Dr. Murek zredukowany - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (cyfrowa biblioteka .TXT) 📖
Trzydziestoletni Franciszek Murek, urzędnik w powiatowym magistracie, ma wszelkie powody do zadowolenia — udało mu się, mimo chłopskiego pochodzenia, zostać doktorem praw, ma dobrą pracę i piękną narzeczoną z wyższych sfer, Nirę Horzeńską.
Nie ma tylko talentu do intryg, co mści się w sposób niespodziewany. Murek przekonuje się, że brak politycznej przeszłości, to jeszcze nie powód, by nie zostać za nią zwolnionym, a wrodzona uczciwość częściej stanowi przeszkodę niż atut.
Gdy droga z powrotem na szczyt zostaje przed nim zamknięta, Murkowi pozostaje tylko podróż w dół drabiny społecznej. Po katastrofalnym w skutkach romansie ze służącą, przyjeżdża do Warszawy. Przed nim wiele rozczarowań i zaskoczeń. Będzie śmieciarzem i bezdomnym, pozna prawdziwe oblicze Niry, barwny warszawski półświatek i stanie oko w oko z własnymi słabościami.
Losy doktora Murka trafiły dwukrotnie na srebrny ekran — w 1939 roku powstał film Doktór Murek, a w 1979 serial Doktor Murek.
- Autor: Tadeusz Dołęga-Mostowicz
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dr. Murek zredukowany - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (cyfrowa biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Oświadczenie to, ożywiło wszystkich mieszkańców chałupy. Niespodziewany dochód otwierał perspektywy na załatwienie najpilniejszych długów w miasteczku.
Już po kilku dniach pobytu w Łupinach Murek poznał wszystkich mieszkańców wioski i całe ich biedne, proste życie. Najbogatsi gospodarze mieli tu po dziesięć morgów, byli jednak i tacy, co żyli z trzech, jeżeli ich bytowanie wogóle życiem można było nazwać. Ziemia w Łupinach była kiepska, łąki bagniste i kwaśne, grunty wyżej położone sypkie i jałowe, a tyle wymagające pracy, że nawet z liczniejszych rodzin mało kto mógł iść na zarobek do pobliskich majątków. Zresztą i rodzin tu zbyt wielkich nie było, bo dzieci się nie chowały. Rodziło się ich, jak wszędzie sporo. Tylko, że marły, jak muchy od choroby, którą tu gorączką nazywano, a która miała swe źródło w bagnistych rozlewiskach rzeczki.
W odległej o cztery kilometry Pasznicy Wielkiej istniała wprawdzie szkoła, do której i Łupiny należały, ale przez większą część roku dzieci nie mogły do niej chodzić, gdyż w mrozy nie miały w czem, przez śniegi zaś i przez roztopy nie miały jak. Zresztą i starsi rzadko komunikowali się ze światem: nie mieli za co kupować, nie mieli czego sprzedawać, chociaż sami, mięsa ani jajek, ni masła nie jedząc, chyba w wielkie święto, wszystko co udało się uchować i uzbierać wynosili do miasteczka. Nie starczyło jednak tego na rzeczy najniezbędniejsze, na żelazo do kucia, na sól, na naftę, na zapałki, a z przyodziewku na buty i perkal. Chleba u biedniejszych już od marca nie było, ani okrasy. Ot: kartofle, kapusta i daj Boże, groch. Aż do jesieni. Gdy na kogo nieszczęście przyszło, i krowa mu padła, cała wieś rozbierała mięso, wypłacając się, czem kto miał: staremi podkowami, torbą pierza, półkwaterkiem oleju, a najczęściej czarną solą bydlęcą, bo nikt innej nie tylko w Łupinach, lecz i po wszystkich wsiach dokoła nie używał. Wprawdzie od soli tej pieczenie w kiszkach było, ale ziemniaki bez soli jeszcze gorsze.
Ponure myśli rodziły się w Murku, gdy tak patrzał na tę nędzę. A patrzeć musiał długo. Dopiero z końcem miesiąca śniegi spadać zaczęły gwałtownie. Przywiały wiatry silne i ciepłe. Łożysko rzeczki bulgotało od spienionej nadlodowej wody, słońce przygrzewało z jasnego nieba, a śnieg w oczach tajał, aż tu i ówdzie przeglądać poczęła rozmiękła mazista gleba.
O ile spoczątku Murek nie wiele miał roboty, ot, drzewa nałupać, śnieg odgarnąć, sieczki pociąć, o tyle teraz nie próżnował. Zapobiegliwi gospodarze, których stodółki stały bliżej brzegu, nagwałt je musieli rozbierać w obawie powodzi i wyżej budulec składać. Murek z własnej ochoty przy tem pomagał. A roboty starczało od świtu do nocy, bo wody wciąż przybywało i trzeba było się śpieszyć.
Wolał to, niż próżnowanie. Przy próżnowaniu gnębiły go ciężkie refleksje, które tu, w wioskowej ciszy, odzywały się głośno i natarczywie. Postokroć pytał siebie, czy winien jest owemu zajściu na kolei, czy przyczynił się do śmierci niewinnego człowieka i do pokaleczenia innych. Pierwszy to raz w życiu wystąpił przeciw porządkowi, przeciw władzy i przeciw prawu. Nie to jednak wywoływało niepokój jego sumienia. Poprostu nie wiedział, dlaczego to zrobił. Nie widział celu swego postępku. Jedynem jego usprawiedliwieniem była nienawiść osobista i chęć zemsty na tem wszystkiem, co go haniebnie zawiodło. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że takie negatywne ustosunkowanie się do niczego nie prowadzi. Wprawdzie w krwawem zajściu było jedno pozytywne. Chodziło o niedopuszczenie do zmniejszenia dniówki, ale czyż on sam wówczas o tem myślał?...
Im dłużej zastanawiał się nad tą kwestją, tem usilniej starał się utwierdzić w przekonaniu, że występował w obronie biedaków przeciw interesom bogaczy, przeciw władzy, która na straży tych interesów stoi. Im dłużej przyglądał się nędzy w Łupinach, im gruntowniej w tę nędzę się wżywał, tem częściej sobie powtarzał:
— Oto cel: walczyć o nich, walczyć za siebie i za nich!
Rozumiał to, lecz rozumieć nie znaczyło jeszcze wierzyć. Po zburzonej w duszy dawnej świątyni, nie został kamień na kamieniu. Nienawiść wyżarła i wypaliła ostatni ślad po niej. Do wzniesienia nowej nie brakowało ani ochoty, ani materjału. Brakowało wiary. Brakowało tego, co w dawnym światopoglądzie stanowiło cement: dogmatu. I konstrukcji. Umysł Franciszka Murka zbyt był przyzwyczajony do orjentowania się w skończonym systemacie, do kategoryzowania myśli i zjawisk według wiadomych i niezmiennych reguł, by mógł dojść bez nich na nowym terenie do syntezy.
Błyskające w rozmyślaniach jaskrawe słowa jak obrona nieszczęśliwych, jak prawa proletarjatu, jak rewolucja, nie wystarczały do rozświetlania wszystkich tych mroków, które się w nim kłębiły. Ponad wszystkiem zaś unosiła się dojmująca żądza zemsty za osobistą krzywdę.
Napróżno próbował odnaleźć siebie w rozmowach z chłopami. Napróżno opowiadając im o ich biedzie i o zbytkach bogaczy, o ciężarach podatkowych i o luksusie, w jakim żyją płaceni z tych podatków dygnitarze, wyczekiwał prostej i jasnej odpowiedzi. Mówili wprawdzie, że dobrze byłoby żydów w miasteczku przetrząść, towary i pieniądze im odebrać, że należałoby dworską ziemię podzielić, ale z tego nie wynikało nic.
Mijały tygodnie i Murek coraz bardziej czuł się wśród nich swojsko, lecz należało już pomyśleć o zarobku. Pieniądze topniały, a biedna Karolka z dzieckiem od dawna już musiała wyglądać na obiecaną przesyłkę. To też z pierwszą okazją, gdy jeden z gospodarzy do miasteczka jechał, Murek z nim się zabrał. Z miasteczka do stacji było niespełna trzy kilometry, na stacji zaś, przypomniawszy dawne wskazówki Amerykańca, Murek bez większych trudności ulokował się na lorze i tak towarowym pociągiem dojechał do Warszawy.
Przez ostrożność nie poszedł na nocleg do żadnego ze schronisk. Przespał się w stajni u znajomego dorożkarza, nazajutrz zaś ruszył na miasto, by znaleźć zarobek. W halach Mirowskich niespodziewanie spotkał Cipaka i dowiedział się odeń, że istotnie policja po domach noclegowych szukała człowieka przezwiskiem Trzewik, lecz już się uspokoili.
Cipak radził Murkowi wrócić do noszenia śmieci, poinformował go też o robocie na Siekierkach, gdzie sypano wał przeciwpowodziowy i płacono nieźle.
Istotnie Murek znalazł tam zarobek na kilka dni, potem wyszukał sobie coś stalszego w składzie desek na Sielcach, co było o tyle dogodniejsze, że można było sypiać w szopie. Już w trzy tygodnie później mógł wysłać Karolce czterdzieści złotych i sprawić sobie na Wołówce dobre buty na podwójnej podeszwie.
Któregoś dnia świątecznego przypomniał sobie obietnicę daną pannie Mice Bożyńskiej i wybrał się na Żoliborz.
Drzwi otworzyła mu mała, brzydka brunetka, chuda i jakby trochę garbata.
— Miki niema — powiedziała — ale proszę wejść i poczekać. Niedługo wróci.
Powiesił czapkę na szaragach i usiadł przy stole, na którym leżała otwarta książka.
— Niech pani czyta odezwał się. — Nie przeszkadzam.
— Nic pilnego — złożyła książkę. — Pan pewnie jest doktorem Murkiem?
— Tak.
Wyciągnęła doń rękę:
— Nazywam się Kosicka.
— Winienem pani wdzięczność za to, co pani przepisywała dla mnie.
Machnęła ręką.
— Drobiazg. Tylko szkoda było wysiłku. Napewno nic nie pomogło?
— Nic — potwierdził.
— Zgóry wiedziałam. I przyznam się, że nie mogłam zrozumieć pana.
— Pod jakim względem?
— A no, że pan po tylu doświadczeniach, po doznaniu tylu krzywd i niesprawiedliwości od nich, jeszcze patrzy im na ręce. Po nich niczego nie można się spodziewać.
Murek uśmiechnął się złośliwie:
— A po kim?
Panna Kosicka nie odpowiedziała.
— Po kim się mam czego spodziewać? — powtórzył Murek.
— Nie po obcych przecie — spojrzała mu w oczy — nie po wrogach. Tylko po swoich. Pan... pan jest synem chłopa? Tak?
— Tak.
— Zazdroszczę tego panu — westchnęła — moi rodzice żyli z cudzej pracy, a pan nie ma na sobie tej plamy.
— Jakto plamy? — zdziwił się szczerze.
— To przecież jasne. Cóż może być podlejszego, niż pasorzytowanie na cudzym trudzie, na cudzym pocie. Wyzysk! A ktoż ma większe prawo do upomnienia się o należne mu miejsce na świecie niż ten, który przez szereg pokoleń był haniebnie wyzyskiwany! To jest najlepszy dyplom szlachecki!
Murek zastanowił się:
— Powiedzmy. Ale mała stąd satysfakcja. Upoważnia najwyżej do zdychania z głodu.
— W ustroju kapitalistycznym i faszystowskim tak.
— A pani jest komunistką? — zapytał.
Zmarszczyła brwi i odpowiedziała śmiało:
— Jestem i nie myślę zapierać się tego. Zwłaszcza przed panem.
— Dlaczego zwłaszcza?
— Bo już oddawna chciałam pana poznać i pomówić z panem o tych sprawach. Przepisywałam pański życiorys i jestem przekonana, że to karygodna zbrodnia, że pan się marnuje. Syn chłopski, jednostka z wyższem wykształceniem, z charakterem. Potrzeba takich ludzi. Czy pan nigdy nie interesował się ruchem komunistycznym?
Murek zaśmiał się:
— Owszem, ale nie ucieszy to pani, bo o tyle interesowałem się, że czytując sprawozdania z procesów, uważałem, że zbyt małe kary sądy nasze komunistom dają.
Machnęła ręką:
— Ach, nieuświadomienie. To tylko świadczy o tem, że nie znał pan ideologji komunistycznej. Czytał pan Marxa?
— Nie.
— Ani Lenina?... Nawet żadnych broszur?... No widzi pan! Jakże pan mógł ustosunkować się mądrze do wielkiej idei, nie znając jej fundamentalnych podstaw. Jednak prawda ich i główny sens jest oczywisty, dla każdego trzeźwo myślącego człowieka.
— Jakaż to prawda? — zapytał poważnie.
— To, że wszystko, co jest na świecie, cały dorobek, wszelkie bogactwa, wszystko to powstało z pracy. Zatem winno należeć do tych, co pracują, nie zaś do pijawek, pasorzytów i darmozjadów. Świat jest własnością ludzi pracy, jest ich własnością wspólną. I tylko oni mogą stanowić prawa i obyczaje, tylko oni mogą rządzić, tylko oni mogą korzystać z tego, co wyprodukowali. Oni, to znaczy my. Pan i ja, a pan bardziej, niż ja.
Murek słuchał z natężoną uwagą. Nieraz i dawniej obijały mu się o uszy takie poglądy, lecz wówczas niejako automatycznie umieszczał je w przegródce z napisem: „Frazesy i utopje demagogji wywrotowej”. Teraz zaś każde słowo znajdowało w nim oddźwięk. Kosicka przytem mówiła z zapałem i z mocnem przeświadczeniem. Mówiła o braterstwie ludzi pracy, o równości, o sprawiedliwości powszechnej. Mówiła o prawie własności, które jest największem bezprawiem. O szczytnych celach walki w imię realizacji ideałów, o poświęceniu najzacniejszych i najlepszych, którzy w podziemiach pracują nad przygotowaniem nowego ustroju, który ogarnie całą ludzkość, zjednoczy wszystkich, wykluczy wojny i wyzysk i trwać będzie wiecznie. Mówiła o szczęściu budowania jasnej i pięknej przyszłości, o potężnej organizacji ludzi ideowych...
Urwała dopiero wtedy, gdy szczęk klucza w drzwiach wejściowych oznajmił powrót Miki.
Panna Bożyńska stanęła w progu i nie mogła opanować wrażenia, jakie wywarł na niej niespodziewany widok Murka. Zaczerwieniła się i powiedziała dość bezsensownie:
— Już poznaliście się?
I nieśmiało wyciągnęła rękę do Murka:
— Więc jednak pan nie gniewa się na mnie?...
— Za cóż miałbym się gniewać — spokojnie odpowiedział Murek.
Panna Kosicka zerwała się.
— Przyrządzę herbatę.
Mika nie dosłyszała tego i nawet nie spostrzegła dyskretnego wycofania się przyjaciółki.
— I nie ma pan do mnie żalu? — zapytała cicho.
— Skądże? Za co?
— Myślałam... Tak długo pana nie było... Ja wiem, że postąpiłam brzydko, nielojalnie, że panu dałam te wycinki z gazet... I że przedtem ukrywałam przed panem swoje nazwisko. Ale sama nie wiedziałam, co robić. Bo tak: gdybym powiedziała panu, że jestem kuzynką Niry, zapytałby pan o nią, a nie chciałam kłamać. Ja oddawna wiedziałam, że ona wyjechała z tamtym ohydnym człowiekiem. Ale gdybym otworzyła panu oczy na tę sprawę, mógłby pan mnie posądzić o to, że ja kłamię, bo mi na tem zależy. Gdy jednak było już w pismach... Pan nie ma pojęcia, jak mnie bolało to, że pan jest haniebnie oszukiwany przez istotę, która nigdy, słyszy pan, nigdy nie była warta jednego pańskiego palca. Ale byłam w rozpaczy, że pan mi nie daruje...
Mówiła szybko, tak jakby oddawna ułożyła sobie, co mu ma przy pierwszem spotkaniu powiedzieć. Jej oczy wciąż zmieniały wyraz od niepokoju i obawy, aż do czułości i gniewu. Wyglądała jakoś dziecinnie.
— Przeciwnie, winienem pani wdzięczność — bąknął Murek.
Wzięła go za rękę:
— Co tam...
— Ale powinien pan ją wyrzucić całkiem z pamięci. Ona nie zasługuje na to, by o niej myśleć.
— Przejdzie — machnął ręką.
— Tak, tak, przejdzie. I już nie mówmy o tem. Tyle jest na świecie rzeczy dobrych i pięknych. Mój Boże, czy pan wie, że ja codzień, codzień wystawałam tam, pod naszym daszkiem! Tak długo pana nie było!...
— Wogóle nie było mnie w Warszawie.
Mika szeroko otworzyła oczy:
— Wyjeżdżał pan?
— Tak.
— Ale... ale... nie zagranicę?
— Nie.
— Mój Boże! — zaśmiała się. — Co mi do głowy może przyjść. A gdzież pan był?
— Za pracą.
Weszła panna Kosicka. Przyniosła tacę z herbatą. Nakrywając stół, poruszała się dziwnie nerwowo i kanciasto. Wyglądała jakoś nieproporcjonalnie, wąskie ramiona, szeroka i płaska w biodrach, krótkie nogi. Była pomimo niedużego wzrostu ciężka i przysadzista. Miała wąskie, brzydkie usta, czarne, krótko obcięte włosy, rysy niesymetryczne i ostre, tylko oczy piękne, prawie czarne, poważne i wyraziste.
— Przegryziemy trochę — oznajmiła rzeczowo. — Jest po dwie bułki na osobę.
— Wiesz, Marjetko — zwróciła się do niej Mika. — Pana Murka nie było w Warszawie, wyjeżdżał na robotę.
— A dokąd?
Uwagi (0)