Macocha - Józef Ignacy Kraszewski (darmowa biblioteka internetowa .txt) 📖
Tym razem Kraszewski przenosi nas w czasy stanisławowskie do starego zamczyska pana Salomona Dobka, o którym krążą tajemnicze opowieści i legendy. Wraz z nim mieszka tam ukochana córka, Laura Dobkówna.
Oboje wiodą szczęśliwe i dostatnie życie dzięki majątkowi, jakiego dorobił się Salomon. Sytuacja zmienia się, gdy w mury zamku wkracza pani Sabina Noskowa, kobieta zła, mściwa i przewrotna. Gdy zostaje ona żoną Dobka, jego córka jest przez nią prześladowana i upokarzana. Nie mogąc tego znieść, dziewczyna opuszcza ojca i dociera do Warszawy, gdzie spotyka samego Wojciecha Bogusławskiego, ojca polskiej sceny narodowej. Tymczasem macocha nie przestaje knuć intrygi, która ma ją doprowadzić do przejęcia majątku męża.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Macocha - Józef Ignacy Kraszewski (darmowa biblioteka internetowa .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Tego wieczoru właśnie Georges jeszcze był czulszy... chwytał ją za ręce, patrzał na nie, ściskał je z jakąś namiętnością, która na Laurze czyniła przerażające wrażenie. Wyrywać mu je musiała i odwracać twarz, by rumieńca nie postrzegł. Odprowadziwszy ją do mieszkania, Georges szukał pozoru, aby usiąść i zostać dłużej. Laurze z wielką przyszło trudnością pozbyć się go... powrócił w kwandrans przynosząc jakąś książkę, którą ona przez wpół tylko uchylone drzwi przyjąwszy, dała mu śpiesznie dobranoc... Teraz nareszcie mogła się zamknąć, by napisać list do hetmana, dziękujący mu za gościnność, a tłómaczący odjazd pośpieszny — koniecznością. Korrespondencja wiele jej czasu nie zabrała, poukładała książki, przebrała się w swój strój podróżny, narzuciła szeroki płaszcz, i tak w krześle siedząc czekała naznaczonej godziny nad ranem, o której wymknąć się miała.
Na jednem ze skrzydeł pałacu był zegar bijący godziny, tak, że go w parku nawet słyszeć było można... on miał dać znak ucieczki. Laura wysunęła się szczęśliwie z pałacu... w którym wszyscy spali najmocniejszym snem poranku. Furtka ogrodowa zostawiona była otworem; od niej o kroków kilka czekać miał z koniem Pobożanin.
Dotąd wszystko szło jak najpomyślniej... z ogrodu mogła wyjść niepostrzeżona.. przebiegła drogą pustą przestrzeń niewielką, dzielącą ją od domu marszałkowskiego. Tu w mroku dziennym... dostrzegła już stojącą Munię, na nieszczęście zbyt uradowaną, ażeby zarżeć nie miała... Wśród tej ciszy rannej rżenie rozległo się straszliwie po okolicy... Munia powtórzyła je kilka razy, choć główkę jej tuliła do siebie Laura...
Pobożanin sam trzymał klacz i podał strzemię.
— Szczęśliwej drogi, rzekł całując podaną rękę, ale na Boga, nie zbłądź pani. Wyjechawszy za miasteczko, ujrzysz krzyż, od tego trzeba się wziąć niewielkim gościńcem, ale znaczną drogą w prawo. Dobrym kłusem jadąc za godzin trzy jesteś pani w Mokrzyszczach, a tam czeka na nią Babetta... Szczęśliwej drogi!
Laura wyrwawszy się raz... puściła koniowi cugle i pobiegła z nim tak żywo, iż wnet z oczu znikła Pobożaninowi, który cichutko do swego mieszkania powrócił. Zmęczony usypiał właśnie, gdy gwałtowne stukanie do drzwi go przebudziło. Nie mógł zrazu pojąć, co się stało i uląkł się jakiej przygody, któraby Laurę nazad zwróciła. Wprędce jednak po głosie poznał Georges’a.
To było może gorsze jeszcze...
Gdy mu otworzono drzwi, chłopak wpadł jak opętany.
— Pobożanin! na miłość Boga! hetman się będzie gniewał, nieszczęście się stało ratuj!
— Cóż takiego?
— Dobek uciekł! krzyknął Georges.
— Jak? kiedy? udając niezmiernie zadziwionego, zawołał marszałek.
— Nie mogę pojąć jakim sposobem, jakiemś czarodziejstwem potrafił to chyba dokonać... Przebudziło mnie przed chwilą silne, niezwyczajne rżenie konia. Jakiemś przeczuciem tknięty zerwałem się z łóżka... Miałem ciągle to na myśli, że on nam ujdzie...
— Ale na miłość bożą, cóż tedy? a to śmieszna awantura... rzekł marszałek siadając na łóżku.
— Odziawszy się naprędce poleciałem do pałacu... Wystaw sobie w entresolu pustki nie ma go; na stole tylko list do hetmana!! Uciekł... ale jakim sposobem! jakim sposobem?
— Przyznam się panu, przerwał marszałek, że ja znowu nie mogę pojąć dlaczegoby on miał nas tak bardzo obchodzić, jeśliby mu się zamarzyło ruszać sobie dalej!
— Jak to? gorąco odezwał się kawaler... ale on nie powinien był... nie mógł... nie godziło się, żeby tak uchodził... to...
— Przecież wolny człek! rzekł marszałek.
— Czyżeś pan się nie domyślił, gdy Zarwański opowiadał tę historję, że to nie Dobek jakiś, ale panna była.
— Co się panu śni! śmiejąc się podchwycił Pobożanin... co się panu śni!
— Mnie się nie śni! bo ja się w niej kocham na zabój! ja szaleję za nią! ja wiem, ja czuję, że to była kobieta.. począł gorączkując się Georges... Ja za nią na koniec świata polecę... kazałem sobie podać konia... jadę, gonię...
Pobożanin pochwycił oburącz biednego kawalera.
— Siadaj pan! ochłoń! Wzburzona imaginacja jakieś mu obrazy przedstawia, z których jutro się śmiać będziesz. Ja najmniejszego nie widzę podobieństwa do tego, co pan mówisz... Chłopiec sobie urwiszowaty... który się wyrwał od ojca; żadna panienkaby podobnej odwagi i determinacji nie miała... Sama jedna... konno... w nocy! to do niczego niepodobne...
— A! gdybyś pan był widział te ręce! te nóżki, ten z pod koronek wystający karczek biały... wołał Georges... Ja panu mówię, to była kobieta, taż sama, o której Zarwański opowiadał... Gdybyś wiedział... jak ręce wyrywała, ile razy się ich dotknąłem, i te rumieńce...
— Dajże pokój, kochany kawalerze Georges’u staniesz się doprawdy śmiesznym. Une lubie! przywidzenie!.. Zmiłuj się...
— Ale ja gonię za nią! to nic nie pomoże! gdyby mi tylko prędzej konia podano...
— Zastanów się pan! na Boga! dokąd? Wieszże jaką on pojechał drogą? Pół godziny, czy może więcej jakeś to rżenie usłyszał... pół godziny zbieży może nim konia przyprowadzą... Po cóż ten zachód cały, aby się potem wstydzić! Ja pana nie puszczę!
Georges porwał się z krzesła, na którem chwilowo był przysiadł.
— Żadna siła ludzka mnie nie wstrzyma! zawołał, ja ją kocham!
Pobożanin oparł się o ścianę, wziął aż w boki i zaczął śmiać okrutnie...
— To szaleństwo! kochany kawalerze, to szaleństwo!
— Waćpan nigdy chyba nie spotkałeś jej oczu! począł chłopak z zapałem, takiego wejrzenia żadne męzkie nie mają oczy!! A to unikanie, by wzrok zdradzający ją, nie spotkał się z memi oczyma... Pobożanin na honor! klnę ci się, to była kobieta, dziewczę cudowne! coś nadziemskiego... Ja...
— Na zimno! zlituj się, na zimno, począł marszałek, usiłując go jeśli nie zahamować zupełnie, to przynajmniej powstrzymać jak najdłużej (w oknie coraz wyraźniej mimo zasłaniających je drzew, świtać zaczynało). Chociaż to przywidzenie tylko wasze... zupełnie nieprawdopodobne, a wywołane gorączką młodzieńczą, lecz, przypuśćmy, co niemożliwe, że to była owa panna? Jakiemże prawem pan ją ścigać będziesz?
— Jakiém prawem! ale ja ją kocham! wybąknął Georges, odkądże to miłość potrzebuje innego prawa nad te, które sama nadaje?
— To frazes z komedji pana hetmana, odrzekł spokojnie Pobożanin, doskonały na scenie, a w życiu śmieszny. Miłość mężczyzny dla kobiety innych mu praw nie daje nad — strzelenie sobie w łeb, jeśli mu się nie poszczęści.
W tej chwili konia przyprowadzono pod ganek, Georges nie słuchając dłużej wyrywał się już lecieć, marszałek go siłą trzymał.
— Nie puszczę pana!
— Ja teraz waćpana spytam, oburzony zawołał Georges, jakiem prawem mnie chcesz wstrzymywać?
— Bez żadnego prawa, jeśli ci się podoba, dla tego, że jesteś wychowańcem pana, którego kocham... i obowiązanym się czuję oszczędzić waćpanu szaleństwa nadaremnego!
Georges się wyrwał i pobiegł do drzwi nie oglądając, Pobożanin za nim, krzycząc do mastalerza:
— Nie dawaj konia!
Lecz Georges był już na siodle, a że mu stajenny chciał się oprzeć, smagnął go spicrutą, którą w ręku trzymał, koń się wyrwał, stanął dęba... dostał ostrogą i poleciał w czwał z kopyta... Nie było co gonić nadaremnie.
Pobożanin postał w ganku i pomyślał, że Laura ma przed sobą godzinę, prawdopodobieństwo, iż Georges nie koniecznie drogę odgadnie — i tysiące wymknięcia się środków.
Liczył jednak nazbyt po własnej myśli. O rannej godzinie koło takich małych miasteczek, gdzie się bydło na rosę wypędza... do robót dalekich ludzie wychodzą, zawsze się ktoś kręci po drogach. Tak się i tym razem stało... Wyjeżdżającą Laurę widziały pastuszki w rynku, a u krzyża stary kosarz, który do dnia wyszedł na błotne łąki, bo do nich było pół mili. Georges’owi na zapytanie czy kto nie jechał, wskazano naprzód gościniec za miasto, potem drogę do Mokrzyszcz...
Pędził jak szalony. O pół mili za miasteczkiem spotkał strzelca, który go zapewnił, iż konny młody człek niezbyt się jeszcze odbił daleko, że jechał kłusem, i że — na upartego, dobrym koniem, można go przed Mokrzyszczami dogonić.
A w istocie, można było tem bardziej nagonić, iż zaraz na wjeździe do lasu, nie dosyć dobrze przymocowane przez Pobożanina siodło, zaczęło się zsuwać i Laura musiała zeskoczyć, aby je podpiąć na nowo, co słabym rączkom, przy gwałtownym pośpiechu nie bardzo się wiodło, tak, że blizko pół godziny straciła nim się na nowo w drogę puścić mogła. Koń, którego podano Georges’owi, był rosły i szparki... słowem o milę od tych Mokrzyszcz, w których Babetta oczekiwała, Laura posłyszała za sobą tętent konia w szybkim biegu, i instynktowo ona i Munia zaczęły też pośpieszać, jakby się ulękły pogoni. W pośród lasu na krętej drodze, ścigającego nie widać było jeszcze, lecz z odgłosu wnosiła uchodząca, iż się przybliżał żywo, zaczęła więc biedz coraz chyżej. Las się kończył... w polu droga była piaszczysta i kamieniami zasiana, Laura obejrzała się i w dali dostrzegła właśnie wysuwającego się z za krzaków Georges’a, którego raczej przeczuła, niż poznała. Leciał czwałem i uciec od niego było prawie niepodobieństwem; jednakże Laura puściła cugle, odezwała się do przyjaciółki i Munia wysunęła się naprzód, jak sarenka lecąc chyżo. Mimo tego wysiłku, Georges zyskiwał co chwila, przybliżał się widocznie, i uchodzące dziewczę już nawet więcej się nie oglądało... polecając swe losy woli przeznaczenia... Tętent coraz wyraźniejszy przybliżał się, naostatek głos dał się słyszeć.
— Stójcie na Boga! stójcie!
Laura obejrzała się, Georges tuż tuż był przy niej, zaczęła wstrzymywać Munię, gdyż dalsze ściganie się na nic już przydać się nie mogło... Georges natychmiast z nią się zrównał i ognistemi oczyma powitał.
Laura stanęła, obracając się odważnie twarzą ku ścigającemu.
— Co to znaczy? spytała.
— Pani! zawołał Georges...
Rumieńcem spłonęła jej twarz...
— Pani! powtórzył chłopak... jam od dawna, przeczuł, odgadł, domyślił się kim jesteś... godziłoż się tak z gościnnego domu uciekać?
— Właśnie to mnie tłómaczy, coś pan powiedział... odparła Laura, mniej jeszcze godziło się mnie jak jakiego przestępcę ścigać, kawalerze Georges!
— Ale kto obok niej przeżył choć kilka dni w życiu, ten obojętnym pozostać nie mógł, mówił zmieszany Georges... Myśl, żeś pani mogła w ucieczce podpaść jakiemu wypadkowi, niebezpieczeństwu, zmusiła iść za nią... Jeśli to jej jest przykrem...
Laura, która była przygotowana do sporu, znalazłszy chłopaka tak łagodnym, nie wiedziała dobrze co począć i mówić.
— Bardzo dziękuję za troskliwość, ozwała się w końcu, lecz nie potrzebuję opieki, wierz mi pan, nawykłam sama sobie dawać rady... Zatem żegnam pana i proszę, byś do domu powracał.
Georges stał...
— Temu rozkazowi, rzekł, uczynić zadosyć nie mogę. Ścigałem panią, bobym żyć nie potrafił w niepewności o los jej... a o ten spokojny nie jestem.
— Kawalerze Georges, odezwała się Laura, cóż pana może obchodzić mój los? Jesteśmy niedawnymi znajomymi, a kilkadniowe stosunki, choć miłe mi zostawiły wspomnienia, nie obowiązują do niczego. Proszę pana... wracaj do domu! bardzo proszę.
— Nie mogę, pani! nie mogę! boby mi w niewiadomości, co się z nią dzieje, życie stało się męczarnią!
Laura poczęła się śmiać.
— A! kawalerze Georges! żartujesz sobie ze mnie!
— Nie, bo się w pani kocham! gwałtownie wybuchnął Georges.
Laura zmarszczyła brew.
— Przyznam się panu, że sposób oświadczenia się jest osobliwszy! Bardzo wdzięczna jestem za jego życzliwość, dodała, lecz mogłabym się gniewać za formę, w jakiej się objawia.. Ja zupełnie w żartach nie smakuję!
— Na Boga! nie posądzaj mnie pani o żarty! ja mówię co czuję! ja bez pani żyć nie potrafię!
— Sprobój pan jednak, gdyż z trudnością inaczej być może, mówiła Laura; przecież mimo woli mojej nie zechcesz mnie ścigać? a ja, ja mimo całej swej życzliwości dla pana... nad tę, nic mu ofiarować nie mogę...
Skłoniła główkę i chciała jechać, Georges puścił się obok niej, krótki czas jechali w milczeniu, Laura obejrzała się i ruszywszy ramionami poczęła łagodnie:
— Nie czyń mi pan przykrości, nie staw mnie w położeniu fałszywem, opuść mnie, proszę... bardzo proszę...
— Spełniłbym wszelki rozkaz, rzekł, lecz porzucić ją wśród dzikiego, nieznanego, obcego kraju...
— Pan mi więcej zaszkodzisz, niż pomożesz! zawołała Laura.
— Ale ja szaleję! ja kocham! zawołał Georges...
Laura znowu się śmiać zaczęła.
— Niestety! wziąłeś mnie widzę za płochą jakąś kobietę, dla tego żeś znalazł w położeniu dziwnem i awanturniczem. Zdaje się panu, że względem kogoś, co się tak puszcza na azardy, wszystko wolno! Rzecz to naturalna może z jego strony, ale dla mnie oburzająca! kawalerze Georges... spodziewałam się więcej po szlachetności serca twego...
— Prawda, że pozory są przeciw mnie, przyznaję, rzekł Georges, ale ja rzeczywiście oszalałem i sam może nie wiem co robię! Przebacz mi pani, ulituj się
Uwagi (0)