Darmowe ebooki » Powieść » Porwany za młodu - Robert Louis Stevenson (zdalna biblioteka .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Porwany za młodu - Robert Louis Stevenson (zdalna biblioteka .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Robert Louis Stevenson



1 ... 27 28 29 30 31 32 33 34 35 ... 39
Idź do strony:
Ale, że nie mamy ani jednych, ani drugich, tedy rzec można, jakoby wcale nie istniały na tym bożym świecie.

— Tak sądzisz? — rzekł Alan.

— A jakże! — odpowiedziałem.

— Dawidzie — rzecze on na to — jesteś człowiekiem małej pomysłowości i małej wiary. Ale niech no ja tylko wyostrzę sobie dowcip, zobaczysz, że o ile nie potrafię wyprosić, pożyczyć lub chociażby ukraść łodzi, to ją sam zrobię!

— Tak jakbym cię widział! — rzekłem. — Ale powiem ci jeszcze rzecz jedną, co najważniejsza. Jeżeli przejdziesz most, nie wzbudzi to żadnych podejrzeń, ale jeżeli przeprawimy się przez odnogę morską... łódź znajduje się u przeciwnego brzegu... juści, ktoś tu ją przyciągnął... na całym pobrzeżu zaczną się pogwarki, domysły...

— Człowiecze! — krzyknął Alan. — Jeżeli wystaram się o łódź, to wystaram się i o kogoś, kto by ją odwiózł z powrotem! Przeto nie ogłuszaj mnie już podobnymi bzdurstwami, tylko chodź za mną (bo to tylko do ciebie należy) i pozwól Alanowi, by myślał za ciebie.

Szliśmy więc przez całą noc północną stroną kotliny pod wyniosłą rubieżą gór Ochilskich, omijając ostrożnie Alloa, Clackmannan i Culross. Około dziesiątej rano, zziajani setnie i zgłodniali, doszliśmy do małej osady Limekilns. Jest to miejscowość położona prawie nad samym brzegiem wody; widać stąd miasteczko Queensferry (Przewóz Królowej), rozłożone na przeciwnym brzegu. Dymy snuły się ponad osadą i miasteczkiem, jako też ponad innymi wioskami i folwarkami, rozsypanymi dookoła. Na polach odbywały się żniwa. W odnodze morskiej dwa okręty stały na kotwicy, a po wodnej powierzchni w tę i ową stronę przesuwały się łodzie. Był to dla mnie widok nader przyjemny i nie mogłem do syta napatrzeć się tych powabnych, zielonych, uprawnych wzgórków oraz tych ludzi, co krzątali się na polach i na morzu.

Mimo to wszystko dom pana Rankeillora, gdzie, jak sądziłem, czekały mnie dostatki, znajdował się na wybrzeżu południowym, ja zaś musiałem pozostawać tutaj nadal na północnym brzegu, ubrany w lichy przyodziewek nietutejszego kroju, mając za całe mienie trzy szylingi srebrem, a banitę za jedynego druha — i sam też niejako banita, gdyż nałożono cenę na moją głowę.

— Alanie! — odezwałem się. — Pomyśleć sobie o tym wszystkim! Tam po drugiej stronie jest wszystko, za czym tylko tęsknić może moja dusza... ptaki mogą tam przelecieć, łodzie przepłynąć... kto zechce, każdy tam przejść może, z wyjątkiem mnie tylko jednego! Dalibóg, serce mi się kraje z żałości!

W Limekilns wstąpiliśmy do małej traktierni, którą rozpoznaliśmy jedynie po tyczce zatkniętej nade drzwiami, i kupiliśmy nieco chleba i sera od przystojnej dziewczyny, która tam posługiwała. Ponieśliśmy to wszystko w węzełku, zamierzając usiąść i pożywić się w gaiku nad brzegiem morza, który widzieliśmy o jaką trzecią część mili przed sobą. Gdyśmy tak szli, ja wciąż spoglądałem na tamten brzeg i mimo woli wzdychałem, Alan zaś (chociażem tego nie zauważył) popadł w zadumę. W końcu przystanął w drodze.

— Czy zwróciłeś uwagę na tę dziewczynę, od której kupiliśmy te zapasy? — zapytał, dotykając się chleba i sera.

— Juści301 — odrzekłem — była to ładna dzieweczka.

— Przyszło ci to na myśl? — zawołał. — Mój Dawidzie, toć to dobra nowina!

— Czemuż to, na wszystkie cuda! — pytam go. — Cóż nam z tego przyjdzie?

— No, no! — rzekł Alan, strzelając okiem filuternie. — Ja bym się spodziewał, iż może nam to pomóc do dostania łodzi.

— Gdyby był na to inny sposób, uważałbym to za bardziej prawdopodobne.

— Tyle ty tylko wiesz — rzecze Alan. — Nie pragnę, aby ta dziewczyna rozkochała się w tobie, ale pragnę, by użaliła się nad tobą, Dawidzie, do tego zaś bynajmniej nie potrzeba, by miała cię uważać za piękność. Niech no ci się przypatrzę — (tu obejrzał mnie z zaciekawieniem). — Wolałbym, żebyś był trochę bledszy, poza tym jednak nadajesz się doskonale do mych celów... masz wygląd pyszny, wisielczy, obszarpańczy, obdrapany, a kubrak twój posądzić można, żeś go ukradł strachowi na wróble. No dalej... w tył zwrot i marsz z powrotem do traktierni po łódkę dla nas.

Poszedłem za nim, śmiejąc się.

— Dawidzie Balfour — rzekł on — jesteś na swój sposób wielce dowcipnym młodzianem, więc będzie to dla ciebie niewątpliwie doskonała krotochwila302. Mimo to wszystko, o ile choć trochę masz litości nad moją szyją (nie mówiąc już o twojej własnej), będziesz może łaskaw z całym poczuciem odpowiedzialności wziąć się do rzeczy. Chcę odegrać małą komedię, której istotna treść jest tak poważna, jak szubienica, co czeka nas obu. Miej to więc, proszę cię, w pamięci i chciej zachować się stosownie.

— Dobrze, dobrze — odpowiedziałem — stanie się wedle twej woli.

Gdyśmy zbliżyli się do osady, Alan kazał mi, bym uchwycił się jego ramienia i zwisł na nim bezwładnie, jak człek prawie wyczerpany od zmęczenia, tak iż skoro on kopnięciem nogi otworzył drzwi traktierni, zdawało się, jakoby mnie tam na poły ciągnął za sobą. Dziewczyna wydawała się (a pewno i była) zaskoczona naszym rychłym powrotem, atoli Alan nie tracił czasu na wyjaśnienia, tylko usadowił mnie na krześle, poprosił o szklankę wódki, którą wlewał mi w gardło po kropelce, po czym łamiąc po kawałku chleb i ser, dopomagał mi w jedzeniu jak niańka, a wszystko to czynił z miną poważną, stroskaną i serdeczną, jaka przystałaby sędziemu trybunału. Nie dziwota, że dziewczyna wzruszyła się obrazem, jaki tworzyliśmy obaj: ja jako chłopak nieszczęśliwy, chory, wynędzniały, on zaś jako mój tkliwy towarzysz. Podeszła bliziuteńko i stanąwszy, oparła się plecami o stół sąsiedni.

— Cóż to mu się złego przydarzyło? — ozwała się na koniec.

Alan odwrócił się i, ku memu wielkiemu zdziwieniu, zawrzał wściekłością.

— Złego? — jął krzyczeć. — On przeszedł więcej setek mil, aniżeli ma włosów na brodzie, a częściej sypiał na mokrych wrzosach niż w suchych piernatach. Złego, ona powiada!... Zdaje mi się, że aż nadto było tego złego!... Juści, że złego! — i karmił mnie dalej, mrucząc sobie coś pod nosem, jak gdyby z czegoś niezadowolony.

— On za młody na to wszystko — rzecze dziewczyna.

— Aż nadto młody — rzekł Alan, odwrócony do niej plecami.

— Lepiej by było, żeby się konno wybrał w tę drogę — napomknęła ona.

— A skądże mu wytrzasnę konia? — huknął Alan, obracając się do niej z tą samą pozorną wściekłością. — Czyż miałem go ukraść?

Myślałem, że ta opryskliwość odstręczy ją od niego; jakoż istotnie zamknęła jej usta na czas jakiś. Atoli mój towarzysz wiedział doskonale, co czyni, a chociaż w wielu okolicznościach życia był wielkim prostaczkiem, jednak w takich przygodach, jak obecna, miał niewyczerpany zapas szelmostwa.

— Panowie nie potrzebują mi tego mówić — rzekła na koniec — alem ja w waćpanach poznała zacny ród.

— No — rzekł Alan, nieco udobruchany (pomimo woli, jak sądzę) tą prostoduszną wzmianką — a cóż z tego, gdyby tak było? Zali ci kto powiedział, że zacne pochodzenie opycha ludziom kieszenie pieniędzmi?

Ona na to westchnęła, jak gdyby sama była jakowąś zubożałą wielką damą.

— Nie — powiedziała — juści, że to prawda.

Mnie tymczasem już na dobre jątrzyła ta rola, którą odgrywałem, i to przesiadywanie tutaj z kołkiem w gębie, na przemian wstydzące mnie i rozśmieszające; jakoś wtedy nie mogłem wytrzymać, więc prosiłem Alana, by zostawił mnie w spokoju, gdyż czuję się już lepiej. Głos uwiązł mi w gardle, gdyż zawsze brzydziłem się kłamstwem; atoli samo to zakłopotanie pomogło w podstępie, bo dziewczyna nie omieszkała przypisać mego zachrypłego głosu na karb choroby i zmęczenia.

— Czyż on nie ma przyjaciół? — zapytała łzawym głosem.

— Pewnie, że ma! — zawołał Alan. — Żebyśmy tylko mogli do nich się dostać! Ma przyjaciół i to bogatych przyjaciół; miałby u nich gdzie się wyleżeć... oho, i to na wspaniałym łożu! Miałby co jeść, miałby zapewnioną opiekę lekarską... a tak musi brnąć po wertepach i sypiać we wrzosach jak nędzarz ostatni.

— A czemuż to tak? — zapytała dziewczyna.

— Moja droga — rzekł Alan — niezbyt bezpiecznie o tym mówić, ale powiem ci, co zrobię zamiast tego: oto zagwiżdżę ci krótką piosenkę.

To rzekłszy, pochylił się głęboko nad stołem i cichutko, ale z niezmiernie rzewnym uczuciem, zagwizdał parę taktów piosenki „Karolek, moje kochanie303”.

— Cyt! — szepnęła ona i obejrzała się poza siebie w stronę drzwi.

— Otóż to! — rzekł Alan.

— Ależ on tak młody! — zawołała dziewczyna.

— Aż nadto stary, by go... — to mówiąc, Alan uderzył się palcem wskazującym po karku, co miało oznaczać, iż wiek mój nie przeszkadza mi w tym, bym miał postradać głowę.

— Byłaby to wielka hańba! — krzyknęła, rumieniąc się.

— A przecież do tego dojdzie — rzekł Alan — o ile nie zapobiegniemy temu.

Na to dziewczyna odwróciła się i wybiegła z izby, pozostawiając nas sam na sam. Alan był w doskonałym humorze z powodu udania się jego zamiarów, ja zaś przejęty byłem gorzką urazą z powodu nazwania mnie jakobitą i obchodzeniu się ze mną jak z dzieckiem.

— Alanie — zawołałem — już dłużej tego nie wytrzymam.

— Musisz być cierpliwy, Dawidzie — rzekł Alan. — Jeżeli teraz popsujesz sprawę, to sam może wygrzebiesz się z opresji, ale Alan Breck przepadł z kretesem.

Było to tak prawdziwe, iż nic mi nie pozostało, jak tylko jęknąć; ale moje jęczenie było w sam raz na rękę Alanowi, gdyż posłyszała je dziewczyna, która właśnie powracała w lot, niosąc talerz białych pierożków oraz butelkę mocnego piwa słodowego.

— Biedactwo! — powiedziała, i postawiwszy jadło przed nami, złożyła przyjaźnie rękę na moim ramieniu, jak gdyby chciała mnie pocieszyć. Potem poprosiła nas, byśmy się wzięli do jedzenia, zapewniając nas, że nie chce słyszeć o zapłacie — albowiem gospoda należy do niej, czyli właściwie do jej ojca, ten jednak poszedł na cały dzień do Pittencrieff. Nie czekaliśmy powtórnego zaproszenia, gdyż chleb i ser to tylko zimna strawa, a pierożki pachniały bardzo ponętnie; a gdyśmy tak siedzieli, zajadając, ona zajęła takież miejsce za najbliższym stołem, przyglądając się nam, coś tam rozmyślając i ważąc sobie w duchu, bo raz wraz marszczyła brew i zabawiała się troczkami fartuszka.

— Coś mi się zdaje, że waćpan masz nieco za długi język — przemówiła na koniec do Alana.

— Być może — rzekł Alan — ale widzisz aśćka304, wiem ci ja305, do kogo mówię.

— Nigdy waćpanów nie zdradzę — żachnęła się ona — jeżeli waszmość to miałeś na myśli.

— Nie — rzekł Alan — asińdźka306 nie należysz do tego rodzaju ludzi. Ale powiem waćpannie, cobyś uczyniła... powinnaś nam dopomóc.

— Nie mogę — odrzekła, potrząsając główką. — Nie, nie mogę.

— A gdybyś mogła?

Ona nic na to nie odpowiedziała.

— Słuchaj no asińdźka — rzekł Alan — u was tu nie brak łodzi; widziałem ich ze dwie przynajmniej na wybrzeżu, gdym mijał wasze miasto. Otóż jeżeli uda się nam dostać łódkę, która pod osłoną nocy przewiozłaby nas do Lothian, oraz jakiegoś zaufanego, uczciwego człowieka, który by odwiózł tę łódkę z powrotem i utrzymał język za zębami, tedy dwa życia byłyby ocalone: moje według wszelkiego prawdopodobieństwa, jego zaś z całą pewnością. Jeżeli nie dostaniemy łodzi, za cały majątek doczesny pozostaną nam jeno trzy szylingi; gdzież wtedy pójdziemy, co poczynimy z sobą i co nas czeka, oprócz kajdan i szubienicy? Słowo daję waćpannie, iż nie wiem! Czyż mamy nadal tułać się w nędzy, panienko? Będziesz li spoczywała w swym ciepłym łóżeczku, myśląc o nas, gdy wiatr zahuczy w kominie, a deszcz szemrzeć będzie po strzesze? Będziesz li rumianą swą buzią spożywała jadło, myśląc o tym biednym, schorzałym chłopaku moim, który kędyś tam na czarnych ugorach będzie palce gryzł z zimna i głodu? Czy zdrów, czy chory, będzie musiał wędrować z miejsca na miejsce; będzie musiał z gardłem obłożonym okropną chrypką wlec się na deszczu po nieskończenie długich drogach, a kiedy będzie konał kędyś na pościeli z zimnych głazów, nie będzie przy nim żadnego przyjaciela, oprócz Boga i mnie.

Widziałem, iż na to wezwanie dziewczę bardzo się zafrasowało, gdyż brała ją pokusa, by nam dopomóc, a jednocześnie bała się po trosze, czy nie będzie pomagała złoczyńcom; wobec tego postanowiłem teraz wystąpić we własnym imieniu i odrobiną prawdy rozwiać jej wątpliwości.

— Słyszałażeś kiedy waćpanna — ozwałem się — o imć307 panu Rankeillorze z Ferry?

— Rankeillor? Pisarz? — odpowiedziała. — Juści, żem słyszała!

— Dobrze — rzekę na to — otóż jego dom jest celem mej podróży, z czego asińdźka możesz osądzić, czy jestem złoczyńcą; powiem asińdźce jeszcze coś więcej, a mianowicie, że chociaż istotnie, wskutek straszliwej omyłki, życie moje narażone jest na pewne niebezpieczeństwo, jednakże król Jerzy nie ma w Szkocji wierniejszego sojusznika nade mnie.

Rozjaśniło się na to jej oblicze, za to Alan sposępniał.

— Nie chcę już pytać o nic więcej — powiedziała. — Pana Rankeillora wszędy308 tu znają.

I poprosiła nas, byśmy dokończyli posiłku, opuścili jak najprędzej osadę i ukryli się w gaiku nad wybrzeżem.

— Mogą mi panowie ufać — zapewniła nas — iż wynajdę jakiś sposób, by was przewieźć na drugą stronę.

Wówczas jużeśmy nie zwlekali, tylko uścisnęliśmy jej dłonie na znak

1 ... 27 28 29 30 31 32 33 34 35 ... 39
Idź do strony:

Darmowe książki «Porwany za młodu - Robert Louis Stevenson (zdalna biblioteka .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz