Dr. Murek zredukowany - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (cyfrowa biblioteka .TXT) 📖
Trzydziestoletni Franciszek Murek, urzędnik w powiatowym magistracie, ma wszelkie powody do zadowolenia — udało mu się, mimo chłopskiego pochodzenia, zostać doktorem praw, ma dobrą pracę i piękną narzeczoną z wyższych sfer, Nirę Horzeńską.
Nie ma tylko talentu do intryg, co mści się w sposób niespodziewany. Murek przekonuje się, że brak politycznej przeszłości, to jeszcze nie powód, by nie zostać za nią zwolnionym, a wrodzona uczciwość częściej stanowi przeszkodę niż atut.
Gdy droga z powrotem na szczyt zostaje przed nim zamknięta, Murkowi pozostaje tylko podróż w dół drabiny społecznej. Po katastrofalnym w skutkach romansie ze służącą, przyjeżdża do Warszawy. Przed nim wiele rozczarowań i zaskoczeń. Będzie śmieciarzem i bezdomnym, pozna prawdziwe oblicze Niry, barwny warszawski półświatek i stanie oko w oko z własnymi słabościami.
Losy doktora Murka trafiły dwukrotnie na srebrny ekran — w 1939 roku powstał film Doktór Murek, a w 1979 serial Doktor Murek.
- Autor: Tadeusz Dołęga-Mostowicz
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dr. Murek zredukowany - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (cyfrowa biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz
— Dziękuję.
Z pełnej szacunku miny, z jaką Kosicka wpatrywała się w Krótkiego, Murek domyślił się, że ten z wyglądu rzemieślnik musiał zajmować w partji wybitne stanowisko i był jakąś znakomitością. Mieli widocznie jeszcze coś poufnego do omówienia, gdyż poprosili Murka, by zaczekał w sąsiedniej kuchni. Oprócz kobiety przy płycie i dzieci, siedzieli tu teraz jeszcze trzej mężczyźni i w milczeniu palili papierosy, widocznie oczekując audjencji u gospodarza.
Wyszła Kosicka, przywitała się z owymi trzema i skinąwszy na Murka, otworzyła drzwi do sieni. Przed wyjściem z bramy rozejrzała się na obie strony.
— No i jak? — zapytała. — Jak, nowy towarzyszu?
— Dziwnie jakoś — odpowiedział. — Nigdy nie brałem udziału w żadnej konspiracji... Ten Krótki to musi być tęgi działacz?
— O, tak. Trzeba bliżej go poznać, by należycie to ocenić.
Jednakże wbrew nadziejom i wbrew zamiarowi zbliżenia się do Krótkiego, Murkowi przez dłuższy czas nie było sądzone z nim się spotkać.
Nazajutrz zgłosił się pod wskazany adres. Niewielki, kilkupokojowy lokal Związku Zawodowego nie wyróżniał się niczem specjalnem. Szyldzik na drzwiach, nigdy nie myte okna, zabłocone podłogi. W większej salce odbywało się posiedzenie, obok w małym pokoiku stał duży stół, zawalony gazetami. Wejście Murka nie zwróciło niczyjej uwagi. Zaczepił jednego z kilkunastu kręcących się tu i rozmawiających grupkami robotników.
— Czy zastałem towarzysza Podsiadłego?
— W sekretarjacie, tam — wskazał zapytany na zamknięte drzwi.
Zapukał i wszedł.
Przy biurku siedział chudy młodzieniec w jasnem eleganckiem ubraniu i segregował pliki papierów. Na wyciągniętych nogach miał tylko skarpetki. Żółte półbuciki stały obok.
— Ja do towarzysza Podsiadłego — niepewnie odezwał się Murek.
— Jestem. A czego? — Spojrzał nań obojętnie młody człowiek.
— Nazywam się Murek. Przysyła mnie Krótki.
Podsiadły ożywił się:
— A! Wiem, wiem. Siadajcie towarzyszu. Za chwilę wam służę. Muszę znaleźć jedną rzecz dla Zarządu. O jest... Zaraz wrócę.
