Darmowe ebooki » Powieść » Młyn na wzgórzu - Karl Gjellerup (książki online biblioteka txt) 📖

Czytasz książkę online - «Młyn na wzgórzu - Karl Gjellerup (książki online biblioteka txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Karl Gjellerup



1 ... 30 31 32 33 34 35 36 37 38 ... 51
Idź do strony:
i obrócisz kaptur... razem ze mną.

— Możemy to zrobić. Mały obrót jest zresztą i tak wskazany. Niech diabeł porwie ten wiatr! Coraz bardziej zmienia kierunek ku wschodowi... i wieje coraz silniej. Słyszysz, jak wyje?... Całe szczęście, że rozprężyłem trochę żagle... właśnie zanim ty przyszłaś.

Poza ich plecami śmigi świszczały regularnymi poruszeniami.

— Dobrze więc... obrócimy kaptur... Ale przedtem musisz mi święcie przyrzec, Lizo...

— No, co?

— Że pozostaniesz na tym miejscu i nie ruszysz się stąd.

— Czy to grozi niebezpieczeństwem?

— No... nie jest to niebezpieczeństwem dla człowieka, który umie sobie poradzić. W tej części kaptura nic właściwie nie grozi. Podłoga i dolna część ściany pozostają nieruchome. Ale poczynając od tej linii w górę obraca się już wszystko... obraca się także ściskadło... szur, szur, szur... posuwa się naprzód właśnie w tym miejscu tuż przy ścianie. Nie życzyłbym nikomu dostać się pomiędzy ścianę i ściskadło. A na koła trzeba także uważać... bo gdybyś się nagle przelękła i uskoczyła na bok, tryby mogą łatwo pochwycić taką przeklętą babską kieckę. Najlepiej będzie, jeżeli pozostaniesz w tym miejscu... skąd możesz widzieć mnie na dole przy kierownicy i możesz też przyglądać się temu, co się obraca i co stoi w miejscu... Jestem przekonany, że cię to zabawi!

Liza skinęła głową.

— Jaki stąd ładny i daleki widok!

— Prawda? Niby na karcie geograficznej w szkole... z tą różnicą, że tutaj wszystko rzeczywiście istnieje.

Z niewysłowioną radością rozglądała się Liza po całej posiadłości, która miała się stać jej własnością, a teraz rozciągała się u jej stóp. Niestety, posiadłość nie sięgała zbyt daleko; poza obrębem budynków i ogrodu należał do niej tylko wąski pas roli zaledwie wystarczający, by zapewnić paszę dwom krowom i koniom. Wszędzie naokół rozciągały się uprawne niwy: tam orano, tutaj ładowano buraki na wozy. Smoczy Dwór, skąd wyjeżdżał teraz na buraczysko pusty wóz, zaprzężony w duże, tłuste konie, leżał jak na dłoni przed oczyma: wysokie gontowe dachy piętrzyły się nad pomalowanymi na żółto zabudowaniami gospodarczymi, w jednym rogu sterczała ogromna góra nawozu, w przeciwnym złociło się sześć wysokich stert, piękna jarzębinowa aleja wiodła do gościńca; tuż obok na wielkim stawie pluskały się kaczki, mącąc zwierciadło wody błyszczącymi kręgami, a jeszcze dalej, na żółtym ściernisku, pasło się całe stado białych gęsi.

Czy to nie dziedziczka szła tam przez podwórze? — A kuku, pani Andersen! Ej, poślijże mi pani całusa, przecież zawsze kochałyśmy się tak bardzo, a teraz przynależę już poniekąd do rodziny. Smok da mi to na piśmie!

Tak jest, przynależała już do rodziny i dlatego warto było napaść oczy widokiem całej posiadłości. Dobra pani Andersen nie może żyć wiecznie, a Smok wcześniej czy później zginie skutkiem obżarstwa. Wówczas spadkobiercą będzie jej pasierb, a jeżeliby się okazało, że odziedziczył po matce chorowity organizm — oho, postara się już o to, aby nie ożenił się młodo — w takim razie osiadłyby tam kiedyś jej własne dzieci!

Nadzwyczaj uszczęśliwiona przeglądem rzeczywistego i przypuszczalnego majątku — bo osiągnąwszy jeden cel, wytyczyła sobie już nowe — odwróciła głowę i skierowała spojrzenie ku północy, dokąd tylko mogła sięgnąć wzrokiem, wychyliwszy się nieco. Ujrzała szmat lasu na Sundzie; reszta lasu ukrywała się poza kapturem. Ale i to jej wystarczyło: brzmiały tam zapewne jak co wieczór nawoływania, brzmiały dzisiaj bezskutecznie — mała Jenny nie przychodziła. Ach, gdyby to można mieć tak długie uszy, by aż tam dosięgły! Pragnęła znajdować się teraz w tym miejscu, gdzie gościniec obok chatki gajowego wciskał się niby szara nitka w czerwonawe gąszcze. Po gościńcu, tuż pod lasem, toczył się maleńki punkcik — zapewne wóz. Liza pomyślała o swoim młynarzu, który także jedzie jakąś drogą. Ach, głupstwo! Niewątpliwie już dawno zajechał do miasta, może ma już „królewski list” w kieszeni.

Uśmiechnęła się dumnie i skierowała spojrzenie niemal wprost przed siebie, odrobinę na prawo — i jeszcze trochę dalej, szukała widocznie czegoś określonego i dalekiego. I jak gdyby ze swej siedzącej pozycji nie mogła wypatrzeć tego celu, wstała, ostrożnie uchwyciła się ręką dolnego brzegu otworu w kapturze, wyprostowała się, stojąc na krzyżowej belce, gdzie podtrzymywał ją Jörgen, i wychyliła głowę w przestrzeń. Spoglądała daleko w głąb kraju, w głąb bezbrzeżnej, monotonnej wyspy, której powierzchnia kąpała się w złocistoczerwonym blasku. Albowiem słońce ukazało się w tej chwili na widnokręgu i oświetliło niebo od dołu, skutkiem czego zniknęła szara powłoka mgieł, a niebo pokryło się nagle żółtoczerwonymi chmurami, wiszącymi na prześwietlającym między nimi bladoniebieskim tle. Na równinie żółciły się tylko sterczące szeregami wierzchołki bezlistnych już topoli, to znowu zbijały się w kępę dokoła szczytów dworu lub potężnej wieży kościelnej; w głębi wynurzały się purpurowoczerwone, odarte z liści bukowe lasy.

Ale wzrok Lizy nie gubił się w całokształcie tego pięknego wieczornego obrazu, oddychającego spokojem i ciszą. Szukał on jakichś szczegółów, błądził tu i tam, świetlisty pejzaż ułatwiał mu tylko dotarcie do celu. Inaczej Liza nie zdołałaby może dostrzec kościoła i tamtego młyna; teraz rozróżniała także oba lasy, z których jeden był niskopienny z jedynym wysokim drzewem pośrodku — nie można się było pomylić. A między obu tymi lasami bystre oko Lizy dostrzegło grupę niskich, nieregularnie rosnących drzew, różniących się od zwykłych topoli — tam rozciągały się mokradła. Ale chata była zbyt niska, by można było ją zobaczyć. Liza zresztą nie pragnęła tego. Dzięki troskliwemu rozpatrzeniu się w sytuacji odnalazła miejsce, gdzie stała chata; mogłaby oznaczyć je szpilką na tej geograficznej karcie.

Tak, niski był rodzicielski dom i odległy. Musiała stamtąd odbyć daleką drogę, ale wspięła się wysoko w górę, ona, Liza kłusowniczanka. I niby ktoś, kto odbył w ciągu dnia wielką podróż, była zmęczona, fizycznie zmęczona. To rozleniwiające, przygnębiające znużenie, które gromadziło się w ciągu ostatnich dni, ogarnęło teraz wszystkie jej członki. Ale dziwnym zbiegiem okoliczności znużenie to kojarzyło się z wewnętrznym niepokojem, który jak ogień przepływał przez żyły i kiedy niekiedy wywoływał lekki zawrót głowy, zwłaszcza tutaj, gdy stała tak wysoko. I ten zawrót głowy ściągał ją w dół — bynajmniej nie w przepaść, rozwierającą się przed nią, lecz w przeciwną stronę, grożąc jej łagodniejszym upadkiem... w ramiona Jörgena...

Gdy osuwając się, przechyliła głowę w bok, ujrzała znowu drogę wiodącą od młyna do lasu, zauważyła tam powtórnie ów czarny punkt, który teraz znacznie się przybliżył i istotnie okazał się zaprzężonym w jednego konia wózkiem. W tym wieczornym oświetleniu gościniec, z jednej tylko strony wysadzony rzędem topól, wydawał się nicią rozciągniętą między lasem i ogrodem przy młynie, a po tej nici poruszał się naprzód wózek niby pająk, skradający się — prosto ku niej. Widok ten zachmurzył cieniem niezadowolenia radosny dotąd nastrój ducha: Liza doznała niedorzecznego strachu, jakiego doznawała zawsze, zobaczywszy pająka.

Ale uwagę jej odwróciło natychmiast zachowanie się Jörgena.

Ten — wierny sługa swojej pani — mimo romantycznych zamiłowań nie wczuwał się tak głęboko w pejzaż jak jego rozkazodawczyni i byłby się zapewne serdecznie wynudził, gdyby nie to, że zamiast obejmować krajobraz, obejmował ożywiającą go figurę, i to obejmował w dosłownym znaczeniu. Musiał bowiem otoczyć silnie jej biodra prawym ramieniem, by przypadkiem nie utraciła równowagi i nie upadła w przeciwną stronę. Przestrzeń była jednak tak niska i ciasna, że klęczał na kolanach wciśnięty pomiędzy jej ciało a słomiany pułap kaptura. Była to pozycja bardzo niewygodna dla członków, ale niezwykle miła. Przypomniała mu się żywo ta scena z romansu, kiedy to Hjalmar i pani Metta stali razem wysoko przy strzelnicy zamkowej i żegnali spojrzeniem wyruszającego na wojnę Czerwonego Rycerza — życząc mu z całego serca, by nigdy nie powrócił!

Kiedy więc ta figura nagle wyrwała się z ram obrazu i osuwając się, stała się żywą całością w jego ramionach, zeskoczył z nią energicznie na podłogę, nie bacząc na krzyki ani na skargę, że suknia jej może się poplamić mazią obracającego się szybko wału.

Nie uległ też jej natarczywemu żądaniu, by ją natychmiast puścić. Przeciwnie, stał w tej ciasnej przestrzeni między kołami i ściskadłem, kołysał ją w ramionach i tulił serdecznie do piersi.

— Co ty wyrabiasz, nicponiu? — wołała Liza. — Czy tak należy postępować z panią majstrową?!

— Tak mi się zdaje, a i ty tak samo sądzisz.

— Co?... Jesteś w dodatku bezwstydny! — wołała, szarpiąc jego kędzierzawą czuprynę opyloną mąką.

— Co dostanę, jeżeli dowiodę tego, co powiedziałem?

— W każdym razie weźmiesz cięgi... No, a więc?...

— Kiedyś powiedziałem, że niepotrzebnie jesteś taka nieprzystępna, bo nie jesteś jeszcze młynarką. Ty uśmiechnęłaś się... jak to ty umiesz... bardzo podstępnie i odpowiedziałaś: „Właśnie dlatego”.

Zaśmiała się figlarnie.

— Nie należałoby rozmawiać z tobą o poważnych rzeczach, masz nazbyt dobrą pamięć.

— Czemu wcześniej nie pomyślałaś o tym!? A mówiłaś przecie i to, że gdy zostaniesz wreszcie młynarką...

— Zamknijże nareszcie gębę! Powinieneś...

— Więc na przykład...

— Nie, nie... nie chcę słuchać — przerwała, zatykając sobie uszy.

— ...powiedziałaś, że będzie nam dobrze razem.

— Ty paskudny gałganie...! Puść mnie zaraz! Nie zniesiesz mnie chyba ze schodów.

— Czemuż by nie?

— Nie, nie!... Puszczaj mnie! Zgniewam się... naprawdę!

— Więc dotychczas nie gniewałaś się naprawdę?

Posadził ją po przeciwnej stronie ściskadła, ale przedtem wycałował porządnie, biorąc w ten sposób zapłatę za noszenie.

— No, więc pójdziemy! — zawołała Liza.

Zapomniała całkiem, że postanowiła pozostać na górze, aby zobaczyć naocznie obrót kaptura. Jörgen pamiętał o tym, ale nie miał bynajmniej ochoty odchodzić od niej.

Zeszedł po paru stopniach. Wtem z tyłu zabrzmiał cichy okrzyk. Odwrócił się — Liza chciała właśnie zejść na dół, gdy nagle spódnica jej zaczepiła się o drzazgę ściskadła.

— Przeklęta stara belka! — mruknęła.

Przegięła się i schyliła, by odczepić spódnicę; ten ruch jej ciała spotęgował pożądanie Jörgena aż do szału. Skoczył ku niej — oboje upadli na najwyższy stopień, on uderzył głową o ściskadło, tak że czarne płatki przeleciały mu przed oczyma, mimo to nie wypuścił jej z uścisku. Liza wpierała wyciągnięte ramiona w jego pierś i wpatrywała się w niego bez słowa. Nagle zniknęło z jej twarzy ożywienie, zniknął wszelki ślad dziewczęcej figlarności. Z jej pozbawionych blasku oczu wyglądała zwierzęca żądza, oczy cofnęły się w głąb orbit, jak gdyby chciały wciągnąć za sobą przedmiot pożądania.

I nie zwróciła nawet uwagi na wielkiego pająka, który spuszczał się tuż przed jej rzęsami, kołysząc się na swej elastycznej lince. Wydawało się, że ten mistrz tkacki rozpatruje zawodowym spojrzeniem sytuację i zastanawia się, skąd rozpocząć swą pracę, by tę ludzką parę oprząść najbardziej gęstą i nierozerwalną siecią.

VII

Młynarz spojrzał na zegarek, gdy obok kuźni w Kirkeby skręcił z gościńca na boczną drogę, tę samą, którą przejeżdżała Liza ubiegłej niedzieli.

Była godzina trzecia.

Spodziewał się, oczywiście, że o tej porze będzie już całkiem gdzie indziej — może przy młynie w Windstrup, gdzie już rozciągała się przed oczyma panorama miasteczka z czerwonymi dachami i spiczastą wieżą kościoła i skąd, po uciążliwym wspinaniu się w górę, można już było lekkim kłusem zdążać w dół do celu.

Teraz zaś jechał drogą ku lasowi na Sundzie — jechał do leśniczówki.

Najpierw udał się do probostwa nie bez pewnej trwogi w sercu. Wiedział dobrze, że pastor Schmidt będzie się dziwił temu nagłemu i nazbyt szybko po zgonie pierwszej żony zamierzonemu małżeństwu, że będzie zadawał mu nieprzyjemne pytania, będzie go namawiał, aby zaczekał, będzie napominał, by poprzednio omówił poważnie ten zamiar ze swoją rodziną. Cała ta rozmowa przejmowała go zgrozą. Chętnie zapłaciłby proboszczowi podwójną opłatę, gdyby ten zechciał krótko, urzędowo i sucho przyjąć zapowiedź i omówić najważniejsze szczegóły aktu zaślubin. Doznał pewnej ulgi, nie zastawszy w domu sługi bożego — było to wprawdzie tylko odroczenie rozmowy, której się obawiał, ale i to było w tej chwili miłe. Zapłacił dziesięcinę najstarszej córce pastora i pojechał dalej do miasta.

W odległości bitej mili od probostwa zajechał zgodnie z przyzwyczajeniem do młyna przy gościńcu, gdzie mieściła się również gospoda i stajnia dla koni. Podczas gdy konik żuł obrok, młynarz spożył także przekąskę w izbie gospody i rozmawiał z właścicielem, swoim dawnym znajomym, który dla kompanii wypił wraz z nim jeden czy dwa kieliszki. Gdy gospodarz usłyszał, że młynarz wybiera się do miasta, by załatwić interesy z zaprzyjaźnionym z nim handlarzem zboża, zawiadomił go, że kupiec zbożowy wyjechał na razie w interesach do Bogö29, ale że już jutro wieczorem powróci na pewno do domu.

Cóż lepszego mógł młynarz uczynić, aniżeli zawrócić i odłożyć podróż do miasta na poniedziałek? Jechał więc do domu. Ale gdy koło kuźni w Kirkeby ujrzał boczną drogę, skręcającą w las na Sundzie, zdecydował się pojechać tą bardziej okrężną drogą, aby rozmówić się z rodzeństwem z leśniczówki. W ostatniej chwili zawrócił konia, który niechętnie zjechał z prostego gościńca.

Szwed przeczuł zresztą od razu, że jadą teraz do leśniczówki. Z początku ogarnęły go niemiłe wątpliwości, wspominał bowiem bardzo nieżyczliwie podróż na bagniska. Ale gdy młynarz nie pociągnął powtórnie prawego lejca, szwed przestał się obawiać, nabrał pewności siebie i ruszył żywszym krokiem. Szwed orientował się doskonale w topografii. Przed rokiem odbył z młynarzem tę samą podróż. Wówczas ciężej było jechać tą boczną drogą, albowiem młynarzowi towarzyszyła żona, która bądź co bądź coś ważyła, chociaż ciężar ten nie mógł się nawet równać z ciężarem Smoka i pani Andersen.

Myśli młynarza zbiegły się z dumaniem konia — on także wspominał tę przejażdżkę.

Gdy tak jechał, kołysany łagodnym, pobudzającym do zadumy ruchem, jakim toczy się lekki wózek na resorach po miękkiej wiejskiej drodze, gdy tak jechał, powożąc bez wysiłku,

1 ... 30 31 32 33 34 35 36 37 38 ... 51
Idź do strony:

Darmowe książki «Młyn na wzgórzu - Karl Gjellerup (książki online biblioteka txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz