawała przekonaniem, że szczęście jego do połowy zrobione, boć miał wstęp do wielkich domów i nawet w teatrze dawał koncert na skrzypcach. W jej ubóstwie, to jego życie wydawało się życiem najświetniejszem; znała jego dobre serce, a że i tak Pan Bóg małe jej dziecię przyjął do swojej chwały, więc jakkolwiek nieco cierpiąca, za ślepą passażerkę przysiadła się do pocztyliona i zimową porą pojechała do Kopenhagi, żeby mieszkać razem z swoim Krystyanem, o którego szczęściu opowiedziała już wszystkim przyjaciołom i sąsiadom.
Miała to być surpryza dla kochanego chłopczyka, i w samej rzeczy było wielką surpryzą.
Otóż tedy matka z synem, siedzieli razem w małej, trójgraniastej facyatce. Śnieg walił w szyby, a gospodyni krzywiła się.
— Tobie się dobrze powodzi! — rzekła Marya. — Ze mną bo bardzo źle, ale z ciebie poczciwa dusza i dziękuję Najwyższemu, że mi dał takiego syna, jak ciebie!
Zdrzemnęła się na jego łóżku, a łzy Krystyana ciekły po zmarzniętych szybach. Nieborak modlił się po cichu: — O! Boże miłosierdzia, zmiłuj się nad nami!
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Jakoś zimno było i straszno w ciasnej facyatce, gdzie spała matka, a syn płakał; dlatego uciekamy z niej, uciekamy od mroźnego powietrza i od głębokich westchnień nieszczęśliwych, wprost do przepysznej, dużej sali, na ciepłe południe, gdzie poszukamy Naomi, — uciekamy do Rzymu, owego miasta pamiątek, owego kollizeum świata.
Łagodne powietrze przejmuje nas z daleka, przed obrazem Madonny pali się lampa i śliczna dziatwa klęcząc, miękkim głosem południa śpiewa pieśni wieczorne. Światła lśnią się przez różnokolorowe szyby okien starożytnego kościołka, w którym kapłan odprawia mszę świętą, a kochankowie miłosną odbywają schadzkę. Wieśniak i żebrak tulą się w ciemne płaszcze i szukają legowiska na szerokich schodach. Nabożna processya z jarzącemi gromnicami przechodzi przez wązkie uliczki. Na piazza venezia palą się pochodnie, przymocowane do żelaznych prętów na murach, a przy wrotach wartują konni żołnierze papiescy. Wielki dziś bal u księżnej Torlonia. Po wiekszej części zaproszeni goście składają się z zagórskich przyjezdnych. Arkady oświetlone tysiącznemi lampami; rzekłbyś, że posągi i biusty ruszają się w ruchliwym blasku pochodni; główne schody przystrojone w kwitnące krzewy i różnobarwne kobierce; galeryę obrazów zamieniono w rozkoszną przechadzkę. W dwóch największych salach idą tańce na szklistej, świecącej posadzce; boczne komnaty przyrządzono do kart i do rozmowy. W bibliotece, dla zabawy gości rozłożono ryciny, oraz gazety angielskie i francuzkie. Wstępujemy do dużej sali, gdzie naokoło w kosztownych kandelabrach lśnią się tysiączne światła i gdzie pod sufitem wisi szesnaście pająków. W wielkiej framudze wprost przed nami stoi kolosalny Herkules, który w dzikiej swej boleści porwawszy Lychara za nogi i za włosy, chce go roztrzaskać o sterczące skały, — dziwny kontrast z rozkosznemi melodyami i wesołą w około młodzieżą!
Hrabia rozmawiał z jakimś przystojnym bardzo Włochem, którego twarz zwłaszcza miała rysy nader szlachetne: był to rzeźbiarz Kanowa, duma Italii. Wskazał na Naomi, którą w wirze tanecznym unosił przez salę młody oficer francuzki.
— Rzadka to piękność — rzekł — zupełnie rzymskie rysy! a jednak podobno przybyła do nas z północy.
— To moja córka przybrana! — rzekł hrabia, — a tańczący z nią młody oficer jest synem markiza de Rebard, z jednej z najświetniejszych rodzin Paryża. Jest to młodzieniec pełen zdolności i talentu, — znam go od szesnastego roku jego życia.
Naomi wesoła i szczebiotliwa, w całej świetności młodocianych wdzięków, zdawała się młodszą siostrą Flory Tycyana, albo córką Fornariny Rafaela, bo coś w niej niezawodnie było pokrewnego z temi dwoma portretami. Ręka jej, jakby utoczona z kości słoniowej, spoczywała na ramieniu młodego markiza, który wysoki, szczupły, z oczyma pełnemi rozumu i życia, zdawał się mieć zaledwie lat dwadzieścia i parę. Wprawdzie zbytek w przyjemnościach niekorzystnie wpłynął na cerę jego twarzy, ale zato podwyższył w niej wyraz namiętności. Poprowadził Naomi do krzesła i podał jej chłodniki.
Na północy, gdzie teraz śnieżna zamieć wali w zamarznięte szyby, Krystyan w ubogiej facyatce marzy o Naomi; śni mu się, że ona siedzi przy jego łóżku, że go obejmuje rękami za szyję i całuje w czoło. — W Praterze Władysław marzy w budce drewnianej, gdzie nad łożem jego wisi szpicrózga; i jemu także śni się o niej i szyderczo śmieje się przez sen. Jej przeciwnie szczęśliwa rzeczywistość wybiła obudwóch z pamięci.
— Doprawdy że się zdaje, jak gdyby się jeszcze było w Paryżu! — rzekł markiz. — Wszystko przypomina nasze salony; kto zaś w samym Rzymie chce mieć wyobrażenie o dawnych ucztach rzymskich, o wesołych bachanaliach między czterma ścianami, ten powinien wziąć udział w towarzystwach młodych artystów, którzy piją z wieńcami bluszczu na głowie i twarze sobie chłodzą świeżemi różami. Pomiędzy licznymi tu artystami Niemcy są najliczniejsi, dlatego też ta ich wesołość najwięcej ma na sobie piętno niemieckie. Francuzi, Anglicy, Polacy, Duńczycy i inni po jednemu łączą się z niemi: — toć jako artyści należą do jednego wielkiego narodu, bo do narodu ducha. W czasie pierwszego, krótkiego mojego tu pobytu, albo raczej w czasie pierwszego mego przejazdu, uczestniczyłem w ich Cervaso, które jest rodzajem bachanalii w Kampanii. Po większej części przebierają się i w najdziwaczniejszych kostiumach, na koniach lub osłach, w rannej godzinie wyjeżdżają z Porta Maggiore. Był tam między niemi Zoroaster, ciągniony przez parę lwów, a właściwie przez parę starych osłów, wybornie przystrojonych w maski papierowe i wełniane; szczególnie paradnie wyglądali też w tym orszaku Don Kiszot i Sanszo Pansa. Prawdziwa to była processya zapustna, uzbrojona w lance i drewniane miecze, a w powietrzu rozlegały się pieśni w językach wszystkich narodów. Zatrzymaliśmy się przed jaskiniami, a tu stał trójgłowy Cerber; małe djabełki tańcowały na zielonych pagórkach, strzelano na wiwaty z pistoletów, a wszędzie wokoło paliły się ognie biwakowe. Niejeden jeździec zleciał ze swego osła: tu leżał Chińczyk Czang-Czing-Czu, obok jej królewskiej mości królowej Saby. Wyścigów też nigdy nie zapomnę: co drugi dżokej od stóp do głowy był nieboszczykiem magistrem Alwarem.
— Czy przypuszczają i damy? — zapytała Naomi.
— Tak jest, ze wszystkich narodowości! — odpowiedział markiz — bo widziałem tam i cudzoziemki i Włoszki. Za to w austeryach, gdzie się artyści zbierają wieczorami, dam wcale nie widać, — bo też taki tam dym z fajek i z cygar, że Francuzowi aż trudno oddychać! Pomimo to wybornie ubawiłem się we wszystkie wieczory, którem tam przepędził. Toć znać trzeba wszystko! Gdybym był malarzem, tobym wszystkie te pstre gruppy przeniósł na płótno, a gdybym był poetą, tobym natychmiast o tem com widział, napisał wesoły jaki wodwil.
— Prawdziwie, wielce mnie pan zaciekawiasz — rzekła Naomi. — Czy nie ma tam jakiej małej luki, przez którą możnaby się przypatrzeć wszystkiemu, a nie być samej widzianą?
— Podjąłbym się zaprowadzić panią, ale tylko pod warunkiem, żebyś się pani przebrała za mężczyznę!
— W naszych krajach północnych kobiety nie przebierają się! — rzekła Naomi.
— Jutro — przerwał markiz, jak gdyby odpowiedzi jej nie dosłyszał — mają wprowadzić jednego z moich przyjaciół; będzie to, że użyję ich wyrazu: Pontemolle. Przeprowadzą go przez most na Tybrze. Dawniej między artystami był zwyczaj, że kiedy przybywał do Rzymu ziomek ich znajomy, wyjeżdżali naprzeciw niego aż do Pontemolle43, gdzie w oberży witali go kieliszkiem. Teraz to przywitanie odbywa się w samym Rzymie, w tej oberży, w której zbierają się co wieczór. Każdy artysta, czy wielki czy mały, jest członkiem bractwa, jeżeli wyda Pontemolle, to jest, jeżeli zapłaci za wszystko, co w ten wieczór wypiją wszyscy goście. Jest
Uwagi (0)