Wybiegł nie nakładając butów, po minucie wrócił:
— Otóż — zaczął — nie będę wam długo zawracać głowy. Musicie przedewszystkiem zaznajomić się z literaturą podstawową. Dam wam wszystko, co mam pod ręką.
Mówiąc to, odsunął szafę, za którą na półkach umieszczonych we wnęce muru leżały stosy książek. Wybrał kilkanaście broszur i podał Murkowi.
— Macie i uważajcie: nie robić na marginesach żadnych notatek, podpisów, ani znaków. Przez to najłatwiej wpaść. W razie czego trzeba powiedzieć, żeście tę bibułę znaleźli na ulicy.
— Rozumiem.
— A teraz tak: we środy i w piątki tutaj o ósmej wieczór odbywają się zebrania. Pogadanki, dyskusje, referaty. Trzeba na to przychodzić. Policji nie włazić w oczy, bo chociaż zebrania te odbywają się pod całkiem legalnym pozorem kółka samokształceniowego przy Związku, trzeba unikać wzbudzenia podejrzeń. Na wszelki wypadek wystawię wam legitymację związkową.
Wyciągnął z szuflady niebieski blankiet, wypisał na nim imię i nazwisko Murka i przyłożył pieczątkę.
— I jeszcze jedno — odezwał się po namyśle. — Będę miał z wami, towarzyszu, kłopot. Z tą pracą. Skąd ja dla was wezmę posadę? Wiem, że do Fabryki Tapet w przyszłym tygodniu będą potrzebować robotników placowych. Mamy tam swoich ludzi. Dałoby się was wkręcić, ale skoro jesteście wykształconym człowiekiem, możebyście przeczekali, aż znajdzie się coś odpowiedniejszego?
Murek wzruszył ramionami:
— Mnie tam wszystko jedno. Aby z głodu nie zdechnąć. Roboty się nie boję.
— Tem lepiej, towarzyszu, tem lepiej. Jednak pomyślę o was. No, lecz przedewszystkiem pamiętajcie, że partja nie zostawia swoich na łasce losu, ale też i nie przebacza tym, którzy mają język zadługi. Rozumiecie?
— Ja tam do gadatliwych nie należę.
— To i dobrze.
— Z własnej woli przychodzę — podkreślił Murek, — bo kiedym zdecydował się, nawet nie wiedziałem, że przez partję mogę dostać pracę.
— Wiem, wiem. To też jestem przekonany, że wkrótce zostaniecie przyjęci do partji.
Od tego dnia Murek każdą wolną chwilę poświęcał studjowaniu otrzymanych broszur. Były tam prace popularne, przeznaczone dla półinteligentów, jak: „Dlaczego zostałem komunistą”, „Zbrodnie ustroju kapitalistycznego”, „Rewolucja październikowa”, „Wodzowie proletarjatu”, życiorysy Marxa, Lenina i Stalina. Były jednak i studja poważne gruntowne, chociaż synoptycznie ujęte o materjalistycznem pojmowaniu dziejów, o historji ruchu robotniczego, o kolektywizmie, o ustroju sowieckim, o konieczności walki klasowej i inne.
Był to dla Murka świat całkiem nowych pojęć. Aż dziwił się, że żadne z nich nie wywoływały w jego umyśle automatycznego sprzeciwu i tłomaczył to sobie dość prosto. Widocznie poglądy te musiały w nim tkwić potencjalnie, a uświadomieniu ich sobie, stała na przeszkodzie gruba warstwa narzuconych przez wychowanie i otoczenie wyobrażeń i przekonań cudzych.
Światopogląd socjalistyczny dziś wydawał mu się tak uderzająco logiczny, tak sprawiedliwy i mądry, że tylko tępym konserwatyzmem mózgów ludzkich mógł objaśnić fakt, że dotychczas nie zatryumfował na całej ziemi. Bo przecie trudno byłoby uwierzyć we wszechmoc nielicznej warstwy kapitalistów i faszystów. Ich władanie we wszystkich krajach jest skutkiem nieświadomości klasowej mas pracowniczych.
Dawniejszy szacunek dla tak zwanych sfer wyższych zamienił się w nim nie tylko w nienawiść, lecz i w pogardę. W pogardę zarówno dla świata Niry, jak i dla tych wojewodów, ministrów i dygnitarzy, którzy teraz z dystansu nowej orjentacji Murka wyglądali, jak puste kukły.
Trawiąc przy lekturze długie godziny na rozmyślaniach, Murek nieraz wracał wspomnieniami do swoich dawnych sądów, ocen i planów życiowych. Właściwie mówiąc, powinien był dziękować losowi za pokrzyżowanie tak niedorzecznych marzeń, jak małżeństwo z Nirą Horzeńską. Ogarniało go obrzydzenie na myśl, że do śmierci byłby związany z istotą do gruntu nędzną. Bo gdyby Nira nawet nie popełniła tych łajdactw, jej natura musiała być do nich zawsze gotowa. Natura płytka, pozbawiona kryterjów etycznych, żądna użycia. I cóż dawało jej tytuł do lekceważenia takiego człowieka, jak on? Człowieka prostego i zwyczajnego, ale wyższego od niej i całego jej środowiska, wykształceniem, uczciwością i pracą. I on, ślepiec, myślał wtedy, że to jemu wielką łaskę robią, oddając mu za żonę istotę bez żadnych wartości.
Bo i kultura tych ludzi była w najlepszym wypadku tylko kulturą towarzyską, co nie przeszkadzało wynikaniu przy okazji najbrutalniejszych awantur.
Zapewne i w tamtej sferze istnieją ludzie prawdziwi, ludzie, którym snobizm i dziecinna wiara w wyższość swego urodzenia nie odebrały poczucia zdrowego sensu. Znał wśród nich mężczyzn obdarzonych wiedzą i umiejętnością myślenia, kobiety uczciwe, ludzi umiejących sięgać swemi zainteresowaniami poza małpi ogródek swego życia towarzyskiego, zajmujących się sprawami społecznemi, ekonomicznemi, pracujących i ceniących pracę. Takich jednak uważał za stosunkowo rzadkie wyjątki, które ani nie rehabilitowały reszty, ani nie mogły usprawiedliwić jej pasorzytniczej egzystencji, którą kiedyś rewolucja zniszczy i zetrze z oblicza ziemi.
Na ten właśnie temat wygłosił Murek pierwszy swój referat na jednem z zebrań w Związku. Miał dość materjału przykładowego, „małpi ogródek” znał z autopsji, a jego gwałtowna nienawiść i wstręt do burżujów, były tak sugestywne, że nietylko zwykli słuchacze, lecz i towarzysz Podsiadły, gratulowali mu wykładu. Jednak instruktor, młody komunista, zwany towarzyszem Piotrem, wysunął dość poważne zastrzeżenia:
— Waszemu ujęciu kwestji — powiedział, — muszę postawić istotny, podstawowy zarzut. Wyście potraktowali rzecz negatywnie. Potępiliście małpi ogródek, ostrzegliście towarzyszy przed fałszywym blichtrem burżujskiego życia, udowodniliście, że burżuje żyją w obłudzie, w egoiźmie, w ciemnocie gorszej nieraz, niż analfabeci, że należy unikać nietylko małżeństwa, lecz i znajomości z osobnikami z ich świata. Aleście nie dali programu pozytywnego. I to wasz błąd, towarzyszu. Istotnie, wielu proletarjuszom imponuje burżuazja, jeszcze więcej jest takich proletarjuszek, co w swej głupocie marzą o wyjściu zamąż za hrabiego, czy dyrektora. Takiej gęsi nawet do głowy nie przyjdzie, że wymarzony burżuj jest najczęściej gorszym chamem, niż zwykły robociarz. Otóż należało wskazać wyraźnie, że świadomy człowiek pracy, że czynny komunista wręcz powinien żyć życiem proletarjatu, że jest jego obowiązkiem założenie rodziny wespół z kobietą ze swego środowiska i wychowanie dzieci w komunistycznej atmosferze idei i pracy. Czyż nie mam racji, towarzysze?
Wywiązała się ożywiona dyskusja, a chociaż zabierali w niej głos i przeciwnicy poglądu towarzysza Piotra, Murek w duchu podzielał jego zdanie bez zastrzeżeń.
I dlatego właśnie przypomniała mu się Karolka...
Takie przeniesienie abstrakcyjnej tezy na konkretny objekt spoczątku wydało się Murkowi niedorzeczne. Może z tej przyczyny, że kiedyś, gdy spowodu Karolki męczyły go wyrzuty sumienia, umiał wynaleźć tysiące argumentów, które go usprawiedliwiały i sam w nie uwierzył. Teraz jednak pod wpływem nowych przemyśleń zaczęło się w nim rodzić przeświadczenie, że pierwszym, zdecydowanym krokiem w przyszłość powinno być zadokumentowanie prawdziwej łączności z tą klasą, do której należy i chce należeć, dla której dobra i wydźwignięcia spod burżuazyjnej przemocy pragnie pracować.
Jakże wstąpić w to nowe życie z balastem krzywdy wyrządzonej dobrej, uczciwej dziewczynie, krzywdy dotychczas nie naprawionej dlatego jedynie, że pokrzywdzona jest prostą chłopką, że nie potrafiłaby dochodzić swoich słusznych ludzkich praw? Tych właśnie praw, w których obronie, on, Franciszek Murek, występuje.
Myśl o tem coraz głębiej zapuszczała korzenie, aż wplotła się tak trwale, tak nierozłącznie w rozważania Murka, jak dawniej o Nirze, która miała stanowić integralną część życia doktora praw i urzędnika, posuwającego się planowo i zgodnie z pragmatyką służbową po szczeblach drabiny rang, aż ku dygnitarstwu.
Teraz mógł już regularniej wysyłać Karolce pieniądze na utrzymanie synka. Dostał pracę.
Po kilku tygodniach od rozmowy z Krótkim, przekonał się, że ci ludzie nie rzucają obietnic napróżno. Najpierw dano mu robotę, jako brygadziście placowemu w dużej fabryce na Pradze, gdzie delegatami robotniczymi byli sami komuniści. Praca była lekka, gdyż polegała właściwie tylko na dozorowaniu, ale i zarobek niewielki, i rzecz czasowa, na sześć tygodni.
Natomiast później został przyjęty do warsztatów kolejowych w charakterze pisarza. Tu tygodniówka nie była większa, lecz zajęcie stałe, a przytem nie wyłącznie zarobkowe. Miał już do spełnienia zadanie, nałożone nań przez partję. Mianowicie, w warsztatach kolejowych, stanowiących nader ważną placówkę robotniczą i mogącą w razie strajku odegrać poważną rolę, dotychczas wpływy komunistyczne były bardzo słabe.
Należało umiejętnie i stopniowo prowadzić agitację tak, by nie wzbudzić podejrzliwości zwierzchników. Dla uśpienia ich czujności, Murek musiał rygorystycznie wypełniać swe nieskomplikowane zresztą czynności i zdobyć opinję wzorowego pracownika.
Do agitacji w warsztatach nastręczały się codziennie liczne okoliczności. W myśl drukowanych instrukcyj, które Murek przestudjował sumiennie, należało wyzyskiwać każde niezadowolenie poszczególnych robotników. Pretekstów było moc: drożyzna, niesprawiedliwy ton, śruba akordowa, wady Ubezpieczalni, arbitralność zwierzchników, ich dostatni tryb życia i t. d. A z drugiej strony perspektywy ustroju sowieckiego: prawdziwa równość, radosna praca, otwarta droga dla każdego biedaka do sławy i zaszczytów.
Przy lada sposobności, o którą pisarzowi, wciąż mającemu styczność z robotnikami, nie było trudno, w małych dawkach sączyło się tę propagandę z naiwną i pozornie obojętną miną.
W bytowaniu Murka, w związku z wstąpieniem do warsztatów kolejowych, zaszła jeszcze jedna zmiana. Mianowicie musiał przedstawić dowód zameldowania, a zatem zameldować się naprawdę, czyli znaleźć dla siebie jakiś niedrogi kąt. Zresztą sam oddawna tęsknił już do tego.
O wynajęciu najskromniejszego bodaj pokoiku z zarobków pisarza warsztatowego nie było co marzyć. Jedyną możliwością pozostało tak zwane podnajęcie kąta, czyli łóżka przy jakiejś rodzinie. Po krótkich poszukiwaniach znalazł coś odpowiedniego. Na parkanie przylepiona była kartka z zawiadomieniem, że jest wolne „pomieszczenie dla kawalera, przy familji”. Przy ulicy Solec, w niedużej kamienicy, na drugiem piętrze, w dwupokojowem mieszkanku, było czysto i schludnie, chociaż ubogo.
Stara, koścista kobieta, o wielkich czarnych oczach, nieprzyjemnie przenikliwych, obejrzała Murka krytycznie i krzyżując ręce na wypukłym brzuchu, zapytała:
— Szanowny pan względem czego?
— Ogłoszenie przeczytałem. Szukam pomieszczenia.
— A zatrudnienie pan ma?
— Mam.
— A gdzie?... Bo ja tylko wypłacalnym osobom wynająć mogę.
— Pracuję w warsztatach kolejowych.
Stara zamyśliła się i powiedziała gniewnie:
— Zgóry płacić trzeba. Ja tam łatków, ni łachudrów nie potrzebuję. I jak pan chcesz: z pościelą, czyli też bez?
— To zależy, ile będzie kosztować.
— Z pościelą trzydzieści, bez pościeli dwadzieścia i pięć, i szkoda gadać. Targować się idź pan do żydów. U mnie wszyscy tak płacą.
Odstąpiła nabok i ruchem podbródka wskazała żelazne łóżko, stojące w kącie, nieco powyginane, lecz zakryte czystą kolorową kapą z nakrochmalonego kretonu.
— Tutaj — dorzuciła krótko.
Oprócz wskazanego w pokoju stały jeszcze trzy łóżka i ceratowa kanapa. Mniejwięcej przez środek pokoju przeciągnięty był drut, na którym wisiała rozsunięta obecnie kwiecista perkalowa kotara. Drewniana podłoga wyszorowana była do białości i w kierunkach widocznie bardziej uczęszczanych, zasłana rozłożonemi gazetami.
W małej kuchence obok stało duże, meblowe łóżko, komoda i stół, przykryty żółtą ceratą, przeświecającą spod ażurowej, szydełkowej serwety.
— A kto tu jeszcze mieszka? — zapytał Murek.
— Pański interes?... Ludzie mieszkają. Porządne ludzie. Ja z córką w kuchni, a tu suplikatory.
Obtarła usta fartuchem i poufniejszym tonem dodała:
— A jeżeli masz pan jakie lepsze rzeczy, to mogę do siebie, do komórki wziąć pod klucz. Zawsze bezpiecznie na ludzką pokusę.
Murek machnął ręką:
— Na moje tam nikt się nie połakomi.
Stara zaniepokoiła się:
— A płacić trzeba zgóry!
— Dobrze, dobrze. Ma pani tu zadatku trzy złote — uśmiechnął się — a wieczorem zajadą tu wozy meblowe z mojemi rzeczami.
Już chciał wychodzić, lecz gospodyni zatrzymała go oświadczeniem, że dokumenty musi jutro dać do zameldowania i to nie żadne lewe, tylko akuratne, bo ona z policją nijakich spraw mieć nie chce.
Pożegnał ją zapewnieniem, że wszystko będzie w porządku. W bramie zaczepił
Uwagi (0)