Darmowe ebooki » Powieść » Kaśka Kariatyda - Gabriela Zapolska (baza książek online .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Kaśka Kariatyda - Gabriela Zapolska (baza książek online .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Gabriela Zapolska



1 ... 27 28 29 30 31 32 33 34 35 ... 47
Idź do strony:
jak wiśnia... Pomimo swego upadku zachowała wstydliwość dziecięcą; ta naga kobieta spowinięta w przezroczystą siatkę zawstydzała ją nad wyraz wszelki. Czegóż się tak rozebrała? Czyż była tak biedna, że nie miała nawet koszuli? Ależ koszulę ma każdy, choćby największy biedak na świecie.

Tymczasem Wodnicki stara się ośmielić dziewczynę i proponuje jej znowu pozowanie, ofiarowując jej teraz „trzy szóstki” za godzinę. Kaśka odmawia; skądże mogłaby znaleźć tyle czasu? A po tym, ona nie do tego. Wodnicki wskazuje jej Świteziankę, sądząc, że ją tym zachęci.

— Patrz, terakoto — mówi, wykrzywiając się dziwacznie — to także ulepiłem z jednej dziewczyny, co miała więcej rozumu od ciebie. Postała przede mną parę razy i cóż jej się stało? Przecież jej nie zjadłem, a kilka ryniów wzięła i ręce mi jeszcze całowała. Tobie chcę dać więcej, ale nie rób ceregieli, bo jak Boga kocham, buchnę taki ornament gdzie indziej, a ty gips wsadzisz do kieszeni.

Kaśce krew uderza do głowy, czym prędzej wychodzi z pracowni, nie żegnając się nawet i pozostawiając drzwi otwarte. Już na korytarzu słyszy, jak głuchoniemy, wydając dzikie wrzaski, zamyka za nią drzwi; ona ucieka z tych zimnych, białych murów, gdzie czuje się prawie naga, tak jak ta biała, gipsowa kobieta owinięta tylko w siatkę i ulepiona z takiej jak ona dziewczyny.

I zbiegając po schodach, wyobraża sobie tę drugą sługę, rozebraną, stojącą na środku tej sali, oblaną całą strugami białego, jasnego światła! Jakże ona mogła tak stać ta dziewczyna przed mężczyznami, wystawiając się na taki wstyd dla marnego grosza?! O! Ona, Kaśka, nie zrobiłaby tego nigdy, nawet gdyby z głodu jej zamrzeć przyszło. Grzech to ciężki, a nawet nieraz słyszała, że nagich ludzi diabli za głowy chwytają. Ta dziewczyna musiała już być ostatnią z ostatnich — żadna uczciwa dziewczyna nie puściłaby się na tego rodzaju zarobki.

I w swym dziwacznym pojęciu o moralności, pojęciu tak szeroko rozgałęzionym pomiędzy niższą warstwą społeczeństwa, kobieta ta nie czuje swego upadku, ale gromem potępienia rzuca na głowę dziewczyny, która śmiała dać się „wylepić” z gliny tak, jak stoi, bez żadnej osłony. Z jakąś nieokreśloną odrazą i wstrętem ucieka z tych murów, do których przeznaczenie może zmusi ją powrócić. Ona nie wie, dlaczego, ale zbiegając po szerokich, kamiennych schodach, zdaje się jej, że powraca z trupiarni, w której dostrzegła swe własne ciało nagie, martwe, rozciągnięte obok drugiego ciała kobiety, tej drugiej sługi, która naga, owinięta siatką, bieli się jak trup przeklętej istoty. I wszędzie idzie za nią ta biała gipsowa kobieta, zdając się urągać jej oburzeniu, wyciągając swe nagie ramiona. Pełna bezczelności, chwaląca się swym ciałem jakby towarem tanio nabytym lub suknią dobrze uszytą. Kaśka przeciera oczy i pragnie odegnać od siebie tę marę. Na próżno! Mimo woli wyobraża sobie tę dziewczynę ubraną tak jak ona, w podarty kaftanik i zmoczoną śniegiem spódnicę. Suknie z niej spadają i oto stoi naga, z rękami wyciągniętymi, przed obcym mężczyzną, który śmieje się z niej i szydzi. I Kaśka czuje jakby uderzenie rózgi po ciele, bo teraz już nie wie sama, czy to ona, czy ta dziewczyna zawiniła w ten sposób. I jak zranione zwierzę rzuca się ku wyjściu, bo zdaje się jej, że te ściany zdzierają z niej odzież i gwałtem przymuszają ją do wyciągania rąk, tak, jak wyciągała swe ręce ta druga sługa, ta druga dziewczyna!

*

Jan dotrzymał słowa.

Nie tylko, że nie niepokoił Rózi i pozostawił ją lokatorką strychu, ale w dodatku ofiarował stary siennik i wypchał go słomą. Siennik ten zaniósł sam, dowodząc, że Kaśka tylko słomę na schodach porozwłóczy i uwagę na siebie ściągnie.

— Teraz się panna buchnij i chrap — wyrzekł z galanterią do Rózi, drżącej z chłodu i przytulonej do ściany, przez którą wpadał zimny wicher hulający zresztą po całym poddaszu.

Rózia uznała za stosowne podziękować; rozwinęła przy tym podziękowaniu tak bezczelną arogancję kawiarnianej sługi, że Jan mający do czynienia z rozmaitymi kobietami zadziwił się przecież tym „wytarciem w pysku” nowej swej znajomej.

Nie odchodził przecież; czuł, że ta obszarpana dziewczyna nie z jednego pieca chleb jadła; a po Kaśce, nieśmiałej i krępującej go nieśmiałością, przyjemnie mu było odetchnąć atmosferą rynsztoka, jaką Rózia unosiła w swej mowie i w fałdach zabłoconej spódnicy.

— Z panny to jest numer! — wyrzekł, śmiejąc się i wchodząc do schowanka — Musiała też panna gromadę przeskrobać, skoro teraz jak mysz ze strachu do dziury wlazła.

Rózia odwróciła głowę.

Wstydziła się podbitego oka i sińców na twarzy. Wiedziała, że to ją nie zdobi i dobrego wyobrażenia o dziewczynie nie daje. Ale Jan okazał się wyższy nad te drobnostki.

— Niech panna giemby tak nie skręca, bo już widziałem podkowę pod okiem. To nie jest znów taki wielki dyshonor. Kobietę kułaknąć to męska rzecz. Ja sam, jak kocham, a psia krew mi doje, to czasem jak z pasji naznaczę, to lepiej jeszcze jak panna zasinieje. U mnie już także takie kochanie. Nie pytam, tylko walę...

Rózia spojrzała na niego z wielką ciekawością. Ten tęgi, barczysty mężczyzna podobał jej się coraz więcej. Po chudym, nędznym Feliksie, Jan przedstawiał się jej oczom jak uosobienie piękności męskiej. Rada wiedzieć cośkolwiek więcej o miłostkach Kaśki i Jana, które odgadywała węchem praktycznej w tych wypadkach kobiety; zręcznym zwrotem sprowadza rozmowę do pożądanego przez nią rezultatu.

— A Kaśka? Tę pan stróż wali też? — pyta, chichocząc się w cieniu.

— A jakże! — odpowiada Jan z przechwałką — niemrawy szturmak aż się prosi o szturchnięcie.

Mówiąc to, nasuwa czapkę na oczy i usiłuje nadać sobie ton pewności. Nie udaje mu się jednak, bo czuje w gruncie rzeczy kłamstwo, jakie popełnia. Kaśkę uderzył raz jeden tylko, owego pamiętnego wieczoru, kiedy spłakana, zbita, zmęczona, upadła w bramie tuż przy jego nogach. — Od tej chwili nie trącił jej nigdy. Była zanadto dobra, łagodna, aby Jan uciekał się z nią do podobnie przekonywających argumentów. Ale on sądzi, że dobrze jest chwalić się brutalnością przed tą dziewczyną, której twarz nosi niemałe ślady silnej, kościstej, męskiej pięści, i dlatego powtarza ciągle z dziwnym uporem:

— Niemrawa bestia! Niemrawa bestia!

Rózia śmieje się uszczęśliwiona, że i kochanek Kaśki „wydziwia” na nią. Więc nie jeden Feliks ma taki brzydki zwyczaj poniewierania kochankami i obgadywania ich przed drugimi dziewczynami. Widocznie każdy chłop według jednej miary.

— O! Co też to pan stróż tak Kaśkę odsądza — zaczyna, chcąc przedłużyć rozmowę. — Kaśka tęga dziewczyna, a pan stróż powinien mieć dla niej konsyderację, bo przecie jesteście parą.

Jeszcze nie skończyła, kiedy Jan przerwał jej gwałtownie:

— Para? Hę? Może jeszcze Kaśka pedała pannie, co mnie na ślubnego przed ołtarz pociągnie?

— A jakże! Rychtyg29 mi to dziś opowiadała — kłamie Rózia, pragnąc dowiedzieć się więcej jeszcze szczegółów, a nagłe rozdrażnienie Jana jest jej w tym wielką pomocą.

— A to jezuitka! — woła stróż z wzrastającą złością — ja wiem, że jej ołtarz pachnie, ale to nie ze mną będzie miała taką paradę. Niech sobie szuka innych frajerów, ja tam do żeniaczki nieskory...

— A nie obiecywał jej pan stróż ślubu? — pyta Rózia — Bo to te porządne dziewczyny to nic bez takiej obiecanki nie zrobią.

— Eh! — śmieje się Jan — obiecanka cacanka, a głupiemu wesele!...

Lecz w głębi duszy myśli inaczej.

Tak! — prawda. Obiecywał się żenić, bo, bądź co bądź, Kaśka była jeszcze uczciwą, zanim przez to przeszła. Może nawet źle zrobił, wyrywając się z obietnicą, której dotrzymać nie myślał. Po cóż mu wierzyła? Czyż nie wiedziała, że mężczyzna w danej chwili gotów przysiąc zdjęcie gwiazdy z nieba, a nie pobranie się przed ołtarzem? I dziwna w nim powstaje niechęć i złość przeciw samemu sobie, którą to niechęć zwraca ku Kaśce z całą przewrotną logiką czującego swój błąd mężczyzny.

— Ma pan stróż recht — konkluduje Rózia — takie tam sznurowanie się na całe życie, to funta kłaków niewarte. To tylko głupie dziewczyny mają ku takiej paradzie chętkę, ja tam wolę na wiarę. Zawsze to w każdej chwili rozleźć się można, bez krzyku i po dobrej woli!

Janowi to rozumowanie trafia bardzo do przekonania.

— Widzę, że z panny bywalec — odzywa się z wielką galanterią — ja lubię takie dziewczyny, co mają swój rozum, a za księdzem nie patrzą. Takie śluby to tylko napychanie im kieszeni, ślub to najlepszy, jak się dziewczyna nada; z taką to wiem, że by mnie ani pioruny, ani woda nie rozłączyły, choćbym tylko z nią żył na wiarę...

I sam nie rozumiejąc dobrze dlaczego, kłamie znów obietnicę zastosowaną do pojęć dziewczyny siedzącej obok niego. Widocznie natura ulicznego pogromcy serc niewieścich zmusza go do ciągłego kłamstwa i uwodzenia pierwszej lepszej kobiety, której obecność obok siebie spostrzega. Z wielkim sprytem umie układać zdania swej rozmowy, aby nie obiecując nic, wprost dać do zrozumienia całą gotowość w wypełnieniu żądań stawianych mu jako warunki upadku. Tylko że z tą płaską dziewczyną o podsiniałych oczach łatwiej sobie poradzić w chwili rozejścia; ona rozumie to dobrze, że taki Jan całe życie z jedną kobietą wytrwać nie może. Przy tym i ona musi lubić zmiany — przynajmniej wygląda na taką. Brzydka jest, blada i mizerna, ale Jan lubuje się w kontrastach. Po zdrowym ciele Kaśki pragnie dotknąć się wynędzniałej i zniszczonej skóry. To zwykły mu system w wyborze kochanki.

I dziwnie rozdrażniony, podsuwa się bliżej ku Rózi, która z uśmiechem na zgniecionych wargach nie odsuwa się wcale. Owszem, z wielką przyjemnością spogląda na Jana, pragnąc także kontrastu, chcąc zatrzeć wrażenie niepozornego Feliksa zbliżeniem się tęgiego i barczystego stróża. Dwie te natury pokrewne sobie odczuwają się i łączą łatwo wśród ciasnoty poddasza. Przez otwory źle zbitych desek wpadają do wnętrza schowanka słabe promienie światła, zaścielając na sienniku i leżących dokoła przedmiotach blade, anemiczne, jasne linie, odcinając się wśród cienia, zalegającego te kąty. Rózia patrzy już teraz w twarz Jana oświeconą jednym z tych bladych promieni, jej zaś twarz i osoba pozostają w cieniu. Jan czuje ją tylko przy sobie i w zwierzęcym swym podrażnieniu zgaduje jakość zmysłowych wrażeń, jakie mógłby odebrać za pośrednictwem tej kobiety. Myśl o Kaśce nie powstrzymuje go, nie zwykł się krępować ze względu na swe dawne kochanki, owszem, lubi we wszystkim okazać swą niezależność i własną wolę.

Przy tym ta myśl, że Kaśka chce doprowadzić go do małżeństwa, napełnia go wściekłością. Jest wolny i może robić to, co mu się podoba. Tak! „Weźmie się” do Rózi, to będzie najlepiej. W ten sposób przekona i Kaśkę, i wszystkich, że o małżeństwie nie myśli.

Łatwość przystępu do Rózi dopomaga mu w tych zamiarach. Teraz oboje siedzą już blisko przy sobie i zgadzają się w zapatrywaniach, tak na życie, jak i na jego warunki. Zapomnieli zbyt prędko, ile oboje winni tej dziewczynie, której chcą wielką wyrządzić krzywdę. Mężczyzna odebrał jej uczciwość, zdrowie, spokój i prawdopodobnie środki do życia, a wziął od niej chwile niekłamanej, choć tylko zmysłowej rozkoszy; kobieta chroniła się w tej chwili przed więzieniem, głodem i ostatecznym ohydnym upadkiem.

W zamian za to, w ciszy poddasza, z połączenia dwóch zwierzęcych namiętności wyrasta dla Kaśki zdrada i wielki zawód serdeczny. Janowi Rózia przypadła do smaku — nie przebierała w żartach i nie odwracała głowy na śmiałe koncepta, które przepełniały usta stróża. Rzecz dziwna! — z Kaśką znał się już od dawna, a zawsze względem niej czuł się śmiesznie skrępowany; Rózia, przeciwnie — ośmielała go nawet... Ot i teraz, gdy żartując, przysunął się do niej blisko i objął ręką jej płaską kibić, ona nie usuwa się od niego, owszem — poddaje się temu ujęciu, poruszając lekko plecami.

Widocznie — dziewczyna, która życie zna i pojmuje jak należy...

Tymczasem — pod nimi — Kaśka, kręcąc się w swej kuchence, śpieszyła się z gotowaniem, otwierając co chwila drzwi do sieni dla wpuszczenia świeżego powietrza. Para wydobywająca się z garnków dusiła ją, a nudności wzmagały się co chwila. Stała się teraz dziwnie wrażliwa na wszystkie zapachy i mdły odór potraw przyprawiał ją o przykre cierpienia. Nie pojmowała, co się z nią dzieje; chwilami stawała jak nieprzytomna, porywając się to za serce, które kołatało w niej gwałtownie za lada wstrząśnieniem, to za zęby, które zdawały się jej przedłużone i wystające z szczęk obolałych. Mimo to przecież, pracowała ze zdwojoną gorliwością, szukając w fizycznym zmęczeniu ulgi w tylu dolegliwościach, jakie ją ciągle dręczyły.

I mijały dnie szybko, nie przynosząc wielkiej zmiany, oprócz częstych wycieczek Kaśki na strych i również częstych odwiedzin Jana u Rózi. Kaśka spotkała kilkakrotnie swego kochanka w schowanku, siedzącego na sienniku Rózi i rozmawiającego z nią przyjaźnie. Ucieszyła się serdecznie tym dowodem dobroci jego serca i wyraziła mu nawet swą wdzięczność kilkoma serdecznymi słowy. Jan wszakże krzyknął na nią tak gwałtownie, że Kaśka w pierwszej chwili zupełnie zgłupiała. Nie miał się przecież czego tak oburzać, że ona dba o rozrywkę swej przyjaciółki. Chciała mu to wytłumaczyć, ale on zeszedł ze strychu, mrucząc gniewnie i powtarzając:

— Ach! Psia krew! Psia krew zwykła!...

Kaśka, szczerze zmartwiona, zwróciła się do Rózi; przyniosła jej właśnie trochę rosołu, który była kawiarka spożywała z wielkim łakomstwem. Odżywiła się już trochę na ciepłej strawie, jaką jej dostarczała Kaśka, i na wódce, i zimnych przekąskach, jakie jej znosił ukradkiem Jan. Wyglądała nawet wcale nieźle, a Kaśka wyprała jej i wyprasowała różową sukienkę, w której Rózia przyszła. Stopniowo robiło się cieplej na dworze i pobyt na strychu nie był bardzo dokuczliwy. Rózia widocznie polubiła nawet swe schronienie, bo nie wspominała nigdy o swych projektach na przyszłość. Kaśka czuła przecież, że tak pozostać nie mogło i że strych mógł być tylko chwilowym przytułkiem dla młodej i zdrowej dziewczyny.

Nie mówiła jednak tego swej przyjaciółce. Bała się ją urazić i wywołać znów potok obelg, który w ustach Rózi miał siedlisko. Znosiła więc Rózi jadło, odejmując sobie od ust, co jej z wielką przykrością przychodziło.

Stała się w niej bowiem zmiana wielka. Trapiące ją od jesieni mdłości ustąpiły prawie zupełnie, a natomiast rozwinęła się w niej zwierzęca prawie chęć do jedzenia, jakiś apetyt straszny, sprawiający prawie ból, gdy zadowolić go nie była w stanie.

Zgłodniała, wybladła, kręciła się w swej kuchence jak zwierzę, któremu dostatecznej ilości pożywienia nie dano. Zbierała zeschłe kawałki chleba, ogryzała kości, łupiny od kartofli, drobne swe koszykowe kradzieże obracała na kupno rozmaitych wędlin, bułek, śledzi, ogórków — ale wszystko było na próżno... Było w niej jakieś zwierzę, które pochłaniało wszystko i domagało się jeszcze, jeszcze!

Pomimo tego twarz jej zapadła i skóra na szyi wyciągnęła się

1 ... 27 28 29 30 31 32 33 34 35 ... 47
Idź do strony:

Darmowe książki «Kaśka Kariatyda - Gabriela Zapolska (baza książek online .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz