Dr. Murek zredukowany - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (cyfrowa biblioteka .TXT) 📖
Trzydziestoletni Franciszek Murek, urzędnik w powiatowym magistracie, ma wszelkie powody do zadowolenia — udało mu się, mimo chłopskiego pochodzenia, zostać doktorem praw, ma dobrą pracę i piękną narzeczoną z wyższych sfer, Nirę Horzeńską.
Nie ma tylko talentu do intryg, co mści się w sposób niespodziewany. Murek przekonuje się, że brak politycznej przeszłości, to jeszcze nie powód, by nie zostać za nią zwolnionym, a wrodzona uczciwość częściej stanowi przeszkodę niż atut.
Gdy droga z powrotem na szczyt zostaje przed nim zamknięta, Murkowi pozostaje tylko podróż w dół drabiny społecznej. Po katastrofalnym w skutkach romansie ze służącą, przyjeżdża do Warszawy. Przed nim wiele rozczarowań i zaskoczeń. Będzie śmieciarzem i bezdomnym, pozna prawdziwe oblicze Niry, barwny warszawski półświatek i stanie oko w oko z własnymi słabościami.
Losy doktora Murka trafiły dwukrotnie na srebrny ekran — w 1939 roku powstał film Doktór Murek, a w 1979 serial Doktor Murek.
- Autor: Tadeusz Dołęga-Mostowicz
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dr. Murek zredukowany - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (cyfrowa biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz
— Skąd... skąd pani wie?... — zapytał ochrypłym głosem.
— Nic nie wiem — wzruszyła ramionami.
Murek uśmiechnął się z przymusem:
— Dziwna z pani dziewczyna. Ja takich obaw nie mam, chociaż...
— Chociaż byłyby do nich podstawy? — podchwyciła.
— Tak... Ale zewnętrzne. Pozory.
Po chwili dodał:
— Rzeczywiście mało ją znam. Zamało. Złożyło się na to wiele przeszkód. Nieuniknionych. Widzi pani, ja sam przed nią musiałem zataić moje bezrobocie, bezdomność i nędzę. Może było to z mojej strony tchórzostwo. Nie chciałem jej tem przerazić, jej, która napewno wogóle nie wyobraża sobie, by można było żyć tak nędznie.
— Więc ona pochodzi z warstwy zamożnej?
— Tak, chociaż teraz jest też zmuszona do pracy.
— Ach, więc o to chodzi. Zakochał się pan w niej, gdy jeszcze była aniołem, który nie skalał swych stóp dotknięciem ziemi. I dlatego właśnie zakochał się pan w dziewczynie z warstwy próżnującej... Dla zapewnienia sobie w domu istoty czarodziejskiej i nieziemskiej. A ona jest taką snobką, że wstydziłaby się pana, dźwigającego ciężary i sypiającego w domach noclegowych?... Czy tak?...
W spokojnym i ciepłym głosie Miki zadźwięczały ostre tony, niemal szyderstwa.
— A czy nie przypuszcza pan, że ten anioł upiększa życie komuś innemu?... Czy nie rozumie pan, że ten anioł nigdy, słyszy pan, nigdy nie potrafi ocenić pańskiego ciężkiego trudu i pańskich zgrubiałych rąk i żadnej pracy?... Czy ten anioł, po rozebraniu się z kosztownych piórek, nie okaże się zwykłym pasorzytem?!...
Na twarz Miki wystąpiły czerwone plamy, oczy straciły swój łagodny wyraz i uderzały gniewnemi spojrzeniami, ręce kurczowo ściskały serwetkę.
On siedział ponury i najgorsze podejrzenia zaczęły go dręczyć. Nie umiał się zdobyć na obronę. Chociaż od wczesnego ranka nie miał nic w ustach, zapomniał o głodzie.
— Pójdę już — zerwał się z krzesła.
Mika opamiętała się:
— Ależ pan nic nie jadł!
— Nie mogę — powiedział szczerze. — Pani powinna to zrozumieć. Nie mogę.
— Co ja narobiłam! — załamała ręce. — Proszę pana! Niech pan tego na serjo nie bierze. Ja bardzo przepraszam. Proszę mi wierzyć, że ja tylko przez życzliwość dla pana...
— Wierzę — mruknął i sięgnął po czapkę.
Mika zastąpiła mu drogę:
— Nie gniewa się pan na mnie?
— Skądże...
— Napewno nie?
— Nie, bo i za co? Mówiła pani od serca... A ja... Ja wolałbym już, żeby było bodaj i to prawdą, bylem nareszcie wiedział... Ach, żebym coś pewnego wiedział...
Chwyciła go za rękę:
— Pan szczerze to mówi? Chce pan?...
Wpatrzył się w nią z przerażeniem:
— Co pani wie?...
