Dr. Murek zredukowany - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (cyfrowa biblioteka .TXT) 📖
Trzydziestoletni Franciszek Murek, urzędnik w powiatowym magistracie, ma wszelkie powody do zadowolenia — udało mu się, mimo chłopskiego pochodzenia, zostać doktorem praw, ma dobrą pracę i piękną narzeczoną z wyższych sfer, Nirę Horzeńską.
Nie ma tylko talentu do intryg, co mści się w sposób niespodziewany. Murek przekonuje się, że brak politycznej przeszłości, to jeszcze nie powód, by nie zostać za nią zwolnionym, a wrodzona uczciwość częściej stanowi przeszkodę niż atut.
Gdy droga z powrotem na szczyt zostaje przed nim zamknięta, Murkowi pozostaje tylko podróż w dół drabiny społecznej. Po katastrofalnym w skutkach romansie ze służącą, przyjeżdża do Warszawy. Przed nim wiele rozczarowań i zaskoczeń. Będzie śmieciarzem i bezdomnym, pozna prawdziwe oblicze Niry, barwny warszawski półświatek i stanie oko w oko z własnymi słabościami.
Losy doktora Murka trafiły dwukrotnie na srebrny ekran — w 1939 roku powstał film Doktór Murek, a w 1979 serial Doktor Murek.
- Autor: Tadeusz Dołęga-Mostowicz
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dr. Murek zredukowany - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (cyfrowa biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Aż zdumiał się nad własnem pytaniem. Przez całe dotychczasowe życie nie przyszło mu na myśl zastanawiać się nad tem. Czy wierzył w to, że tak być musi, czy wiedział, że niczego w tym porządku zmienić nie potrafi. Czy był przekonany o słuszności tego porządku?... A przecie niczem od tych ludzi się nie różnił. I cóżby się zmieniło, gdyby on, Franciszek Murek, wyrzucił z tego auta wyfraczonego bogacza, gdyby zajął jego miejsce, do syta napełnił swój żołądek, do pęknięcia wypchał pieniędzmi kieszenie, zawładnął jego własnością, odebrał mu władzę? Nic. Nicby się nie zmieniło. Nawet te dziwki w jedwabiach i w złoconych pantofelkach tak samo opierałyby się o ramię Franciszka Murka, bo im przecie tylko o użycie chodzi, nawet ci sami policjanci rozpędzaliby tłum przed jego autem i krzyczeli, jak posłuszne automaty:
— Rozejść się! Proszę się rozejść!
Jakież śmieszne wydało się teraz Murkowi przeświadczenie, że władza i bogactwo przypada ludziom słusznie z urodzenia, z zasługi, z ich wysokiej wartości wewnętrznej. Prawie połowa ludzi to Junoszyce i Horzeńscy, a reszta matoły, dziedziczące po przodkach majątki, kiedyś przez tych przodków, dawniejszych Junoszyców uzbierane, lub też spryciarze i karjerowicze polityczni, co na cielęcej naiwności tłumu Murków wyjechali w górę.
A teraz wyniośle i obojętnie przemierzają swojemi lakierowanemi pantoflami te kilka metrów szorstkiego zamarzniętego asfaltu od wyścielanego miękko samochodu do drzwi, za któremi odbywa się bal. Nawet nie widzą, nie dostrzegają tłoczących się gapiów. Jakby mijali martwe przedmioty, nie zaś podobnych sobie ludzi. A może dlatego są ostentacyjnie uśmiechnięci i zajęci swojem towarzystwem, że wielkodusznie chcą pozwolić biedakom podziwiać mały ułameczek swego beztroskiego życia?...
Murek obejrzał się na stojących obok niego. Zastygłe od chłodu twarze były martwe i bez wyrazu, ale oczy patrzyły źle i nienawistnie.
Jedna po drugiej zajeżdżały lśniące limuzyny. Groźnie, natarczywie krzyczały klaksony, jakby zdumione tem, że ktoś tam ośmiela się ich panom tarasować drogę. Nowa fala perfum uderzyła w nozdrza.
I Murek powiedział głośno:
— Pasorzyty, psia ich mać... Burżuje!...
A policjanci wołali:
— Rozejść się! Proszę się rozejść!
Silna była zima tego roku. Po mroźnym grudniu i styczniu przyszedł luty niebywale śnieżny. Od południa nadciągnęły ciężkie grube chmury i rozwiesiły się na niebie nieruchome, a z nich dniami i nocami bezustanku sypał śnieg.
Na dachach kamienic powyrastały kopiaste papachy, drzewa w skwerach i ogródkach przysiadły w śniegu aż po gałęzie. Wzdłuż ulic wznosiły się z dniem każdym wyższe białe piramidy, przez jezdnie rankiem brnęło się niemal po kolana w suchym śniegu. Miasto wyglądało czysto, zacisznie i wesoło. Ale rósł w niem niepokój. Wielki brzuch miasta zaczął odczuwać próżnię. Brzuch, który pochłania dziennie setki tysięcy tonn chleba i mięsa, mleka i masła, węgla i drzewa, całe pociągi najrozmaitszych towarów, całe tabory żywności, nie mógł już otrzymywać regularnie swoich porcyj. Cały organizm stolicy począł odczuwać brak pokarmu. Z okien sklepów znikały produkty, a na tych, które jeszcze zostały, ceny rosły i rosły.
Terkotały niecierpliwie aparaty telegrafu, po drutach telefonicznych biegły rozkazy za rozkazami, stacja radjowa wysyłała depesze:
— Oczyścić arterje dowozowe.
Ale niewiele to pomagało. Drogi, trakty i szosy zawiało tak, że o przekopaniu się przez potężne zaspy, przez garbate kurhany nie mogły marzyć nawet najsilniejsze ciężarówki. Koleje zasypało tak, że gdyby nie szpalery słupów telegraficznych, nie wiedziałbyś nawet, że pod tą białą falistą przestrzenią jest grunt twardy, a na nim tory i szyny. Grzęzły w zaspach pociągi, potężne lokomotywy napróżno wytężały swe stalowe ścięgna i wpierały się gorącą piersią w nieustępliwy puch, złożony z drobnych kropelek zamarzniętej wody, puch tak nikły, że rozpływał się w palcach, a przecież nie do pokonania. Ze świstem i warkotem pracowały pługi śnieżne, mozolnie zdobywając metr po metrze wolny teren. Wgryzały się w wysokie sypkie pagórki, żłobiąc w nich korytarze i po kilku minutach swobodnego biegu wbijały się w następny kurhan. Aż ustawały zziajane.
Z okolicznych wiosek, położonych o pięć, dziesięć i więcej kilometrów od toru, werbowano chłopów. Szli gromadnie i chętnie, radzi niespodziewanej okazji zarobku, dzięki któremu będzie na naftę, na sól do strawy, na zapałki, słowem na te zbytki, których od paru lat już nie znali. Stawali rzędami, człowiek przy człowieku i aż furczały łopaty a ludzie spoceni, zgrzani i weseli przerzucali się żartobliwemi okrzykami, pokpiwając sobie z zarozumiałych potężnych maszyn, które ugrzęzłyby tu na amen, gdyby nie chłopskie ręce i zwykłe łopaty.
A w żartach tych, w tych pośmieszkach nie było ani złośliwości, ani nienawiści, ani żółci. Ot, zwyczajna chłopska wesołość, jednako rodząca się w gromadzie, czy to przy pracy, czy przy zabawie, pogodna i świeża, jak wszystko to, co z ziemi wyrasta i jej sokami żyje.
Na wszystkich linjach kolejowych, promieniście zbiegających się w stolicy, raźno szła robota i szybko, a przecież dla Warszawy zawolno. Niecierpliwiło się miasto, wyglądając z godziny na godzinę dopływu swojej paszy. A tymczasem na odległych o setki kilometrów stacjach wyczekiwały długie czerwone gąsienice pociągów, ciężkie ładunkiem i same grzęznące w śniegu.
Niecierpliwa Warszawa zaczęła masowo wysyłać kopaczy na odsiecz tamtym. Setki i tysiące bezrobotnych tłoczyły się do wagonów. Na kolei większy był zarobek i jeść dawano, bo skądżeby w czystem polu strawę dostać, gdyby jej nie podwieziono drezyną w wielkich parujących kotłach. Więc błogosławili w duchu śnieżycę, więc obliczali, ile to czasu znośnie dzięki niej przebytują, a tylko cieszyć się nie umieli.
Bo i z czego?... Przyjdzie odwilż, albo wiatr chmury spędzi i nie będzie śniegu. Skończy się praca, skończą się zarobki. Ot, na jakiś czas polepszy się trochę stara bida, a i to nie wiadomo, poco, skoro i tak zdechnąć z głodu przyjdzie nie wcześniej, to później.
Niechętnie i płytko zanurzały się łopaty w śniegu. Gdy nadbiegał brygadzista i przynaglał swoim sroczym skrzeczącym głosem, nikt na to nie zwracał uwagi. Od czasu do czasu zjawiały się i ważniejsze figury: wyżsi urzędnicy kolejowi i jakiś gruby inżynier, który obliczał dniówki. Dochodziło do awantur. Któregoś dnia pobito grubego inżyniera i wtłoczono go w śnieg tak głęboko, że omal się nie zatchnął. Po tem zajściu aż do obiadu nikt nie wziął łopaty do ręki. Przy jedzeniu zjawił się jakiś facet w strzeleckim mundurze i zaczął przemawiać do kopaczy w podniosłych i energicznych zwrotach tłomacząc im, że spełniają ważną i odpowiedzialną robotę, że powinni wytężyć wszystkie siły, że ratują prawidłowe funkcjonowanie kolei, system aprowizacji kraju, że państwo na przerwie w transporcie traci miljony, że prywatni kupcy i przemysłowcy tracą tyleż, że każda godzina ma tu wagę złota. Apelował do uczuć obywatelskich, do patrjotyzmu, do poczucia odpowiedzialności i obowiązku, do zrozumienia powszechnego interesu i wogóle mówił z przekonaniem i zapałem.
Zdawał się nie wiedzieć, że jego wezwania i argumenty trafiają w próżnię. Ludzie słuchali uśmiechnięci i obojętni.
Murek rozglądał się i ze zdumieniem konstatował, że on sam, który doniedawna gotów był z wiarą we własne słowa przemawiać tak, jak ten „strzelec”, dziś jest całkowicie po stronie tłumu. Tego tłumu, który nazwałby ciemnym i nie uświadomionym, nie umiejącym docenić szczęścia niepodległości, zaszczytu budowania wspólnej przyszłości państwowej i t. d. Dziś wiedział dobrze, że wychudzonych nędzarzy, do których sam należy, nic nie obchodzi interes państwa, czy tych bogaczy, których towary ugrzęzły w zasypanych śniegiem pociągach.
Przecie zrana, gdy bito grubasa, Murek nie znalazł w sobie nietylko ochoty do stanięcia w jego obronie, lecz nie znalazł nawet współczucia. Wzrastała w nim i kamieniała głucha nienawiść do wszystkiego, co czcił i szanował przez tyle lat. To, co dawniej było dlań dogmatem, prawo hierarchji społecznej, owa piramida władzy, dziś wywoływało jedynie wciąż wzmagające się przeświadczenie, że wszystko oparte jest na fałszu, na niesprawiedliwości, na krzywdzie, że zaszczyty opanowali spryciarze i złodzieje, że hasła patrjotyczne służą wyłącznie do otumaniania naiwnych biedaków, że prawa, dające nielicznym wszystko, a miljonom ludzi nędzę, są łajdactwem.
Nie zostało w nim miejsca na żadne wątpliwości, na żadne objekcje. Tak, jak przedtem wierzył nieugięcie w słuszność i rację istnienia ustroju, w którym zajmował niewielką, lecz należną mu pozycję, tak obecnie bez wyjątku potępiał wszystko. Świat, do którego należał i chciał należeć, odrzucił go, jak niepotrzebną szmatę, odsłaniając jednocześnie takie bagno, jak prawda o Nirze.
Właściwie mówiąc, pragnął teraz tylko jednego: zemsty. Zemsty na tem wszystkiem, co było oszustwem, blichtrem, kłamstwem i wyzyskiem.
Gdyby mógł pod tę piramidę podłożyć ładunek dynamitu, wysadziłby ją w powietrze bodaj za cenę własnego życia...
Ludzie zaczęli przerywać mówcy drwiącemi okrzykami. Z dalszych szeregów rozległ się ochrypły głos, doradzający wykąpanie w śniegu „tego frajera”. Wówczas mówca mimochodem wspomniał o zajściu z inżynierem i zagroził aresztowaniem prowodyrów i podżegaczy, którzy mącą wodę i zacnych obywateli buntują, wyzyskując ich nieuświadomienie.
Na to ozwały się liczne protesty, a Murek, stojący w pobliżu, nie wytrzymał i krzyknął:
— Sam jesteś głupiec i nieuświadomiony! Znalazł się nauczyciel! Nie damy obniżyć dniówki i już!
— Obywatele! — mówca usiłował przekrzyczeć gwar, lecz Murek zawołał znowu:
— My tam nie obywatele, my bezrobotni.
— Zjeżdżaj, frajerze! — wrzasnął ktoś zboku.
— Towarzysze! Towarzysze! Precz z burżujami!... — wołał jakiś głos, a szeroko powtórzone „precz” rozpaliło w Murku jakiś nieznany mu zapał.
Wskoczył na ubitą kupę śniegu i mówił coś, i krzyczał, groził, i wymachiwał pięściami. Grupka urzędników kolejowych i inżynierów, stojących za strzelcem, zaczęła się naradzać, lecz nagle posypały się na nią grudki śniegu. Ktoś bliżej stojący zawinął łopatą i uderzył odwróconego tyłem kolejarza. Świsnęła w powietrzu druga łopata, zakotłowało się. Niemal setka ludzi napierała ze wszystkich stron. Osaczeni wyjęli rewolwery. Tłum jednak nie cofał się. Huknął jeden strzał, drugi, jeszcze kilka. Pomimo zmroku i gęsto padającego śniegu widać było, że strzelano w powietrze.
— Rozbroić ich! — wrzeszczano z tylnych szeregów.
— Towarzysze! Nie dajmy się zabijać!
— Precz z burżujskiemi pachołkami!
Stojący dalej poczęli ciskać łopatami przez głowy bliższych. W wielkim hałasie niepodobna było dosłyszeć nawoływań i ostrzeżeń otoczonych urzędników. Jeden z nich, ugodzony silnym ciosem w głowę, zwalił się z nóg, zalany krwią.
Wówczas tamci zaczęli strzelać w tłum.
Przeraźliwy krzyk rannych otrzeźwił nacierających. Pięciu z nich osunęło się na ziemię. Na śniegu szybko wystąpiły czerwone plamy.
Murek stał opodal i ponuro przyglądał się, jak rzucono się z obu stron do rannych. Tłum powoli rozchodził się. Widok krwi otrzeźwił wszystkich. Zakładano prowizoryczne opatrunki i czterech rannych umieszczono na drezynie, która odjechała do pobliskiej stacji. Piąty nie żył. Leżał na wznak z rybio otwartemi ustami. Wydawał się mniejszy, niż za życia, szczuplejszy i bledszy. Murek znał go lepiej, niż innych, pracował z nim kilka razy przy wyładunku barek na Wiśle. Był to bezrobotny tokarz, mieszkający w barakach dla bezdomnych za Powązkami wraz z żoną i dwojgiem dzieci. Na imię miał Paweł.
Wraz ze zwierzchnikami odjechali i brygadziści. Pomimo to ludzie bez przymusu zabrali się do roboty. Pracowali w milczeniu aż do chwili, gdy nadjechał po nich pociąg służbowy.
Jak tego spodziewali się wszyscy, z wagonów wyskoczyło kilkunastu policjantów. Rozpoczęło się śledztwo. Brygadziści i urzędnicy wskazywali tych, których uważali za głównych winowajców.
— A gdzie jest ten blondyn w zielonym swetrze? — dopytywał się inżynier.
Stojący obok Murka, krępy i dziobaty znajomy z „Cyrku” szepnął mu:
— Wiej, Trzewik, bo wsiąkniesz. Ciemno już. Nie złapią. Byle do Warszawy, a tam już kamień w wodę.
— On się nazywa Trzewik — wyjaśnił brygadzista przodownikowi policji.
— Który z was Trzewik? — zawołał policjant.
Murek przykucnąwszy za plecami towarzyszy zaczął ostrożnie posuwać się aż do przekopu w śnieżnym wale. W pięć minut później był już daleko w polu. Tylko iść było ciężko, bo nogi zapadały się powyżej kolan. Na szczęście mógł się nie obawiać, że znajdą go po śladach. Śnieg do rana zasypie wszystko.
Kierował się ku Warszawie, lecz wiedział, że musi zabłądzić już choćby dlatego, że omijając zaspy stracił zupełnie orjentację. Po dwóch godzinach trafił na zasypane, lecz znaczne dzięki nadbrzeżnym wierzbom łożysko jakiejś niewielkiej rzeczułki i postanowił iść jej korytem w tem przekonaniu, że wcześniej czy później dojdzie do jakiejś wsi.
Nie omylił się. Zaczynało świtać, gdy do jego uszu doleciało pianie kogutów. Ludzie wstawali do obrządku, tu i ówdzie błysnęły małe światełka okien, do połowy oblepionych śniegiem. Od obejścia powiało zapachem krów. Murek zastukał do pierwszej z brzegu chaty i poprosił o nocleg. Stara babina podniosła wysoko lampeczkę z chwiejnym płomykiem i w milczeniu wskazała gościowi ławę z siennikiem.
Obudził się koło południa. Śnieg wciąż padał, w izbie było chłodno, tylko od pieca bił żar. Na węglach stał duży sagan, nad którym bulgotało i unosiła się gęsta para. Przy ogniu krzątała się starowina, w rogu przy stole w zniszczonym kożuchu siedział czterdziestoletni wąsaty chłop i bezmyślnie patrzał przed siebie. Pod drzwiami niemłoda już kobieta karmiła z szaflika dwa białe prosiaki. Od pułapu na wetkniętym za belkę drągu zwisała na czterech postronkach kołyska.
Pusto tu było i biednie i dziwnie swojsko. Murek wprawnym nieznacznym ruchem pomacał się po zapiętej agrafką od spodu kieszeni, gdzie miał trochę pieniędzy, podniósł się i zaczął rozpytywać.
Wioska nazywała się Łupiny. Niewielka, wszystkiego czternaście chałup. Do Warszawy będzie ze czterdzieści kilometrów, do najbliższej stacji dwanaście. Już od wielu dni nikt ze wsi nie wyjeżdżał. Przy takich drogach szkoda koni. Na pytanie czy znalazłaby się gdzie w okolicy jaka robota, gospodarz tylko wzruszył ramionami. Skolei Murek wyjaśnił, że sam idzie z dalekich stron szukać zarobku do Warszawy. Do Łupin zabłądził, ale
Uwagi (0)