Dr. Murek zredukowany - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (cyfrowa biblioteka .TXT) 📖
Trzydziestoletni Franciszek Murek, urzędnik w powiatowym magistracie, ma wszelkie powody do zadowolenia — udało mu się, mimo chłopskiego pochodzenia, zostać doktorem praw, ma dobrą pracę i piękną narzeczoną z wyższych sfer, Nirę Horzeńską.
Nie ma tylko talentu do intryg, co mści się w sposób niespodziewany. Murek przekonuje się, że brak politycznej przeszłości, to jeszcze nie powód, by nie zostać za nią zwolnionym, a wrodzona uczciwość częściej stanowi przeszkodę niż atut.
Gdy droga z powrotem na szczyt zostaje przed nim zamknięta, Murkowi pozostaje tylko podróż w dół drabiny społecznej. Po katastrofalnym w skutkach romansie ze służącą, przyjeżdża do Warszawy. Przed nim wiele rozczarowań i zaskoczeń. Będzie śmieciarzem i bezdomnym, pozna prawdziwe oblicze Niry, barwny warszawski półświatek i stanie oko w oko z własnymi słabościami.
Losy doktora Murka trafiły dwukrotnie na srebrny ekran — w 1939 roku powstał film Doktór Murek, a w 1979 serial Doktor Murek.
- Autor: Tadeusz Dołęga-Mostowicz
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dr. Murek zredukowany - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (cyfrowa biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz
— Na kolej. Do uprzątania śniegu — odpowiedział Murek.
— Śniegu?... Już chyba od miesiąca niema śniegu.
— Tak, ale ja później musiałem przycupnąć w jednej wiosce, bo szukali mnie.
— Kto?
— Policja.
— Co pan mówi! — przestraszyła się Mika.
— Czegóż od pana chcieli?...
Murek wzruszył ramionami:
— Ach, była tam taka awantura, strzelanina. No, i mnie uważali za jednego z inspiratorów.
— Jakto? — krzyknęła Kosicka. — Przy stacji Majdanowo?
— Tak.
— W końcu lutego?
— Zgadza się — potwierdził Murek.
— I pan w tem brał udział?...
Uroczyście wstała i wyciągnęła doń rękę:
— Niech pan pozwoli, że uścisnę pańską dłoń.
Murek uśmiechnął się:
— Nic takiego nie zrobiłem.
— Jakto nic! Wystąpił pan w obronie wyzyskiwanych ludzi, w obronie bezrobotnych, z których chciano za nędzne dniówki wyciągnąć resztkę sił. Winszuję panu!
Zwróciła się do zdumionej Miki:
— Widzisz? Ja się nigdy nie mylę w sądzie o ludziach. Wiedziałam, że pan Murek odnajdzie w sobie ten instynkt proletarjusza. Wystarczył mi jego życiorys i ta charakterystyka, którą słyszałam od ciebie.
Murek zmarszczył brwi:
— Żaden instynkt, proszę pani. Poprostu chcieli nam obniżyć dniówkę.
— Tak?... A o tem wcale w gazetach nie pisano. Łajdacy! Zwalono wszystko na agitatorów komunistycznych.
— Żadnych komunistów tam nie było — zapewnił Murek.
— A ja panu mówię, żeście wszyscy byli, jeżeli nie członkami partji, to wyznawcami jej ideologji. Niechże pan nam opowie, jak się to odbyło naprawdę, bo gazetom za grosz wierzyć w tych rzeczach nie można. Więc?...
— Pozwól-że panu zjeść! — żałośnie upominała się Mika.
— Ach, przepraszam.
— Nic, mogę jeść i gadać — uśmiechnął się Murek.
I zaczął opowiadać poporządku, jak to było, jak werbowano w Warszawie na jednych warunkach, a później chciano narzucić zwerbowanym już na miejscu inne. Zmniejszyć dniówkę, albo wprowadzić akord. Praca była rzekomo mało wydajna. A jakże mogła być wydajna, skoro ludzie nie mieli sił... Niektórzy już od dwuch lat głodowali, kawałka uczciwej posilnej strawy nie widzieli! Jakże miała iść robota, kiedy śnieg w dziurawe buty właził, a nad człowiekiem wciąż tylko pokrzykiwano, żeby prędzej!
Opowiedział o licznych zatargach, o pobiciu inżyniera, o poobiedniem przemówieniu i wreszcie o samej strzelaninie. Opowiedział, jak przyjechała policja i jak zaczęto szukać Trzewika.
— A mnie właśnie przezywano Trzewikiem. Tedy dałem nura. Ciemno było, śnieg padał gęsto, ślady zasypał. Błądziłem przez noc, a rankiem doszedłem do pewnej małej wioski, gdzie i przesiedziałem kawał czasu.
— A w wiosce nie szukali?
— Jakoś nie. Zato tu po domach noclegowych szukali. Dlatego nie mogę tam nocować.
— I gdzież pan sypiał? — ze łzami w oczach zapytała Mika.
— Różnie. Po stajniach, a teraz w szopie przy składzie desek.
— Zaszczują człowieka — potrząsnęła zaciśniętemi pięściami panna Kosicka. — Zaszczują, jak psy!
— I czemuż pan do nas nie przyszedł? — z wyrzutem powiedziała Mika.
Murek skrzywił się:
— Tegoby jeszcze brakowało. Paniom...
— Zaraz, doktorze — przerwała rzeczowo Kosicka. — A czy policja zna pańskie nazwisko?
— Wogóle?
— No nie, czy wie o tem, że Trzewik spod Majdanowa, to pan?
— Skądże może wiedzieć. Tam nazwiska nikomu nie są potrzebne.
— I do listy przy werbunku nie podawał pan swojego?
— Podałem: Trzewik.
— To doskonale. Zaraz, zaraz. To niepodobieństwo, by pan tułał się, jak pies po stajniach i szopach. Niech pan chociażby kątem gdzie zamieszka.
Murek zaśmiał się:
— Za kąt też trzeba płacić.
Kosicka bębniła palcami po stole:
— A chce pan dostać stałą i godną pana pracę?
— Pewno.
— No, to doskonale. Doskonale. Ja mam do pana zaufanie. Odrazu wprawdzie niepodobna, ale jestem przekonana, że wkrótce rzecz będzie załatwiona.
— Byłbym pani wdzięczny — bez wiary powiedział Murek.
— Zatem musimy się umówić — tonem dyspozycji rzekła Kosicka. — Niech pan zaraz jutro przyjdzie na róg Grzybowskiej i Żelaznej. Wieczór, godzina ósma punkt. Ja tam przyjdę. Zrobione?
— Zrobione.
— No, to cieszę się, a teraz dowidzenia. Muszę już iść i tak pewno się spóźnię.
Kosicka spojrzała na zegarek, podała Murkowi i Mice rękę i wyszła.
— Tak się boję, — odezwała się Mika, — że ona pana wciągnie do tych swoich komunistycznych konspiracyj.
— Jestem przekonany, że o to chodzi — kiwnął głową Murek.
— I pan, panie Franciszku, wstąpiłby do komunistów?
— Zobaczę — odpowiedział po chwili namysłu. — Zresztą, dlaczego nie miałbym wstąpić?... Im więcej nabieram doświadczenia, tem lepiej widzę, że tam moje miejsce. Mam być łachem nikomu, ani sobie niepotrzebnym, niechże przydam się do czegoś...
— Ale to niebezpieczne.
— A moje obecne życie?...
Mika oparła łokcie na stole i splotła palce pod podbródkiem. Przypominała małą dziewczynkę w szkole. Dłuższy czas wpatrywała się w Murka, aż powiedziała:
— Ale przyrzeknie mi pan, że nie będzie się narażał?
— Dlaczegóż mam się narażać? — zdziwił się. — I dlaczego pani mam to przyrzekać?
Na twarz Miki wystąpiły rumieńce:
— Ach, ja nie śmiem... Ja nie uzurpuję sobie żadnych praw... Mój Boże! Czyż nie wolno mi pana lubić?...
— Nie warto — powiedział szorstko.
— O, nie!
— Nie warto, bo nic już po mnie nie przyjdzie.
— Jak komu...
— Ani pani, ani żadnej kobiecie. Pod tym względem każda znalazłaby we mnie tylko gorycz.
Spojrzał na Mikę i przedewszystkiem uświadomił sobie, że jest ona kuzynką Niry, że pochodzi z tamtego środowiska, że wywodzi się z rodziny, z warstwy, której on całą duszą nienawidzi, której zaprzysiągł zemstę.
Wprawdzie do samej Miki, od pierwszego już spotkania poczuł sympatję, wprawdzie wydawała mu się prosta i dobra, subtelna i szczera, ale przecie stokroć więcej widział niegdyś w innej zalet... I wszystkie okazały się kłamstwem, obłudą, podłem oszustwem.
Nie! Należy wystrzegać się tych kobiet, wychowanych w zgniłej atmosferze, w hipokryzji i w zakłamanych konwenansach. Od dziecka uczą je udawania, nieszczerości i fałszu. Jak najdalej od nich, jak najdalej. Może mężczyźni z tego samego, co one środowiska, umieją im zajrzeć do wnętrza, ale on, Franciszek Murek, nie potrafi rozgryźć tych lalek, nie potrafi i nie chce.
— O czem pan tak się zamyślił? — zagadnęła Mika.
— Et, o niczem...
— Nie powie mi pan?...
— Panno Miko — odkaszlnął, — choćbyśmy nie wiem jak długo rozmawiali, to i tak nie porozumiemy się...
— Dlaczego? — zaprotestowała.
— A dlatego, że pani myśli innemi kategorjami, a ja innemi. Pani jest z innej gliny, a ja z innej. Oto, co! A kiedy zdarzy się, że tacy dwoje zejdą się, to w końcu okaże się, że i tak nie są dla siebie. Poprostu mówię i proszę mi tego za złe nie mieć. Sama pani wie, że inaczej tych rzeczy dzisiaj już sądzić nie mogę.
— To jest nieprawda! — powiedziała z przekonaniem.
— Na własnej skórze ją poznałem, tę nieprawdę — zaśmiał się ironicznie.
— Popierwsze, wszyscy ludzie są z jednej gliny. A podrugie, są źli i dobrzy. Że pan doznał bolesnego zawodu, to jeszcze nie racja, nie racja dla człowieka rozumnego, by wszystkich taką miarą sądzić. Jedno doświadczenie nie mówi o wszystkiem.
— Zawiele sił trzebaby mieć na powtórki. A i życia nie starczyłoby. Nie, panno Miko. Otwarcie pani mówię, że lubię i ja panią. Okazała mi pani wiele życzliwości, ale niechże to będzie dosyć. I tak oboje będziem myśleli o sobie wzajemnie jak najlepiej. Byłoby może inaczej, gdybym ja panią, a pani mnie naprawdę poznała.
— Ja pana tak dobrze znam! — zawołała. — Tak dobrze!
— Bajki — machnął ręką. — Ot, krowę można poznać, bo ona zawsze je to samo, nic się w niej nie zmienia. A człowiek zmienia się, i to tak, że czasem sam siebie nie poznaje.
— Ależ, panie Franciszku — połapała się Mika. — Ja przecież niczego od pana nie żądam. Czy nie wolno mi lubić pana?... Wolno. Więc będę... A chyba w tem też niema nic złego, że chcę od czasu do czasu pana widywać?
— Zapewne — przyznał niezdecydowanie.
Oboje mieli zwarzone humory i rozmowa nie kleiła się. Murek posiedział jeszcze kwadrans i pożegnał się, obiecując sobie nie przychodzić tu więcej.
Do wieczora dnia następnego zajęty był myślą o spotkaniu z Kosicką i snuł na ten temat domysły.
Na rogu Grzybowskiej i Żelaznej stawił się punktualnie o ósmej. Długo rozglądał się, usiłując w tłumie dostrzec sylwetkę panny Kosickiej. Nastały już ciepłe wieczory i ulice pełne były ludzi, fajerantujących, już przebranych po pracy, choć nie tak elegancko, jak w dni świąteczne. Najwięcej było młodzieży, wałęsającej się grupkami, osobno flanujących dziewcząt, roześmianych i piskliwych. Starsi mężczyźni przemykali się pojedyńczo i w milczeniu, mimochodem zaglądając przez otwarte drzwi do narożnej knajpy, gdzie, jak zwykle w poniedziałek, w dzień bezgotówkowy dla całej robotniczej ludności, panowały pustki. Przed jaskrawemi reklamami kina na przeciwnym rogu roiły się liczne gromady wyrostków. Środkiem jezdni z ciężkim turkotem sunęły zapóźnione ładowne wozy i gęsto dzwoniąc, sunęły tramwaje pełne żydów.
Murek uczuł czyjeś dotknięcie na łokciu i usłyszał krótkie:
— Chodźcie.
Kosicka nie tracąc czasu na powitanie, ruszyła naprzód w stronę Chłodnej. Po chwili skręcili w Krochmalną, gdzie było prawie pusto, a potem na lewo na Wronią i weszli do bramy niedużej, szarej kamienicy. W drugiem podwórzu, gdzie leżały od lat zapewne nagromadzone tu smutne resztki starych samochodów, weszli po zewnętrznych schodach, przylepionych do ściany domu, na drugie piętro. Z niewielkiej i brudnej sionki kilkoro drzwi prowadziło w różnych kierunkach. Kosicka zapukała mocno do środkowych.
— A kto tam? — rozległ się zwewnątrz spokojny męski głos.
— Z magla, po koszyk — odpowiedziała Kosicka.
Drzwi otworzyły się i znaleźli się w małej kuchence. Przy płycie wysoka chuda dziewczyna gotowała coś w dużym garnku. Dwoje małych dzieci bawiło się na podłodze. Mężczyzna, który drzwi otworzył, niski, krępy szatyn o małych, przenikliwych oczach, zlustrował Murka krótkiem spojrzeniem i kiwnął głową, by weszli do sąsiedniego pokoju. Tu wyciągnął do Murka szeroką rękę i powiedział:
— Witajcie, towarzyszu!
Rękę miał twardą, spracowaną, a głos ciężki, niski. Mógł mieć pięćdziesiątkę. Od pierwszego wejrzenia wzbudził w Murku zaufanie i estymę. Wyglądał na człowieka silnej woli, bezwzględnego i nawskroś porządnego.
W pokoju stało szerokie łóżko, szafa, wózek dziecinny i kilka wiedeńskich krzeseł. Okna były szczelnie zasłonięte.
— Siadajcie — gospodarz podsunął im krzesła i zwrócił się do Murka: — Towarzyszka Kosicka opowiadała o was. Wyście byli pod Majdanowem?
— Byłem.
— I chcecie z nami pracować?
— Tak myślę — po chwili wahania odpowiedział Murek.
— Tu nie można myśleć. Trzeba wiedzieć. Trzeba czuć potrzebę wejścia do partji. Trzeba rozumieć, że walka ze zgniłą burżuazją, z wyzyskiem kapitalistycznym, z gnębicielami proletarjatu może być przeprowadzona tylko przez komunistyczną partję. Trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że jest głupotą nie stanąć do szeregu, skoro się ma świadomość swego klasowego interesu, skoro jasne jest, że jednocząc się w zwartą całość, zyskuje się siłę i moc, a bez partji zostaje się tylko wiórem, którym wiatr pomiata. Trzeba pojmować swój obowiązek wobec wielkich i biernych mas, trzymanych w nędzy i ciemnocie, obowiązek wyrwania ich z wiekowej niewoli. Trzeba te masy ukochać i pragnąć zdobyć dla nich prawa ludzkie, zrabowane przez spasioną burżuazję, przez gangrenę warstw posiadających. Zdobyć te prawa nawet wbrew woli tych mas, żyjących pod nieustannym terrorem, w strachu i upodleniu. Trzeba czuć w piersiach żar tej wielkiej idei i wolę ratowania siebie i swoich braci, budowania dla siebie i przyszłych pokoleń nowego sprawiedliwego ustroju.
Umilkł, lecz nie spuszczał wzroku z oczu Murka, a po dłuższej pauzie zapytał:
— Czy chcecie z nami pracować?
— Chcę — poważnie odpowiedział Murek.
— A wiecie, że w szeregach komunistycznych przestrzegana jest bezwzględna karność?
— Wiem.
— Literatury nie znacie?
— Nie.
— Dam wam, towarzyszu, adres. Zgłosicie się tam jutro. Do towarzysza Liczki. Powiecie, że skierował was Krótki. To mój pseudonim partyjny. Wy do samej partji odrazu nie możecie być przyjęci. Musicie najpierw przejść okres przygotowawczy i zostaniecie zaliczeni do sympatyków. Gdzie mieszkacie?
— Nigdzie — odpowiedział Murek. — Dawniej po domach noclegowych, teraz, gdzie się da.
— Bez roboty?
— Bez. Już od półtora roku.
Krótki zamyślił się.
— A co umiecie?
— Jestem prawnikiem.
— Wiem — machnął ręką. — Ale z rzemiosła?... Nic?... To gorzej. No, to się jakoś zrobi. Wszystko wam jedno zatem, do której dzielnicy was przypisać?
— Wszystko jedno.
— Dobra. Przydzielimy was do komitetu Wola 2. Będziecie wobec tego komunikować się nie z Liczką lecz z Podsiadłym. Musicie zapamiętać, bo pisać i notować nie wolno: towarzysz Podsiadły. Znajdziecie go w lokalu Związku Zawodowego Bednarzy przy Mozyrskiej pod czternastym.
— Towarzysz Podsiadły, Mozyrska 14. Związek Zawodowy Bednarzy — powtórzył Murek.
— Tam potrzeba ludzi
Uwagi (0)