Darmowe ebooki » Powieść » Porwany za młodu - Robert Louis Stevenson (zdalna biblioteka .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Porwany za młodu - Robert Louis Stevenson (zdalna biblioteka .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Robert Louis Stevenson



1 ... 28 29 30 31 32 33 34 35 36 ... 39
Idź do strony:
poręki, jednym tchem spałaszowaliśmy pierogi, wymknęliśmy się z Limekilns i hajże do gaju! Było to raczej niewielkie zarośle, na które składało się ze dwadzieścia krzewów bzu, nieco głogów i kilka młodych jesionów, nie nazbyt grubych, by mogły nas zasłonić przed oczyma przechodniów ze strony drogi lub wybrzeża. Bądź co bądź, musieliśmy tu leżeć, ciesząc się ciepłem słonecznej pogody i nadzieją wybawienia, jaka zaczęła nam przyświecać, oraz układając sobie bardziej szczegółowe plany na przyszłość.

W ciągu całego dnia jednego tylko doznaliśmy niepokoju — gdy nadszedł jakiś wędrowny dudarz i usiadł w tym samym gaiku, co i my. Był to pijanica o czerwonym nosie i kaprawych oczach, z kieszeni wystawała mu wielka flacha wódki, zaś na ustach miał cięgiem przewlekłą historię krzywd, jakie wyrządzili mu najrozmaitsi ludzie, począwszy od imć prezesa trybunału, który odmówił mu sprawiedliwości, a skończywszy na starostach z Inverkeithing, którzy mu ją wymierzyli hojniej, niźli sobie życzył. Niepodobna, by ten człowiek nie miał powziąć jakowychś podejrzeń co do dwóch ludzi, którzy jak dzień długi chowali się w gęstwinie i nie mogli się wytłumaczyć żadnym zajęciem. Dopóki przy nas bawił, zasypywał nas natarczywymi pytaniami — czuliśmy się tak, jakby nas kto ukropem oblewał; skoro zaś wyniósł się nareszcie, to — iż nie wyglądał na człowieka, lubiącego trzymać język za zębami — jęliśmy z tym większą niecierpliwością oczekiwać chwili, kiedy sami też będziemy mogli stąd się oddalić.

Dzień dobiegł do końca, jaśniejąc na schyłku nie mniej, jak w godzinach przedpołudniowych. Zapadła noc jasna i cicha. W domostwach i zagrodach zabłysły światełka, potem zaś zaczęły wygasać jedno po drugim; atoli minęła już i jedenasta godzina i sporo jeszcze czasu później dręczyły nas dziwne niepokoje, zanim posłyszeliśmy skrzypienie wioseł w dulkach. Wówczas wyjrzeliśmy w oną stronę i obaczyliśmy nadjeżdżającą łódź, w której siedziała, wiosłując, znajoma nam dziewczyna we własnej osobie. Nie powierzyła naszej sprawy nikomu, nawet kochankowi, jeżeli go miała, ale skoro tylko ojciec jej zasnął, wymknęła się z domu przez okno, wykradła łódkę sąsiadów i sama na własną rękę podążyła nam ku pomocy.

Byłem w kłopocie, jak wyrazić jej swą wdzięczność; atoli ona nie mniej była zakłopotana na myśl, iż będzie musiała słuchać mego dziękczynienia, przeto prosiła nas, byśmy nie tracili czasu i przestrzegali ciszy, nader trafnie powiadając, iż od pośpiechu i milczenia zawisła nasza sprawa. Tak więc, bacząc na jedno i drugie, dowiozła nas do brzegu lothiańskiego niedaleko od Carriden, uścisnęła nasze dłonie, po czym znów odbiła od brzegu i jęła wiosłować w stronę Limekilus, zanim zdążyliśmy powiedzieć choć słowo o jej przysłudze lub naszej wdzięczności.

Nawet po jej odjeździe nie mogliśmy się zdobyć na żadne przemówienie, jako że doprawdy słów nie starczyłoby na uwielbienie takiej uczynności. Jedynie Alan stał przez czas dłuższy na wybrzeżu, potrząsając głową.

— Śliczności dzieweczka — odezwał się na koniec. — Dawidzie, to śliczności dziewczyna!

A w jaką godzinę później, gdyśmy leżeli w jakiejś jamie na wybrzeżu, a mnie już ogarniała drzemka, on znów zaczął się rozpływać nad jej zaletami. Co do mnie, nie umiałem nic powiedzieć; owo dziewczątko było istotą tak prostoduszną, iż serce mi biło wyrzutem i obawą: wyrzutem — ponieważ wyzyskaliśmy jej łatwowierność, obawą — gdyż mogło się zdarzyć, żeśmy ją uwikłali w niebezpieczeństwa wynikłe z naszego położenia.

Rozdział XXVII. Moje przybycie do pana Rankeillora

Nazajutrz umówiliśmy się, że Alan będzie się krył na własną rękę aż do zachodu słońca, a skoro zacznie się zmierzchać, winien przyczaić się na polach koło drogi idącej w stronę Newhalls i nie ruszać się z miejsca, dopóki nie posłyszy mego gwizdania. Zrazu chciałem obrać sobie za hasło melodię. „Zacny dom Airlic”, która była mi ulubioną; on jednak sprzeciwił się, mówiąc iż jest to piosenka powszechnie znana i każdy chłopek mógł ją przypadkiem zagwizdać; zamiast niej tedy nauczył mnie urywku pieśni góralskiej, który od tego czasu tak wbił mi się w głowę, iż dziś go pamiętam doskonale i pewno pamiętać jeszcze będę na łożu śmierci. Za każdym razem, gdy sobie ją przypomnę, powracam myślą w ów ostatni dzień mej udręki i widzę z całą wyrazistością, jak Alan siedzi na dnie jamy, pogwizdując i palcem wybijając takty, a szary brzask pada mu na oblicze.

Zanim słońce wstało, jużem był w długiej ulicy miasta Queensferry. Był to gród pięknie zabudowany, kamienice miał murowane, czysto kryte łupkiem; ratusz, jak mi się zdawało, nie był tak piękny, jak w Peebles, ani ulica nie była tak wytworna. Atoli, biorąc wszystko pod uwagę, wstyd mi tu było mych przegniłych łachmanów.

Gdy już rozwidnił się poranek, gdy zaczęto rozniecać ogniska i otwierać okna, a ludzie tu i ówdzie pojawiali się przed domami, moja sromota i rozpacz stawały się coraz czarniejsze. Widziałem teraz, iż nie mam podstaw, na których mógłbym się opierać, ani też żadnego oczywistego dowodu mych praw — ba, nawet mojej tożsamości. Jeżeli to wszystko było tylko bańką mydlaną, tedy zaiste srodze mię oszukano i pozostawiono w ciężkiej doli. Nawet gdyby sprawy tak się przedstawiały, jakem je sobie wyobrażał, to wedle wszelkiego prawdopodobieństwa mogło wiele wody upłynąć, zanim uda się ustalić moje sporne dziedzictwo; a jakże mogłem rozporządzać czasem, mając przy duszy niecałe trzy szylingi, a ponadto przyjąwszy na się wywiezienie nieszczęsnego ściganego skazańca poza granice kraju? Zaprawdę, gdyby mnie zawiodła nadzieja, jeszcze nas obu mogła czekać szubienica. Gdy zaś chodziłem tędy i owędy i widziałem, jak ludzie pytająco spoglądali na mnie z okien lub z ulicy i trącali się łokciami, i coś tam pomiędzy sobą gwarzyli z uśmiechem, zaczęło się we mnie budzić nowe przypuszczenie, iż niełatwą będzie mi rzeczą, chociażby dostać posłuchanie u prawnika, a cóż dopiero przekonać go o prawdziwości mego opowiadania.

Nawet za cenę życia nie mogłem zdobyć się na odwagę, by zaczepić którego z tych sławetnych mieszczan; wstyd mi było nawet z nimi rozmawiać w takiej mierzwie łachmanów i brudu, a gdybym zapytał ich o dom takiego człowieka, jak pan Rankeillor, pewno roześmiano by mi się w oblicze. Chodziłem więc tam i sam, to po ulicy, to ku zjazdowi przystani, niby pies, co zgubił swego pana, czując w głębi duszy dziwną zgryzotę, a niekiedy nawet odruchy istnej rozpaczy. Na koniec był już jasny dzień, może dziewiąta rano, gdy mnie na dobre zmęczyła ta wędrówka, w sam raz zatrzymałem się przed okazałym domem, położonym opodal od morza; miał on piękne okna o przeźroczystych szybach, na parapetach doniczki z kwiatami, ściany były świeżo tynkowane, a na progu siedział wyżeł, poziewując, jakby się czuł u siebie w domu. Dalibóg, zazdrościłem nawet temu niememu zwierzęciu jego spokoju i wygód; naraz otwarły się drzwi i wysunął się z nich zwinny, rumiany, grzeczny i stateczny jegomość w okularach i białej, pudrowanej peruce. Bieda moja była tak wielka, iż nikt ani razu dłużej się mną nie zajmował; atoli ten jegomość przyjrzał mi się raz i drugi... Okazało się, iż wzruszył się moim opłakanym wyglądem, gdyż podszedł wprost ku mnie i zapytał mnie, co tu porabiam.

Odpowiedziałem mu, że przybyłem do Queensferry w osobistej sprawie, po czym zebrawszy się na odwagę, prosiłem go, by mi wskazał drogę do domu pana Rankeillora.

— Czemużby nie? — rzecze mi on na to. — Jest to dom, z którego przed chwilą wyszedłem, a wskutek nieco szczególnego zbiegu okoliczności właśnie ja jestem owym człowiekiem, którego asan309 szukasz.

— Wobec tego — powiadam — chciałbym prosić wielmożnego pana o łaskawe udzielenie mi paru słów rozmowy.

— Nie znam aścinego nazwiska — odrzekł ów — a nawet jego oblicze po raz pierwszy w życiu oglądam.

— Nazywam się Dawid Balfour — powiedziałem.

— Dawid Balfour? — powtórzył on głosem nieco piskliwym, jak gdyby czymś nagle zaskoczony. — A skądże aść przybywasz, mości Dawidzie Balfour? — zapytał, spoglądając mi surowo w oblicze.

— Przybywam z wielu strasznych miejsc, panie łaskawy — odparłem — ale sądzę, iż lepiej byłoby opowiedzieć to wszystko waszmości bardziej poufnie.

On jakby się zadumał na chwilę, obejmując dolną wargę dłonią i spoglądając to na mnie, to na bruk ulicy.

— Tak — odrzekł — bez wątpienia tak będzie najlepiej.

To rzekłszy, powiódł mnie z sobą do swego domu, krzyknął na kogoś, kogom nie mógł dostrzec, że będzie zajęty do południa, po czym wprowadził mnie do małej, zakurzonej komnaty, pełnej książek i akt. Tutaj sam się usadowił i prosił mnie, bym usiadł, choć wydawało mi się, że spojrzał z pewną żałością na swój czysty fotel i moje brudne łachmany.

— A teraz — odezwał się — jeżeli asan masz do mnie jakiś interes, bądź łaskaw przedstawić go zwięźle i dojść od razu do sedna. Nec gemino bellum Troianum orditur ab ovo310... zrozumiałeś aść? — dodał, rzuciwszy przenikliwe spojrzenie.

— Właśnie tak uczynię, jak zaleca Horacy, miłościwy panie — odrzekłem, uśmiechając się — i wprowadzę waćpana in medias res311.

Skinął głową, jak gdyby był rad temu, boć w istocie chciał zażyć mnie z mańki owym łacińskim urywkiem. Pomimo to, aczkolwiek nabrałem już nieco odwagi, jednakże krew napłynęła mi do policzków, gdym dodał.

— Mam powód do przypuszczenia, iż mogę rościć pewne prawa do majątku Shaws.

On wydobył z szuflady plik papierów i rozłożył je przed sobą.

— A więc? — odezwał się.

Atoli312 ja zasznurowałem usta i siedziałem, nic nie mówiąc.

— Dalej, dalej, panie Balfour — rzekł prawnik — powinieneś wszystko kolejno wyznać. Gdzie się urodziłeś?

— W Essendean, mości panie — odrzekłem — dwunastego marca roku Pańskiego 1733.

On zdawał się szukać tej daty w swojej teczce, ale co to znaczyło, nie mogłem odgadnąć.

— Ojciec i matka waćpana?

— Ojcem moim był Aleksander Balfour, nauczyciel w owej miejscowości, a matką mi była Gracja z domu Pitarrow — odpowiedziałem — zdaje mi się, że jej rodzina pochodziła z Angus.

— Czy waćpan masz jakie papiery stwierdzające prawdziwość twej osoby? — zapytał pan Rankeillor.

— Nie, łaskawy panie — zeznałem — znajdują się one w rękach jaśnie wielmożnego pana Campbella, plebana miejscowego, od którego łatwo je wydostać; ponadto sam pan Campbell może poręczyć za mnie, a co się tyczy tej sprawy, nie sądzę, by stryj mój chciał zadać kłam mym słowom.

— Masz na myśli pana Ebenezera Balfoura? — rzecze rejent.

— Jego we własnej osobie — odrzekłem.

— Czyś go widział? — zapytał pan Rankeillor.

— Byłem przezeń podejmowany w jego własnym domu — odpowiedziałem.

— Czy spotkałeś się kiedy z człowiekiem zwanym Hoseason? — zapytał pan Rankeillor.

— Spotkałem się z nim, panie łaskawy, za ciężkie grzechy moje — odrzekłem — albowiem jego to pośrednictwu tudzież zarządzeniu mojego stryja przypisać należy, iż zostałem porwany nieopodal tego miasta, tłukłem się po morzu, przeżyłem rozbicie okrętu i setki innych udręczeń, a obecnie w tej lichej odzieży staję przed obliczem waszmości.

— Powiadasz aść313, iż okręt wasz się rozbił — rzecze pan Rankeillor — gdzież to było?

— Koło południowego naroża wyspy Mull — wyjaśniłem. — Wysepka, na którą mnie wyrzuciły fale, nosi miano Earraid.

— Ach! — rzecze rejent, uśmiechając się. — Asan masz lepsze wiadomości w geografii aniżeli ja. Ale jak dotąd, powiem aspanu szczerze, opowieść twoja zgadza się jota w jotę z wiadomościami, które zasięgnąłem z innego źródła. Lecz aść powiadasz, że cię porwano; jak to należy rozumieć?

— Zupełnie dosłownie, łaskawy panie — odpowiadam. — Właśniem się wybierał do domu waszmości, gdy mnie zwabiono na pokład brygu, tam okrutnym uderzeniem obalono mnie na ziemię, wrzucono do ciemnicy... a potem już nie wiem, co się ze mną działo, aż dopiero, gdyśmy znaleźli się na pełnym morzu. Byłem przeznaczony do plantacji; traf tylko zrządził, że przy pomocy Bożej udało mi się ujść żywo.

— Bryg rozbił się 27. czerwca — zauważył rejent, zaglądając do swej księgi, a dzisiaj mamy 24. sierpnia. Mamy tu zatem, panie Balfour, znaczną przerwę, prawie dwumiesięczną. Sprawiło to już niemało trosk i zgryzoty twoim przyjaciołom, toteż wyznam ci, że nie będę zaspokojony, póki wszystkiego nie sprawdzę.

— Zaprawdę, panie miłościwy — ozwałem się — te miesiące łatwo będzie zapełnić treścią; wszakoż zanim opowiem swe dzieje, rad bym wiedzieć, iż mówię do przyjaciela.

— Asan kręcisz w kółko — rzekł prawnik. — Nie dam się przekonać, aż posłyszę pańskie zeznania. Nie mogę być aści przyjacielem, póki nie otrzymam należytych wiadomości. Gdybyś miał więcej zaufania, lepiej by ci się powodziło w życiu; a trzeba ci wiedzieć, panie Balfour, że w naszym kraju jest przysłowie: kto złe wyrządza, sam zła się lęka.

— Waszmość nie powinieneś zapominać — rzekłem — że już raz źle wyszedłem na swej ufności, a raczej łatwowierności, oraz że zostałem zaprzedany w niewolę przez człowieka, który (o ilem dobrze zrozumiał) jest klientem waszmości.

Przez cały ten czas stawałem na pewnym gruncie wobec pana Rankeillora, a wraz z tym pozyskiwaniem gruntu pod stopami odzyskiwałem i pewność siebie. Atoli na ten mój wybryk, który mnie samego skłonił do nieznacznego uśmiechu, rejent roześmiał się całym gardłem.

— Nie, nie — odpowiedział — tak źle nie jest. Fui, non sum314. Byłem ci ja istotnie pełnomocnikiem twojego stryja, ale podczas gdy waćpan (imberbis iuvenis custode remoto315) wałęsałeś się na zachodzie, wiele tu u nas się zmieniło, a gdyby cię uszy nie zbolały, nie

1 ... 28 29 30 31 32 33 34 35 36 ... 39
Idź do strony:

Darmowe książki «Porwany za młodu - Robert Louis Stevenson (zdalna biblioteka .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz