Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska (biblioteki publiczne .TXT) 📖
Powieść Gabrieli Zapolskiej z 1904 r. Sezonowa miłość to porządna proza psychologiczna. Z ulgą odnajduje się w niej nieskłamane postacie kobiet, niepotraktowane szablonowo i instrumentalnie dla udowodnienia założonej tezy lub uwydatnienia złożoności duszy męskiego bohatera, co się literaturze polskiej notorycznie przydarzało.
To, co w Moralności pani Dulskiej czy Żabusi zarysowane jest ostrą linią — z intencją satyryczną, interwencyjną, demaskatorską, z nerwem krytyki społecznej, tu zostało wycieniowane i wielostronnie naświetlone. Wywracanie podszewką na wierzch egzystencji ludzkiej w wielu odmianach pozwala na odsłonięcie pozorów, dekonstrukcję mitów młodopolskich: kolorowej bohemy, strasznego filistra, mody na zakopiańszczyznę.
Anatomia duszy kołtuńskiej z jednej strony, a artystowskiej z drugiej, daje do myślenia. Szczególnie wzruszające (i zaskakujące) jest dowartościowanie codziennego heroizmu urzędnika-filistra uwięzionego w kieracie obowiązków rodzinnych, a przez to również społecznych.
- Autor: Gabriela Zapolska
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska (biblioteki publiczne .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Gabriela Zapolska
Śniło się jej raz, że porwał ją na ręce i rzucił w otchłań, gdzie dużo było dziewczynek. Te dziewczynki siedziały na kamieniach lub chodziły po wyschłych i brzydkich trawach i płakały. Wszystkie były smutne i płakały.
— Dlaczego płaczecie? — spytała te dziewczynki Pita.
A one otarły na chwilę oczy rozpuszczonymi włosami, które im spadały na plecy i na piersi w kręcone loki, i za całą odpowiedź wyrzekły:
— Posłuchaj!...
Pitę doleciał z góry, od krawędzi przepaści, chór zmieszanych głosów. To były głosy kobiet, śmiejących się kobiet...
Ale to był dziwny śmiech, jakiś straszny, łaskoczący, ścinający krew w żyłach. Śmiały się te głosy jak puszczyki, śmiały się strasznie, ale się śmiały... śmiały...
— Kto się tak śmieje?... — zapytała Pita.
— To nasze mamy! — odparły dziewczęta.
I zaczęły znów płakać na dnie przepaści i ocierać oczy włosami, które spadały im na plecy i na piersi jak złote i czarne płaszcze.
Taki był sen Pity.
*
I od tej chwili Pita bać się zaczęła Porzyckiego i często zdawało się jej, że ona błądzi wśród kamieni po zżółkłej i brzydkiej trawie, a z daleka ktoś się śmieje, strasznie, jak puszczyk, śmieje się przeciągle.
Kiedyż ma być to przedstawienie?
— Za dziesięć dni.
Tuśka gniewnie brwi zmarszczyła.
— A czy koniecznie pan musi grać jakąś sztuczkę? Czy nie może pan powiedzieć monologu?
Porzycki pokręcił głową.
— Komitet prosi o sztuczkę, a że już przyrzekłem...
Deszcz pada, chmurno, brzydko. Całe strugi ukośnie sieką o szyby i Tuśka aż drży ze zdenerwowania. Porzycki odziany w gumową pelerynę chodzi do miasta drwiąc z ulewy. Wczoraj powrócił późno i zdawało się Tuśce po odgłosie jego nierównych w sieni kroków, że nie był trzeźwy. Gdzie chodził? Z kim spędził wieczór? Nie mogła się go spytać. Bała się po prostu. Gdyby jej z dawną otwartością powiedział, że bawił się w gronie koleżanek i kolegów, czuje, że wybuchnęłaby płaczem. A wtedy musiałoby dojść do wyjaśnienia sytuacji.
I...
Naturalnie Tuśka ani na chwilę nie przypuszcza możliwości jakiegoś ostatecznego upadku, ale jeśli on w tym rozżaleniu jej wyczyta to, co się w niej dzieje, będą musieli wybrać jakiś modus vivendi dalszy. I kto wie, w co się to obróci! Cały czar pryśnie wobec tego, że ona nie jest wolna...
W południe następnego dnia wchodzi do niej Porzycki blady jakiś — znudzony. Chłodem powiało od niego nagle. Tuśka od razu to odczuła.
Nie spojrzał nawet na jej fryzurę, która dnia tego była piękniejsza i staranniejsza niż zwykle... Zajął się poprawianiem rysunku Pity, która mozoliła się przy stole nad arkuszem papieru.
Tuśka owinęła się w szal i usiadła przy piecu, w którym skwierczało parę szczap drzewa.
