Zwycięstwo - Joseph Conrad (czytać książki online za darmo txt) 📖
Josef Conrad ukończył Zwycięstwo kilka miesięcy przed wybuchem I wojny światowej. We wstępie uznał za stosowne usprawiedliwiać ten tytuł, być może nazbyt patetyczny w odniesieniu do fabuły.
Zwycięstwo jest bowiem bardzo kameralną opowieścią, w dużej części rozgrywającą się na wyspie, na której schronił się Heyst — dżentelmen, dziwak i pesymista — oraz uratowana przez niego dziewczyna. Spokój tego miejsca zakłóca wizyta trójki przestępców, przekonanych że Heyst jest w posiadaniu skarbu. Conrad nie spieszy się przy tym z rozstrzygnięciem konfliktu, powoli prezentując różnorakie reakcje bohaterów na zagrożenie. W napiętej atmosferze, w której każda z postaci ma własne, nieujawnione cele, dochodzi w końcu do tragedii.
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Zwycięstwo - Joseph Conrad (czytać książki online za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
Ricardo cofnął w tył głowę i przycisnął łokcie do boków; pierś zaczęła falować mu konwulsyjnie, jak gdyby mocował się lub biegł; zakołysał się łagodnie w tył i naprzód. Opanowanie jego wyczerpało się; musiał dać ujście swojej naturze. Instynkt pchający go do dzikiego skoku nie dał się już okiełznać. Gwałt czy morderstwo — wszystko mu było jedno, byleby mógł wyzwolić uciśnionego ducha dzikości, trzymanego na wodzy tak długo. Spojrzał szybko przez ramię — czego nie zaniedba nigdy lew czy tygrys przed skokiem, jak świadczą o tym myśliwi polujący na grubego zwierza — i rzucił się z pochyloną głową wprost na zasłonę. Poderwana gwałtownie tkanina spłynęła powoli w pionowe fałdy i znieruchomiała, wisząc bez drgnienia w cichym, gorącym powietrzu.
Zegar — który wybijał ongi godziny filozoficznych rozmyślań — nie odmierzył jeszcze pięciu sekund, gdy Wang zmaterializował się w salonie. Chodziło mu właściwie tylko o spóźnione śniadanie, ale skośne jego oczy utkwiły od razu w nieruchomej kotarze. Za nią bowiem umiejscowił natychmiast dziwne, głuche odgłosy walki, napełniające pusty pokój. Skośne oczy, właściwe jego rasie, nie były zdolne zaokrąglić się w zdumionym spojrzeniu; ale zastygły w bezruchu, w martwym bezruchu, a obojętna, żółta twarz od razu się zasępiła i jakby wychudła w nagłym wysiłku czujności skupionej, podejrzliwej i trwożnej. Sprzeczne porywy zakołysały jego ciałem, które zdawało się wrośnięte w matę pokrywającą podłogę. Wyciągnął nawet rękę w stronę kotary, ale nie mógł jej dosięgnąć; na to trzeba było zrobić krok naprzód, czego nie uczynił.
Tajemnicza walka wciąż trwała; bose nogi dudniły o podłogę w niemych zapasach; żaden ludzki odgłos — syk, jęk, szept czy okrzyk nie przedostawał się przez kotarę. Upadło krzesło, ale bez hałasu, lekko, jakby je ktoś położył, po czym rozległ się słaby, metaliczny brzęk cynowej wanny. Wreszcie pełne napięcia milczenie — niby dwóch przeciwników obejmujących się w śmiertelnym uścisku — przerwał ciężki, tępy łomot miękkiego ciała, ciśniętego o wewnętrzną ścianę. Zdawało się, że cały domek się zatrząsł. W tej chwili właśnie Wang, który w strasznym podnieceniu wycofywał się ze stężałym wzrokiem i wyprężoną szyją, trzymając wciąż ramię wyciągnięte w stronę kotary — znikł w tylnych drzwiach. Znalazłszy się na dworze, obiegł dom naokoło i wyłonił się niewinnie między dwoma domkami, gdzie zaczął się wałęsać. Ktokolwiek by wyszedł z domków, musiałby go tam dostrzec — spokojnego Chińczyka, snującego się leniwie i zajętego co najwyżej nie podanym dotąd śniadaniem.
A tymczasem Wang postanowił właśnie wtedy, że zerwie wszelkie stosunki z Numerem Pierwszym, człowiekiem nie tylko bezbronnym, lecz już na wpół pokonanym. Aż do owego ranka Wang nie był zdecydowany jak postąpić, ale podsłuchana walka rozstrzygnęła wątpliwości. Numer Pierwszy był człowiekiem skazanym na zagładę — jedną z tych istot, którym niedobrze jest pomagać. Chodząc po dworze z miną pełną doskonałej obojętności, Wang dziwił się, że żaden odgłos nie dochodzi go z willi. Przypuszczał, że biała kobieta stoczyła tam walkę ze złym duchem, który naturalnie ją zabił. Nic widzialnego bowiem nie wydostało się z domku, śledzonego nieznacznie przez skośne oczy Wanga. Blask słońca i cisza panowały tam wszechwładnie.
Ale wewnątrz domu cisza w wielkim pokoju nie wydałaby się wrażliwym uszom doskonałą. Zmącił ją szmer tak słaby, że ledwie można go było nazwać widmem szeptu zza kotary.
Ricardo, obmacując sobie gardło z czułą troskliwością, wyszeptał z uznaniem:
— Ale palce to masz panna ze stali. O rety! Muskuły jak u jakiego siłacza.
Na szczęście dla Leny napad Ricarda był tak nagły — okręcała właśnie dwa ciężkie warkocze naokoło głowy — że nie miała czasu spuścić ramion. Wskutek tego nie przycisnął ich do boków i to ułatwiło jej opór. Skok jego o mało jej nie przewrócił. I znów na szczęście stała tak blisko ściany, że choć na oślep została o nią rzucona, uderzenie nie było o tyle ciężkie, aby ją zupełnie tchu pozbawić. Przeciwnie, wzmocniło jej pierwszy instynktowny odruch, usiłujący napastnika odepchnąć.
Gdy minęło pierwsze zachłyśnięcie się zdumieniem — a było istotnie za silne, aby mogła krzyknąć — zdała sobie od razu sprawę z natury niebezpieczeństwa. Broniła się z zupełną świadomością, z całą siłą instynktu — tego istotnego źródła każdej wielkiej energii — i ze zdecydowaniem, którego trudno się było po niej spodziewać; przecież ta sama dziewczyna, osaczona w ciemnym korytarzu przez jąkającego się Schomberga o czerwonej twarzy, drżała ze wstydu, wstrętu i trwogi i w przerażeniu spuszczała głowę przed ohydnym bełkotem człowieka, który nigdy w życiu nie dotknął jej wielką swą łapą.
Atak nowego wroga był zwykłym, prostym gwałtem. Nie był to oślizgły, podstępny spisek, dążący do tego, aby ją wydać jak niewolnicę — spisek, który osłabił jej ducha i sprawił, że w swym osamotnieniu poczuła się niezdolną do walki z gnębicielami. Nie była już sama na świecie. Stawiła napastnikowi opór bez chwili wahania, ponieważ już nie brakowało jej moralnego oparcia; ponieważ miała swoje znaczenie jako ludzka istota; ponieważ broniła się nie tylko ze względu na siebie samą; ponieważ zrodziła się w niej wiara — wiara w przeznaczonego jej człowieka, a może i w niebo, które umieściło go tak cudownie na jej drodze.
Obrona jej polegała głównie na rozpaczliwym, morderczym chwyceniu Ricarda za gardło. Gdy tylko poczuła nagłe rozluźnienie straszliwego uścisku, w którym trzymał ją wciąż głupio i bezskutecznie, wówczas najwyższym wysiłkiem ramion i podniesionego nagle kolana odrzuciła go na ścianę. Skrzynia cedrowa stała na drodze i Ricardo zwalił się na nią w siedzącej pozycji, z łomotem, który rozległ się głucho po całym domku. Był na wpół uduszony i wyczerpany nie tyle wysiłkiem, co wzruszeniami walki.
Lenę opuściły wszystkie siły po tym strasznym napięciu: zatoczyła się także i potknęła, wreszcie siadła na brzegu łóżka. Bez tchu, lecz spokojna i nieulękła, zajęła się poprawieniem saronga w żółte i brązowe desenie, który rozluźnił się podczas walki. Potem przycisnęła mocno do piersi nagie ramiona i pochyliła się naprzód skrzyżowawszy nogi, stanowcza i nieustraszona.
Ricardo pochylił się także, wyczerpany nerwowo i zbity z tropu jak drapieżne zwierzę, którego skok chybił. Wzrok jego napotkał wielkie, siwe oczy Leny — szeroko rozwarte, śledzące go, tajemnicze — wpatrzone w niego spod ciemnych łuków dzielnych brwi. Głowy ich były oddalone od siebie o niecałą stopę. Ricardo przestał obmacywać bolące gardło i opuścił ciężko dłonie na kolana. Nie patrzył na jej nagie barki ani na jej silne ramiona; patrzył w dół na podłogę. Zgubił jeden ze słomianych trepów. Krzesło z przewieszoną przez poręcz białą suknią zostało przewrócone. Oprócz bryzgów wody na podłodze z pchniętej gwałtownie wanny, były to jedyne ślady walki.
Ricardo przełknął dokładnie ślinę dwa razy, jakby się chciał upewnić co do stanu gardła, zanim znów przemówił:
— Wszystko w porządku. Nie chciałem zrobić pani nic złego, choć ja to nie żartuję, kiedy co do czego przyjdzie.
Podciągnął nogawkę pidżamy, żeby pokazać przytroczony nóż. Spojrzała nań, nie poruszywszy głową, i szepnęła z pogardliwą goryczą:
— Aha — z tym cackiem w moim boku. Inaczej się nie da.
Potrząsnął głową z uśmiechem pełnym wstydu.
— Niech pani posłucha. Już jestem spokojny. Prawdę mówię. Nie potrzebuję tłumaczyć — pani mnie rozumie. Teraz wiem, że z panią tak nie można.
Milczała. Spokojny jej, wzniesiony wzrok miał wyraz posępnej cierpliwości, który go wzruszył jak przeczucie jakiejś niepojętej głębi. Dodał niepewnie:
— Nie będzie pani przecież robiła gwałtu o ten głupi napad?
Zaprzeczyła głową nieznacznie.
No, z pani to cud jest prawdziwy! — mruknął poważnie, z większą ulgą aniżeli mogła przypuszczać.
Oczywiście, gdyby porwała się do ucieczki, wsadziłby jej nóż w plecy, aby uciszyć krzyki; ale wówczas wszystko byłoby na nic, cały interes wziąłby w łeb, i wściekłość szefa — szczególniej gdyby się dowiedział o przyczynie, — byłaby bezgraniczna. Kobieta, która nie robi gwałtu o tego rodzaju napad, przebaczyła już w duszy. Ricardo nie podlegał drobnym próżnostkom. Ale jasnym było, że jeśli przeszła nad tym do porządku, nie mógł być dla niej tak bardzo odrażający. Pochlebiło mu to. A przy tym zdawało się, że ona wcale się go nie lęka. Poczuł prawie że czułość dla tej dzielnej, pięknej dziewczyny, która nie uciekła przed nim z krzykiem.
— Będziemy jeszcze przyjaciółmi. Ja się pani nie wyrzekam. Ani mi to w głowie. I to przyjaciółmi na amen! — szeptał poufale. — Oho! Pani to nie jest oswojona. Ja także. Prędko się pani o tym przekona.
Nie mógł odgadnąć, że jeśli nie uciekła z pokoju to tylko dlatego, iż tego samego ranka Heyst — pod wpływem wzrastającego niepokoju z powodu niepojętych przybyszów — wyznał jej, że wówczas w nocy szukał swego rewolweru; że rewolwer ten znikł; że on, Heyst, jest rozbrojonym, bezsilnym człowiekiem. Nie zrozumiała wtedy całej wagi jego zwierzenia. Teraz pojęła lepiej, co to znaczyło. Jej panowanie nad sobą i milczenie uderzyły Ricarda. Nagle przemówiła:
— O co wam chodzi?
Nie podniósł oczu. Złożone na kolanach ręce, spuszczona głowa, pewna zaduma przebijająca z układu ciała, świadczyły o zmęczeniu prostej jego duszy, o znużeniu raczej duchowym niż fizycznym. Odpowiedział na to proste pytanie prostym oświadczeniem, jak gdyby był zanadto zmęczony, aby udawać:
— O łup.
Nie znała tego wyrazu. Zamglony żar siwego jej spojrzenia spod czarnych brwi nie opuszczał ani na chwilę twarzy Ricarda.
— Łup? — szepnęła spokojnie. — Cóż to takiego?
— No jakże, łup, zdobycz — to co ten pani stary ściągał na prawo i lewo przez całe lata — no, forsa. Jeszcze pani nie rozumie? No to!
Nie podnosząc oczu, uczynił na dłoni ruch liczenia pieniędzy. Spuściła wzrok nieznacznie, aby spojrzeć na tę pantominę i natychmiast utkwiła go z powrotem w jego twarzy.
— Jakim sposobem dowiedzieliście się o nim? — szepnęła głosem cichym jak tchnienie, kryjąc zdumienie i niepokój. — Co macie z tym wspólnego?
— Wszystko — zabrzmiał krótko w odpowiedzi cichy, dobitny szept Ricarda. Pomyślał, że ta dziewczyna jest naprawdę jedyną jego nadzieją. Niezatarte wrażenie gwałtownego uścisku wciąż w nim trwało, rozwijając się w pewien rodzaj sentymentu, który sprawia, że mężczyzna nie może być obojętnym dla kobiety, którą raz trzymał w ramionach — choćby wbrew jej woli — a cóż dopiero jeśli darowała mu zniewagę. Wówczas wytwarza to między nimi pewnego rodzaju węzeł. Czuł wyraźną potrzebę zaufania jej, stanowiącą subtelny rys męskości — tę prawie fizyczną potrzebę zaufania, która nie wyłącza napadów najbrutalniejszych podejrzeń.
— Tu chodzi o zdmuchnięcie mu łupu sprzed nosa — rozumie pani? — ciągnął szeptem z nowym odcieniem poufałości. Patrzył wprost na nią. — To ten oswojony, gruby opój, Schomberg naprowadził nas na jego ślad.
Tak dojmującym jest poczucie bezradności wobec ucisku i prześladowań, że Lena, która bez chwili wahania odparła dziki napad, nie potrafiła stłumić dreszczu na sam dźwięk wstrętnego nazwiska.
Ricardo zaczął szeptać jeszcze szybciej i poufniej:
— On chce się wam odpłacić — wam obojgu — przy tej sposobności; powiedział mi to. Leciał na panią. Byłby oddał wszystko co ma w te ręce, które o włos mnie nie udusiły. Ale pani nie chciała go, prawda? Ani rusz, co? — Zatrzymał się. — I zamiast tego — wolała pani wyjechać z baronem?
Zauważył lekkie poruszenie jej głowy i podjął szybko:
— Ja także wolałbym nie wiem co, niż być niewolnikiem za pensję. Tylko że tym cudzoziemcom nie można wierzyć. Szkoda pani dla niego. Człowiek, który ograbił najlepszego swojego kompana! — Lena podniosła głowę; Ricardo ciągnął dalej, szepcąc pośpiesznie, zadowolony z wrażenia jakie wywarł: — Tak. Ja wiem o nim wszystko. Może pani sobie wyobrazić, jak on potraktuje kobietę po pewnym czasie.
Nie wiedział, że napełnia przerażeniem jej serce. Lecz siwe oczy tkwiły wciąż w jego twarzy, śledząc go nieruchomo, jakby sennie, spod białego czoła. Zaczynała rozumieć. Słowa Ricarda nabierały w jej świadomości określonego, strasznego znaczenia, które stawało się coraz jaśniejszym pod wpływem jego przekonywających słów:
— Pani i ja jesteśmy stworzeni, aby się porozumieć. Jednakowe pochodzenie, jednakowe wychowanie — tak mi się zdaje. Pani nie jest oswojona. Ja także! Wepchnęli panią do tego zgniłego świata hipokrytów. Mnie także!
Jej milczenie i nieruchomość pełna lęku przybierały w jego oczach wyraz zasłuchanej uwagi. Spytał nagle:
— Gdzie to jest?
Zmusiła się do szeptu:
— Co takiego?
W poufnym jego tonie zabrzmiało podniecenie:
— No łup — zdobycz — forsa. Trzeba mu to dmuchnąć sprzed nosa. Musimy to dostać; ale nie przyjdzie to łatwo i pani musi nam pomóc. No? Czy on to trzyma w domu?
Jak to często bywa u kobiet, jej władze umysłowe zaostrzyły się wobec grozy niebezpieczeństwa. — Potrząsnęła głową przecząco.
— Nie.
— Na pewno?
— Na pewno — odrzekła.
— Aha! Tak właśnie myślałem. Czy ten drab wierzy pani?
Znów potrząsnęła głową.
— Wstrętny hipokryta — rzekł z przejęciem i zauważył: — Ale on to pewnie należy do oswojonych, co?
— Niech pan się sam lepiej przekona — rzekła.
— Pani mi musi zaufać. Nie chcę umrzeć, póki nie będzie z nas para przyjaciół. — To było powiedziane z dziwnym wyrazem kociej galanterii. Dodał, badając teren: — Ale można by doprowadzić go do tego, żeby pani zaufał, co?
— Żeby mi zaufał? — rzekła tonem, który był bliski rozpaczy, a który Ricardo wziął
Uwagi (0)