— Mniejsza o to. Ale dam panu coś bardzo ważnego. Niech pan jutro czeka na mnie pod daszkiem. Przyjdzie pan?
— Przyjdę. Ale niech mi pani zaraz powie...
— Nie — przerwała stanowczo. — Nic panu dziś powiedzieć nie mogę, a potrzebnych rzeczy nie mam w ręku. Przyniosę je panu jutro. Dowidzenia.
— Dowidzenia — automatycznie odpowiedział Murek i półprzytomny zbiegł ze schodów.
Cięty mróz szybko przywrócił mu przytomność. Biegł kilkadziesiąt kroków, później zwalniał i z całej siły rozcierał uszy, nos i policzki, by znowu przejść w kłusa. Ostre powietrze rozpierało płuca i aż hamowało oddech. Z Żoliborza na Leszno dobrych kilka kilometrów przebył Murek w niespełna półgodziny. Brama jeszcze była otwarta, a stary Niecka w olbrzymim kożuchu i bezgłośnych wojłokowych stęporach czekał przy furtce na przepisową godzinę
Murka przywitał krótko:
— Tam listy do pana Franciszka są.
— Skąd?
— Dyć z poczty. Skąd mają być?
Wpadłszy do ciepłej izby, miał wrażenie, jakby go wyjęto z ukropu. Nieckowa podała mu dwa listy. Z trudem otworzył zgrabiałemi palcami pierwszy: była to odmowna odpowiedź na prośbę o posadę w Poznańskiej Fabryce Karoserji. Drugi: poznał charakter pisma babci Horzeńskiej. Na białej ćwiartce papieru widniało kilka zdań:
„Jestem poważnie chora i dopiero dziś czuję się o tyle lepiej, że mogę Panu odpisać. Zresztą nie było z czem się śpieszyć. Dowiedział się Pan już dawno wszystkiego z prasy. Jest to podła dziewczyna i niech jej Bóg przebaczy naszą hańbę i wstyd, a Pańską krzywdę, bo ja nawet teraz, w przeddzień śmierci, przebaczyć nie umiem. Dla Pana to szczęście, że jeszcze nie była Pańską żoną”.
Murek nie słyszał ani zaproszeń do ogrzania się przy piecu, ani pytań, ani rozmowy rodziny Niecków.
Raz po raz czytał list, stojąc nieruchomo wpatrzony w litery, które zaczęły mu skakać przed oczyma i zlewać się w niezrozumiałe wykrętasy. W głowie zakręciło się i zatoczył się pod ścianę, przy której byłby upadł, gdyby nie podchwyciła go Julcia.
W izbie zrobił się rwetes. Murka przemocą usadzono na krześle, a zięć Niecków wmusił w niego spory kubek wódki. Na półgłośne protesty żony, odpowiedział z pasją:
— Chcesz, żeby człowiek kopyta wyciągnął?!... Nie widzisz, że jakieś nieszczęście na niego spadło?... Wódki będzie żałować!
Murek słyszał to, jak przez sen. Po kwadransie jednak stopniowo odzyskał świadomość. Alkohol rozgrzał stężałą od mrozu krew, serce zaczęło bić mocno i równo.
Wzrok trafił na zaciśnięty w garści arkusik papieru. Przetarł oczy i przeczytał jeszcze raz.
— Cóż ona zrobiła?! — zapytał głośno, aż wszyscy spojrzeli nań z zaciekawieniem.
Spostrzegł się i wstał. Zdawkowemi słowami przeprosił, podziękował i wyszedł. Wódka wypita na czczy żołądek działała zbyt silnie. Zataczając się, dobrnął na Dziką do Cyrku i zwalił się na pryczę, jak kłoda. Dopiero zrana ból dał mu znać o odmrożeniu, którego musiał się nabawić, idąc z Leszna. W kieszeni znalazł zmięty list babci Horzeńskiej.
Próżno głowił się nad nim przez cały dzień, próżno chodził po administracjach dzienników, szukając w kompletach pism jakichkolwiek wyjaśnień.
Wieczorem o umówionej porze czekał pod daszkiem. Mika przyszła punktualnie. Była zdyszana i podniecona.
— Dam panu to — zaczęła — ale pod jednym warunkiem. Musi mi pan dać słowo honoru, że żadnego głupstwa pan nie zrobi.
— To są gazety? — zapytał wskazując rulon, który trzymała w ręku.
— Tak — potwierdziła. — Ale nie dam ich panu, póki nie otrzymam przyrzeczenia, że nie zrobi pan żadnego głupstwa.
Wzruszył ramionami i wyciągnął rękę, Mika jednak cofnęła paczkę.
— I jeszcze jedno musi mi pan obiecać: spełni pan moją prośbę, którą napisałam tam na karteczce. Dobrze?
— Dobrze — odpowiedział obojętnie.
— Więc proszę. I niech pan... niech pan z jednego przykładu nie sądzi wszystkich.
Podała mu paczkę, skinęła głową i szybkim krokiem zawróciła w boczną ulicę.
Murek wszedł do pobliskiej mleczarenki, namacał w kieszeni kilka niklowych monet i poprosił o szklankę herbaty.
Spokojnie i ostrożnie rozwiązał sznurek i odwinął żółty papier. Wewnątrz było kilkanaście wycinków z gazet i karteczka na samym wierzchu. Podpis na niej uderzył Murka w oczy i wyjaśnił wiele: Mika Bożyńska! Więc to ta kuzynka Niry, ta sama milcząca panienka, którą raz czy dwa razy widział na Królewskiej... Jakże mógł jej nie poznać!... Chyba dlatego, że wtedy nosiła włosy inaczej. Miała na głowie wielką jasną strzechę, a teraz czesała się gładko...
Zaczął rozwijać gazety. Niestety były to wycinki, lub całe strony z pism francuskich, a Murek prawie nie znał tego języka. Tyle co z gimnazjum. Przedewszystkiem jednak w oczy rzuciły się fotografje. Poznał ich odrazu: Nira i Junoszyc.
Krew mu uderzyła do głowy. Jakże był naiwny, że nie pomyślał o tym łajdaku odrazu!
Z trudem przypominając znaczenie poszczególnych słów starał się odcyfrować sens wzmianek i artykułów. Wielkie nagłówki i podpisy pod fotografjami były dość zrozumiałe: „Para międzynarodowych oszustów”, „Aresztowanie polskiego aferzysty i jego kochanki”, „Piękna kurtyzana w roli księżniczki” „Miljonowe oszustwa w Nicei i w Paryżu”, „Hrabina Bontoppuli i amerykański miljoner Realy ofiarami sprytnej aferzystki”, „Gościnne występy cudzoziemskich złodziei”. „Jak się wyłudza pieniądze od naiwnych”. „Panna Nira Horzeńska wyłudziła w ciągu nocy trzysta tysięcy od zakochanego Amerykanina” i t. d., i t. d.
Z treści Murek zdołał wyciągnąć masę często sprzecznych wiadomości. Pisma podawały, że w Paryżu i w eleganckich miejscowościach Riwjery, już od szeregu miesięcy grasowała para podejrzanych cudzoziemców, podających się za księcia i księżnę Junoszyców. Mieszkali w najdroższych hotelach, posiadali luksusowe auto i kamerdynera, który okazał się oddawna poszukiwanym specjalistą od fałszywych czeków, słynnym Georgem Bourton.
Posługując się akcjami fikcyjnych przedsiębiorstw, oszuści umieli oplątać wiele zamożnych osób, naciągając je na poważne sumy. Pozatem rzekoma księżna nawiązywała flirty z różnymi żonatymi panami i aranżowała schadzki, podczas których zjawiał się jej kochanek i, grając rolę zdradzonego męża, groził skandalem i kompromitacją. Świadkiem przyłapania „księżny” in flagranti bywał z reguły „kamerdyner”, występujący w roli prywatnego detektywa. „Książę” najpierw groził rewolwerem, lecz gdy „niewierna” rzucała się mu do nóg z płaczem, dawał się ubłagać i rezygnował ze skandalu pod warunkiem, że rozwiedzie się z nią natychmiast, a winowajca ją poślubi. Żonaty winowajca oczywiście był w rozpaczy i skwapliwie godził się, raczej na „zapewnienie bytu” przyszłej rozwódce, czyli na odszkodowanie, wyrażające się w kwotach od 20 do 30 tysięcy franków.
Po każdej takiej aferze oskubany jegomość czemprędzej wyjeżdżał, a „księstwo” przenosili się do innej miejscowości. Olbrzymie zyski z tego procederu szły na hulaszcze życie i na ruletkę. Przedsiębiorstwo prosperowało świetnie, póki jedna z ofiar, angielski parlamentarzysta, sir B. M., zorjentowawszy się w całej machinacji, nie zawiadomił policji.
Przy rewizji w wytwornym apartamencie oszustów znaleziono fałszywe akcje, paszporty, czeki i cały arsenał pieczęci i stempli oraz podrobionych blankietów różnych firm, banków i przedstawicielstw dyplomatycznych. W arystokratycznych sferach Paryża, gdzie powszechnie przyjmowano polskiego „księcia” i jego „żonę”, aresztowanie wywarło wielką sensację.
Z dalszych wycinków, gdzie szczegółowo i obszernie opisane były poszczególne oszustwa, wynikało, że „kamerdyner”, Bourton zdołał zbiec przed wejściem policji, że „książę” Junoszyc został osadzony w więzieniu, zaś „m-lle Horzeńska” została wypuszczona za grubą kaucją, którą złożył za nią jeden z jej wielbicieli brazylijski plantator, R. C. Maljo. Co najciekawsze, brazylijczyk sam był niedawną ofiarą pięknej Polki, lecz widocznie nie mógł o niej zapomnieć, gdyż sam zgłosił się do sędziego śledczego z propozycją uwolnienia oszustki.
Następował drobiazgowy opis uwolnienia Niry Horzeńskiej i odjazdu jej wraz z panem Maljo, jego samochodem w niewiadomym kierunku.
Murek podniósł głowę i w lustrze na ścianie zobaczył swoją twarz kredowo bladą i głupio uśmiechniętą.
Paru łykami wypił herbatę, która tymczasem zupełnie wystygła, złożył gazety i wsadził je w kieszeń. Potem obojętnie przeczytał kartkę Miki Bożyńskiej. Prosiła, by nie brał do serca utraty istoty złej i niegodnej, by wierzył, że są inne, uczciwe i wierne kobiety. Prosiła jeszcze, by koniecznie nie zapomniał o niej, prawdziwej swojej przyjaciółce...
Zaśmiał się półgłosem i wepchnął list Miki do kieszeni, między wycinki.
— Wszystkieście jednakie — pomyślał z nienawiścią. — Wszystkie.
Sam dziwił się swemu spokojowi. Wszystko widział, wszystko rozumiał, na wszystko patrzał trzeźwo. Tylko w piersiach, w płucach, czy w sercu coś boleśnie darło. Wyjął niklową złotówkę i zastukał w obciągnięty starą ceratą blat stolika.
— Co płacę?
Zbliżyła się pulchna, młoda brunetka, ekspedjentka i kelnerka w jednej osobie. Miała oczy filuterne, dołki w policzkach. Uśmiechała się do Murka.
— Tak patrzyłam, jak panu herbata ostygła — odezwała się zalotnie. — Może dać gorącej?
— Nie — odburknął niegrzecznie i pomyślał, że ta też przymila się, jak Nira, jak one wszystkie. Z przyjemnością powiedziałby tej dziewczynie właściwe słówko. Spojrzał jednak na jej ręce odbierające miedziaki. Ręce były grube, spracowane, czerwono-sine. I przypomniał sobie nagle, że jego ręce są takie same, że są jednakowo biedakami, ciężko zarabiającymi na swój chleb i swój nocleg, w brudzie i w chłodzie, w szarem, głodnem, bezbarwnem życiu. A cóż robią ci, których stać na białe ręce, na auta i luksusy?... Jeszcze im tego mało. Gotowi utarzać się w najgorszem błocie, byle zdobyć więcej.
— Nie trzeba reszty, panienko — powiedział wstając. — Niech panienka sobie zatrzyma.
Kiwnął jej głową i wyszedł. Wiatr uderzył go w plecy i popychał ostremi podmuchami. Dopiero w pobliżu Wisły zmienił kierunek i dął teraz wprost w twarz, wściekle, zajadle, nieustępliwie. Murek stanął na moście, wyciągnął z kieszeni plikę wycinków, rwał je na strzępy, które wiatr wyrywał mu z rąk i niósł w ciemność nad zmarzniętą rzekę. Gdy już nic nie zostało, splunął i zawrócił do miasta.
Na Krakowskiem Przedmieściu musiał się zatrzymać. Nie było przejścia. Pomimo mrozu stał tłum gapiów przed wielkim i rzęsiście oświetlonym gmachem, z którego za każdem otwarciem drzwi dobiegały urywki melodyj. Wewnątrz był bal. Przed wejście jedna po drugiej zajeżdżały lśniące limuzyny. Portjer w czerwonej liberji podbiegał, połyskując złotemi galonami, i otwierał drzwiczki. Z miękkich, wyściełanych, zacisznych wnętrz wysiadali panowie w cylindrach i panie w kosztownych futrach. Ich stopy migały spod długich sukien ażurowemi pantofelkami, złotemi i srebrnemi. W nozdrza uderzał silny zapach perfum i oto przed pojazd wsuwał się nowy samochód, majestatyczny, bezgłośny, lśniący, a wewnątrz uśmiechnięci panowie, pachnące panie, błyski brylantów i szelest drogich jedwabiów.
Dwaj policjanci, zziębnięci i przytupujący nogami torowali drogę autom i ich właścicielom, raz po raz pokrzykując groźnie na cisnących się gapiów:
— Rozejść się! Proszę się rozejść!...
I oto Franciszek Murek poraz pierwszy w życiu zadał sobie pytanie: Dlaczego?
Dlaczego on i jemu podobni mają rozchodzić się i ustępować miejsca tamtym, wyfutrzonym, sytym, bogatym? Z jakiego tytułu, na podstawie jakich praw ludzi tak podzielono,
Uwagi (0)