Milczenie zaległo izbę.
Mimo woli Tuśka przypomniała sobie te pierwsze dnie, które przeżyła z Pitą w Obidowskiej chałupie. Tak samo deszcz lał, wiatr wył i drzewo skwierczało w piecu.
Tylko jego w tej izbie nie było.
Zamyka oczy, chce zapomnieć o jego obecności. Na próżno — serce się w niej kołace, w gardle ją ściska, nerwy ją szarpią.
Wreszcie słyszy jego głos:
— Ano!... Już i mnie odkopali. Jak mnie wczoraj u Płonki obsiedli, musiałem im przyrzec, że wezmę udział w jakimś tam przedstawieniu. I to wymęczyli na mnie, że grać coś będę. Szczęściem, że była i Sznapsia w cukierni — więc pomyślałem zaraz o niej...
— I... będziecie grali razem?
— Tak! może się co wybierze.
Tuśkę ogarnęło uczucie zazdrości. Zaczną się próby, schadzki, narady. Przypomną sobie dawne czasy, kiedy grywali wspólnie. Niegdyś Porzycki powiedział, że nic tak nie wiąże aktorów, jak właśnie ta wspólność scenicznych desek.
Dlatego to Tuśka podsuwa Porzyckiemu projekt monologu, ale on odrzuca i upiera się stanowczo przy sztuce.
— Coś z Musseta. Są bardzo ładne jego „Prowerby” w jednym akcie.
Tuśka powstaje z krzesła. Zaczyna chodzić po pokoju, nie może sobie po prostu znaleźć miejsca.
Porzycki siedzi koło Pity, która odsuwa się od niego, o ile można najdalej. Tuśka patrzy na aktora. Jest osowiały, patrzy przed siebie — papieros przylgnął mu do ust.
W Tuśce zazdrość gra z coraz większą siłą. Widział się wczoraj ze Sznapsią. Kto wie, co pomiędzy nimi było. Dlatego jest dzisiaj dla niej tak obojętny.
Jeżeli widywać się będą codziennie, wszystko się zerwie. Ona to wie, ona czuje, rozumie. I ogarnia ją prawie rozpacz. Zdaje się jej, że życie się dla niej skończy, i ogarnia ją przerażająca pustka. Traci poczucie taktu i miary. Spogląda na chwilę w stronę Pity, waha się — wreszcie wychodzi szybko do drogiego pokoju.
— Panie Porzycki! — woła zmienionym głosem.
Porzycki zdziwiony ma także chwilę wahania. Także spogląda w stronę Pity, ale dziewczynka uparcie patrzy na rysunek, tak jakby jedynie interesowała się chałupą z „pazdurem”, którą narysowała przed chwilą.
Porzycki wsuwa się do pokoju, z którego drzwi wychodzą na werandę.
— Służę pani!
Drzwi nie przymyka i to Tuśkę pozbawia śmiałości. Decyduje się jednak na wszystko. Przez zęby, zasłaniając pół twarzy szalem, wymawia szybko zmienionym głosem:
— Ja... nie chcę... żeby pan grał z tą panią!
Porzycki podnosi głowę. Przez chwilę patrzy w jej oczy. Odczytują się wzajemnie. Ogarnia ją nerwowe drżenie. On ogląda się na drzwi. Ona instynktownie cofa się ku drzwiom werandy.
— Nie chcę! — powtarza raz jeszcze, tracąc panowanie nad sobą.
— Dlaczego? — pyta Porzycki machinalnie, ale pyta jedynie dlatego, aby nie było milczenia. Jest bowiem przy niej i w fałdach szala rąk jej szuka.
— Nie chcę!...
Tuśka nie może wymówić nic więcej, tak bardzo jest wzruszona. Łzy jej zaczynają napływać do oczu i drżą na rzęsach jak krople rosy. Jego usta drżą znów pragnieniem, aby te łzy wypić. Ona to czuje i ostatnim wysiłkiem otwiera drzwi od werandy.
— Nie chcę!... — rzuca jeszcze i wybiega na werandę, zatrzaskując drzwi za sobą.
Zimna fala deszczu uderza jej w twarz i opływa ją strugą lodowatą. Wicher kręci jej suknie i pled rozwiewa. Słota pastwi się nad nią, ale jednocześnie przyprowadza ją do przytomności.
On uchyla drzwi:
— Proszę wrócić... Pani zachoruje...
Oczy jego są znów dobre, miłe, łagodne i zakochane. Wyciągnął rękę. Śliczne usta uśmiechają się prosząco.
— No... no... dobrze... już nie będę grał... tylko niech pani wróci.
Ogarnia ją ogromny wstyd.
Ten człowiek myśli, że ona dlatego stoi na deszczu i na wichurze, aby wyłudzić od niego pewne ustępstwa. Jednocześnie przez umysł przesuwa się jej myśl, że włosy się rozfryzują, a puder spłynie z twarzy.
To wszystko tworzy dziwny amalgamat myśli, które zniewalają ją do powrócenia do izby.
Szybko przebiega mimo Porzyckiego i wpada do pokoju w którym Pita ciągle zajęta jest swoim rysunkiem. Tuśka ukradkiem przegląda się w lustrze, chwyta puszek i po mokrej jeszcze twarzy przeciąga trochę pudru. W tej samej chwili wchodzi Porzycki. Na szczęście Tuśka w porę odrzuca puszek. Porzycki jest już ożywiony i weselszy, jak wódz w przeddzień pewnego zwycięstwa. Tuśka zmieszana, spłoszona, podchodzi do stolika Pity i siada naprzeciw dziecka, tak jakby nagle zaczęła zajmować się tym, co córka robi. Pita z nieokreślonym wyrazem spogląda na zmoczone włosy matki i zaraz spuszcza oczy na swój rysunek.
Do stolika również podchodzi Porzycki.
— To chata... — objaśnia wskazując na papier.
— Rzeczywiście! — mówi Tuśka — chata! Z czegoś to przerysowała, Pito?
Dziewczynka nic nie odpowiada, tak jakby nie chciała wmieszać swego głosu do tych, które brzmią sztucznie i nieszczerze dokoła niej.
— Mała ma talent... — zajmuje się nią dalej Porzycki. — Należy ją kształcić!
— Tak... pomyślę... — odpowiada Tuśka.
Przysuwa do siebie rysunek. Porzycki pochyla się nad nią. Czuje jego oddech; on nawzajem czuje woń jej skóry i włosów. Przez chwilę upajają się sobą jak wonią kwiatu. Przed nimi Pita gryzie usta, jakaś strwożona i dzika. Czemu się oni nią zajmują? Sprawiają jej ból! Niech ją zostawią w spokoju!
Nagle Porzycki uderza z radością w ręce.
— Mam świetną myśl!
— Co?
— Pani będzie ze mną grała zamiast Sznapsi.
— Ja?
— Ależ pani! Raz pani wzięła Laforgues’a i czytała mi jedną „complainte”. Pani lepiej deklamowała ode mnie. Zresztą w pani jest pyszny materiał na aktorkę...
— !!!
— Ależ tak! O!... te oczy! Jak się pani na mnie nimi patrzy! Zresztą ja nauczę. Czy pani grała kiedy na scenie?
— Niegdyś... gdy byłam panienką.
— No... i...
— Mówili wszyscy, że doskonale, ale to tak dawno.
— To i cóż? Życie panią wytresowało na jeszcze lepszą aktorkę. To jedyna szkoła dramatyczna. Zresztą spróbujemy.
Na Tuśkę biją ognie.
Grać? publicznie? za pieniądze? Ogromna odpowiedzialność. Z drugiej strony wybucha w niej z ogromną siłą próżność kobiety, która lata całe hodowała fikusy, rodziła dzieci, liczyła grosze i nie była nigdy podziwiana przez tłumy, a przyszła na świat z szalonym tego podziwu pragnieniem!
Próbuje zaoponować.
— To niemożliwe! Ja nie mam tualety.
— Sprawi się. Zresztą wybierzemy coś łatwego, bez stroju...
Uszczęśliwiony, ożywiony, biegnie do swojej izby i po chwili wraca niosąc nieduży zeszycik.
— Ja zawsze mam coś takiego na dwie, trzy osoby pod ręką. Oto dobry flircik na dwoje: Postscriptum.
Tuśka bierze w rękę zeszycik:
— Postscriptum?
— Tak. Bardzo łatwe. Będzie pani przeważnie siedziała przy kominku. To pani ułatwi grę. Ja pani zaraz rolę napiszę. Wieczorem zrobimy czytaną próbę...
Rozporządza się, rad i pewien siebie. Otwiera skrypt — czyta niektóre zdania, intonacje.
— I to nawet będzie lepiej, że grać będę z panią, nie ze Sznapsią — mówi. — To doda szyku. Cóż! aktorka? Każdy ją widzi sto razy. Pani prawie nikt nie zna... A potem — zabawi się pani wspaniale.
Tuśka czuje, że będzie to rzeczywiście zabawa „wspaniała”, i uśmiecha się na tę myśl.
Lecz nie wie, dlaczego równocześnie uparcie jak muchy brzęczą jej słowa „buty, jedna szklanka, nie jem kolacji, stróż nastawia samowar, wietrzę materace...”.
Po co ta plątanina rzeczy z mężowskiego listu? A potem ta Pita nieufna, milcząca, wpatrzona w swój rysunek!
Gdyby choć ona zaaprobowała pomysł Porzyckiego, Tuśka czułaby się choć w połowie uspokojoną. Zdawałoby się, że to „ulica Warecka” daje jej niejako sankcję. Ale Pita, zajęta cieniowaniem pazdura, skryta jest i zagadkowa. Miele tylko języczkiem w buzi, który jak różowe żądełko w cieniuchnych wargach się kręci. Tuśka po prostu szuka łaskawego wzroku dziewczynki, lecz mała unika widocznie spotkania się z oczyma matki.
Tuśkę ogarnia gniew.
Zanadto znów się liczy z tym wszystkim! Złego w tym nic nie ma. Najuczciwsze panie i największe damy grają w teatrach amatorskich. I ona wreszcie ma prawo odetchnąć i zabawić się...
Czy ona przeszkadza tam mężowi używać swobody? Niech sobie! A zresztą, ona jest przekonana, że jej mąż znów tak nie tkwi ciągle pomiędzy „fikusem a samowarem”. Wmawia w siebie przeróżne rzeczy. Przypomina sobie dowcipy pism humorystycznych o „słomianych wdowcach”... Wyciąga je z pamięci i rada zastosowuje do Żebrowskiego. Niezadługo, a biedny urzędnik w zielonym palcie, obciążony mianem podejrzanym wdowca ze słomy, stanie się w jej oczach hulaką i takim panem, który się dobrze bawi.
— Ogródki, kolacyjki, Marcelin, aktorki...
Na tej ostatniej myśli łapie się niespodziewanie! Wszak i ona niezadługo stanie się „aktorką”, choć przelotnie i na dobroczynność, ale zawsze będzie taką panią umalowaną, paradującą na wzniesieniu przed kinkietami...
— No i cóż? — myśli zuchwale. — On tam siedzi jako widz, a ja będę na scenie. Wet za wet... To wszystko.
*
I w duszy Tuśki, jak chwast, z przerażającą szybkością rozwijać się zaczynają urojone pretensje, które zakrywają jej prawdę życiową jak słońce chmury. Nie umie po prostu rozróżnić, co jest wytworem jej fantazji, co jest rzeczywistością smutną i sprawiedliwą. Z owego „męża” zaczyna stwarzać fantazyjną postać, potrzebną do jej celów. Pochyła, tragiczna sylwetka milczącego wyrobnika, wyniesionego nad tłum nędzarzy etykietą „urzędnika”, spowija się w mgłę żółtego, niezdrowego blasku. W myślach Tuśki wykrzywia się jak pajac, cieszy się, tańczy, podkochuje, umizga... A dokoła niego jest wielka, przeogromna pustka opuszczonych domów, na które czas pieczęcie melancholii kładzie. Tę pustkę Tuśka wyczuwa doskonale i w niej jeszcze rozumie całe światy niewidzialne, z których się egzystencja jej i tych, co do niej należą, składa — ale z uporem szalonej w świetlistą postać pajaca patrzy i w ruch ją wprowadza. Tuśka chce, ażeby tak było.
I zdaje się jej nawet chwilami, że tak jest.
*
Deszcz leje ciągle, „siąpi” i niebo zda się coraz niżej zstępować na Zakopane. Lada chwila, a chmury do ziemi przysiądą i rozleją się po kotlince nowym potopem. Nawet już „zrezygnowani” kolanami po błotku nie klapią, a damy nie chodzą po ulicach w owych wdzięcznych kapturach, które według ich przekonania nadają im miny figlarnych koboldów, a w rzeczywistości czynią je podobnymi do straszydeł na ptaki. Pani Obidowska, która w chałupie swojej przechodzi jakieś straszne żywiołowe tragedie, cuchnie na cztery mile zmoczoną kozą czy owcą, cała przepojona deszczem, z nogami sczerniałymi od błotnistej mazi. Przez okna widać ukośne smugi deszczu, który ma pozory, że coś się wściekło i pastwi się nad mrowiskiem, na które zwlokły się chore mrówki wielkim kosztem i często ofiarą, zipiąc „świeże powietrze”, aby jeszcze choć trochę pożyć pod słońcem. W „Lewkonii” i innych willach milczenie, szczelnie pozamykane drzwi i tylko czasem na werandzie dudnienie nóg bosych i wybieranie z balii deszczówki do prania „kolorów”.
Drobne życia, w których się lubował Balzac i lubuje Kamil Lemonnier, teraz rozpoczynają swoją symfonię lamp wcześnie zapalanych i sentymentów szlachetnych lub niskich, rosnących w tych zamknięciach jak kurczęta w kojcu.
W takie rozkoszne, zakopiańskie słoty człowiek pozostawiony samemu sobie zaczyna obrachunki ze sobą i nabiera czasem ochoty
Uwagi (0)