Czarny Korsarz - Emilio Salgari (biblioteka dla dzieci i młodzieży txt) 📖
Powieść Emilio Salgariego, jednego z najpopularniejszych włoskich pisarzy, uważanego za ojca włoskiej powieści przygodowej, stanowiąca pierwszą, najbardziej znaną część cyklu Korsarze z Antyli. Akcja rozgrywa się w drugiej połowie XVII wieku. Po Morzu Karaibskim grasuje Czarny Korsarz, łupiący holenderskie i hiszpańskie statki. W rzeczywistości nazywa się Emilio di Roccabruna i jest włoskim księciem, szukającym zemsty za śmierć swoich braci na Van Gouldzie, holenderskim namiestniku w służbie króla Hiszpanii. Czarny Korsarz sprzymierza się z największymi piratami owych czasów: Franciszkiem L'Ollonais, Michałem Baskiem i Henrym Morganem, przysięgając nie spocząć, póki nie zabije Van Goulda i wszystkich jego krewnych. Razem z kamratami szykuje wielką wyprawę na Maracaibo, bogate miasto portowe, którego namiestnikiem jest Van Gould.
- Autor: Emilio Salgari
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Czarny Korsarz - Emilio Salgari (biblioteka dla dzieci i młodzieży txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Emilio Salgari
W wyniku interesujących badań przeprowadzonych na Pyrophorus noctilucus — bo tak brzmi naukowa nazwa tych świetlików — a mających na celu bliższe poznanie narządów odpowiedzialnych za wytwarzanie tak intensywnego światła, okazało się, że składają się na nie trzy usytuowane w przedniej części tułowia płytki i jedna ukryta w brzuchu, a substancją generującą światło jest rozpuszczalny w wodzie albuminoid, który krzepnie w kontakcie z ciepłem.
Wyciągnięte z ciała owada narządy nie przestają świecić przez pewien czas. Swoje właściwości świetlne zachowują nawet zasuszone czy sproszkowane — wystarczy je wówczas polać odrobiną czystej wody.
Piraci kontynuowali swój szybki marsz. Przedzierali się niestrudzenie przez chaszcze i gąszcze, szli pod girlandami lian, pokonywali labirynt uformowany przez ogromne korzenie i przeskakiwali przez powalone konary drzew, które zakończyły swój żywot ze starości lub na skutek uderzenia pioruna. Strzały ucichły. Gdzieś w oddali co jakiś czas rozbrzmiewały okrzyki, po czym na krótko milkły, by po chwili wybuchnąć ze zdwojoną siłą i zaraz potem na powrót ucichnąć. Raz po raz słychać było melodię piszczałek i głuchy odgłos wydawany przez coś w rodzaju bębenka.
Wszystko wskazywało na to, że walka dobiegła końca, a plemię rozbiło obozowisko w jakimś oddalonym zakątku niezmierzonej puszczy z zamiarem świętowania odniesionego zwycięstwa i delektowania się makabryczną ucztą — trzeba wiedzieć, że ówcześni wenezuelscy Indianie, zwłaszcza plemiona Karaibów i Arawaków, mieli w zwyczaju pożerać swoich więźniów i zabitych w walce przeciwników.
Katalończyka zżerała ciekawość, żeby dowiedzieć się, jaki los spotkał jego pobratymców, coraz to bardziej przyśpieszał więc kroku. Nie martwił go z kolei wcale los gubernatora, jego bowiem nawet chętnie zobaczyłby nadzianego na rożen i skwierczącego nad ogniem, ale jego rodacy to co innego. Szedł więc coraz szybciej, w obawie, że któryś z nich mógł wpaść w ręce tych ludożerców, a jednocześnie z nadzieją, że uda mu się dotrzeć do nich na czas i przynieść im wybawienie.
Okrzyki były już dość blisko, gdy nagle idący obok Katalończyka Carmaux, chcąc ominąć lianę, spojrzał w górę i potykając się o coś masywnego, runął jak długi na ziemię, zgniatając przy tym przywiązane do kostek cucuyos.
— Do stu tysięcy bomb i kartaczy! — zaklął, powoli się podnosząc. — Przecież to trup!
— Trup! — zawtórowali mu Katalończyk i Czarny Korsarz, nachylając się ku ziemi.
— Spójrzcie tylko!
Na ziemi, pośród zbutwiałych liści i korzeni, leżał postawny Indianin w ciemnoniebieskiej opasce biodrowej. Jego głowę — rozpołowioną ostrzem szabli — zdobiło papuzie pióro, a w klatce piersiowej najpewniej tkwiła kula. Śmierć musiała nastąpić nie tak dawno, jego rana bowiem broczyła jeszcze świeżą krwią.
— Być może walki rozegrały się właśnie tutaj — powiedział Katalończyk.
— Wszystko na to wskazuje — potwierdził przypuszczenie Van Stiller. — Nieopodal widzę maczugi i tkwiące w konarach drzew strzały.
— Zobaczmy, czy nie ma tu gdzieś moich rodaków — powiedział z przejęciem Katalończyk.
— To strata czasu — powiedział Carmaux. — Jeśli kogoś zabili, to teraz jest już opiekany na rożnie.
— Być może jednak komuś, kto został ranny, udało się ukryć w leśnym gąszczu.
— Szukajcie zatem! — powiedział Czarny Korsarz.
Katalończyk, Murzyn i Van Stiller zaczęli przeczesywać zarośla, po cichu nawołując, lecz nikt im nie odpowiedział.
Natrafili natomiast na kolejnego indiańskiego trupa, któremu dwie kule przeszyły serce. Poza tym znaleźli maczugi, łuk i kołczan ze strzałami.
Upewnili się, że nikogo żywego tam nie było, i ruszyli przed siebie.
Plemienne okrzyki były coraz bliżej. Na ich podstawie zakładali, że w ciągu kwadransa szybkiego marszu dotrą do obozowiska ludożerców.
Wszystko rzeczywiście wskazywało na to, że Arawakowie świętowali zwycięstwo, albowiem okrzykom towarzyszyła radosna melodia wygrywana na piszczałce.
W końcu leśna gęstwina zaczęła się przerzedzać, w prześwitach liści i gałęzi dostrzegli wznoszący się wysoko ku górze snop światła.
— Czyżby Indianie? — zapytał Czarny Korsarz, zatrzymując się.
— Tak — potwierdził Katalończyk.
— Rozłożeni obozem wokół ogniska?
— Tak, ale co oni tam smażą na tym ogniu? — zapytał wzburzony Katalończyk.
— Pewnie któregoś z jeńców.
— Tego się właśnie obawiam, panie.
— Co za łotry — wyszeptał pod nosem Czarny Korsarz, którego przeszedł dreszcz przerażenia. — Za mną, przyjaciele, zobaczymy, czy Van Gould wywinął się z objęć śmierci, czy też dosięgła go za jego przewiny surowa ręka sprawiedliwości.
Kiedy piraci dotarli do rzędu drzew, za którym roztaczało się obozowisko Indian, ich oczom ukazał się makabryczny widok.
Wokół olbrzymiego paleniska siedziały dwa tuziny Arawaków, którzy z niecierpliwością czekali na chwilę, gdy w końcu będą mogli rozpocząć biesiadę i najeść się do syta, pałaszując smakowicie rumieniące się na długim rożnie pieczyste. Nie byłoby w tym nic wstrząsającego, gdyby głównym daniem było mięso dzikich zwierząt — tapira115 czy jaguara. Tymczasem na rożnie obracały się dwa ludzkie trupy, prawdopodobnie Hiszpanie z oddziału Van Goulda. Dwaj opiekani nieszczęśnicy, którzy zaraz mieli trafić do żołądków tych odrażających dzikusów, byli już dobrze przyrumienieni, a ich ciała skwierczały, roznosząc po okolicy mdły zapach, który z kolei przyjemnie nęcił nozdrza okrutnych biesiadników.
— Do stu piorunów! — wykrzyknął Carmaux, którego przeszła gęsia skórka. — Aż trudno uwierzyć, że są ludzie, którzy żywią się ludźmi! Brak mi słów! Co za zwierzęta!
— Czy jesteś w stanie powiedzieć, kim są ci dwaj pechowcy? — zapytał Czarny Korsarz Katalończyka.
— Tak, mój panie — odparł Katalończyk zduszonym ze wzruszenia głosem.
— To ludzie Van Goulda?
— Tak, to dwóch żołnierzy, nie mam co do tego wątpliwości, choć ogień zniekształcił już ich twarze.
— Co zatem radzisz zrobić?
— Mój panie — powiedział Katalończyk, posyłając w stronę Czarnego Korsarza błagalne spojrzenie. — Czy chciałbyś wydrzeć ich ze szponów tych okrutników i zapewnić im godny pochówek?
— Ale to naraziłoby nas na niebezpieczeństwo. Arawakowie by nam tego nie odpuścili.
— Niestraszne mi te dzikusy — powiedział z dumą Czarny Korsarz. — Poza tym to tylko dwa tuziny.
— Być może na ucztę sprosili swoich współplemieńców. Nie sądzę, żeby sami byli w stanie zjeść dwóch ludzi.
— Zanim więc zjawią się tu pozostali goście, my zdążymy pochować twoich rodaków. Carmaux i Van Stiller, macie świetne oko, nie chybcie więc celu.
— A ja się rozprawię z tym olbrzymem, który właśnie doprawia pieczeń ziołami — odpowiedział Carmaux.
— Tymczasem ja — odrzekł hamburczyk — rozłupię czaszkę temu, który opieka na widłach pieczeń.
— Ognia! — padł rozkaz Czarnego Korsarza.
Dwa wystrzały przerwały panującą w dziewiczym lesie ciszę. Olbrzymi Indianin opadł na rożen, ten zaś, który trzymał widły, osunął się na ziemię z rozłupaną od kuli czaszką.
Arawakowie zerwali się na równe nogi, chwytając za maczugi i łuki. Zaskoczeni nagłym atakiem, nie bardzo wiedzieli, jak się bronić. Zdezorientowanie przeciwników wykorzystali Katalończyk i Moko, którzy nabili ponownie broń i wystrzelili, kładąc trupem dwóch kolejnych dzikusów. Na widok śmiertelnie postrzelonych współplemieńców Arawakowie porzucili w popłochu tak długo wyczekiwane pieczyste i uciekli w poszukiwaniu schronienia w leśnej gęstwinie.
Piraci już mieli rzucić się za nimi w pogoń, gdy wtem usłyszeli dobiegające z oddali okrzyki.
— Do stu rekinów! — wykrzyknął Carmaux. — To cała horda ich współplemieńców.
— Szybko! — krzyknął Czarny Korsarz. — Jeśli nie zdążymy ich pogrzebać, schowajcie trupy w krzakach. Później po nich wrócimy.
— Ale oni ich znajdą po zapachu smażonego mięsa — powiedział Van Stiller.
— Zrobimy, co w naszej mocy.
Katalończyk wybiegł do przodu, doskoczył do rożna i energicznym ruchem przewrócił go na ziemię, a Van Stiller siarczystymi kopniakami rozrzucał dookoła żagwie z paleniska. Tymczasem Moko i Carmaux zaczęli w pośpiechu kopać dół w mokrym podłożu, podczas gdy Czarny Korsarz stał na straży ukryty w zaroślach.
Okrzyki Indian były coraz bliższe. Zaalarmowana wystrzałami część plemienia podążającego śladami Van Goulda postanowiła przybyć z odsieczą współplemieńcom, którzy zostali na tyłach i przygotowywali makabryczną ucztę. Przeczesując okoliczny teren, Czarny Korsarz usłyszał odgłos łamanych gałęzi, co nasunęło mu przypuszczenie, że biesiadnicy wcale nie uciekli, lecz ukryli się w zaroślach i szykują się do kontrataku. Wrócił więc natychmiast do swoich kamratów i rzekł:
— Uciekajmy stąd, bo inaczej za pięć minut zwali nam się na głowę całe plemię.
— Zrobione, kapitanie — powiedział Carmaux, ugniatając nogami ziemię, pod którą znaleźli spoczynek żołnierze z oddziału Van Goulda.
— Panie — zwrócił się Katalończyk do Czarnego Korsarza. — Jeśli zaczniemy uciekać, na pewno ruszą za nami w pogoń. Schowajmy się tam, pośród tamtego listowia na pewno nas nie zauważą — powiedział, wskazując rosnące nieopodal drzewo, które było tak duże, że samo mogłoby wystarczyć za las.
— Spryciarz z ciebie, kamracie — powiedział Carmaux. — Za mną, marynarze!
Najpierw Moko, a zaraz za nim Katalończyk i piraci rzucili się biegiem w stronę tego leśnego olbrzyma, chcąc jak najszybciej schronić się w jego gałęziach.
Tym drzewem była summameira (Eriodendron summauma), jedno z największych rosnących na terenach Gujany i Wenezueli drzew. Od jego pni odchodzą liczne gałęzie, sękate i bardzo długie, pokryte białą korą i gęstym listowiem. Wspierają się one na tak zwanych korzeniach przybyszowych, dzięki którym z łatwością można było dosięgnąć gałęzi, kontynuując dalej wspinaczkę nawet na wysokość ponad stu sześćdziesięciu stóp.
Carmaux usadowił się na rozwidlonej gałęzi. Wtem poczuł, że ta zaczęła się kołysać, zupełnie jakby ktoś usiadł na drugim jej końcu.
— To ty, Van Stiller? — zapytał. — Czy mam przez ciebie spaść i skręcić sobie kark? Niewiele trzeba, żeby pogruchotać sobie kości.
— Przecież Van Stiller siedzi nade mną — odparł Czarny Korsarz.
— W takim razie kto tak kołysze? Czyżby jakiś sprytny Indianin też postanowił się tu schronić?
Rozejrzał się dookoła i w odległości kilkunastu kroków, pośród liści rosnących na drugim końcu gałęzi, zobaczył dwa zielonkawożółte, lśniące punkciki.
— Do stu par fur beczek, furgonów, batalionów! — wykrzyknął Carmaux. — Co to za zwierzę dotrzymuje nam towarzystwa? Hej, Katalończyku, spójrz no tu tylko i powiedz mi, do kogo też mogą należeć te ślepia, które się we mnie tak namiętnie wpatrują.
— Jakie znowu ślepia?! — zdumiał się Katalończyk. — Czy na tym drzewie siedzi jakieś zwierzę?
— Owszem — powiedział Czarny Korsarz. — Coś mi się zdaje, że mamy nieciekawe towarzystwo.
— A Indianie zaraz tu będą — powiedział Van Stiller.
— Rzeczywiście, widzę te ślepia — odpowiedział Katalończyk, który właśnie się podniósł. — Trudno mi jednak orzec, czy należą do jaguara, czy kuguara.
— Jaguara?! — krzyknął Carmaux, któremu ciarki przerażenia przeszły po plecach. — Jeszcze tylko tego brakuje, żeby skoczył mi teraz na głowę, strącając mnie z drzewa wprost na głowy Arawaków.
— Cisza! — powiedział Czarny Korsarz. — Nadchodzą.
— A co mam zrobić z tym zwierzęciem, które się do mnie zbliża? — powiedział zdjęty strachem Carmaux.
— Być może nie odważy się nas zaatakować i odpuści. Nie ruszaj się albo nas zauważą.
— Tak jest, panie kapitanie, dam się zjeść, byleby tylko was uratować.
— Nie obawiaj się, Carmaux. Mam kordelas w pogotowiu.
— Cicho! Są! — powiedział Katalończyk.
Indianie nadbiegli, krzycząc jak opętani. Było ich około osiemdziesięciu, a może nawet więcej. Wszyscy byli uzbrojeni w maczugi, łuki, niektórzy trzymali w dłoniach dzidy.
Zatrzymali się na polanie, na której dogasały rozrzucone przez Van Stillera żagwie. Kiedy jednak zamiast oczekiwanego pieczystego znaleźli swoich poległych współplemieńców, miny im zrzedły, a twarze wykrzywiły się w grymasie niepohamowanej złości.
Zrobił się straszny rwetes, tubylcy krzyczeli wniebogłosy, wyładowywali swój gniew, siekąc z rozmachem rosnące dookoła drzewa i czyniąc potworny hałas, wypuszczali z łuków na oślep strzały, które lądowały w zaroślach i dziurawiły liście palm daktylowych, budząc strach w ukrytych nieopodal piratach.
Gdy trochę ochłonęli, rozproszyli się po okolicy z nadzieją, że odnajdą zabójców swoich współplemieńców i tym samym zapewnią sobie nowy obiad, które zastąpiłby im ten zaginiony w tajemniczych okolicznościach.
Ukryci w konarach summameiry piraci siedzieli cicho jak myszy pod miotłą i wstrzymywali oddech, pozwalając ludożercom wyrzucić z siebie całą złość. Niepokoiła ich jednak obecność przeklętego zwierzęcia, które też postanowiło się schować w konarach olbrzymiego drzewa. Obawiał się go zwłaszcza Carmaux, który znajdował się najbliżej drapieżnika i który widział pośród liści wpatrujące się w niego lśniące zielonkawożółte ślepia. Drapieżnik ten — nieważne już czy jaguar czy kuguar — póki co zastygł w bezruchu. Trudno było jednak przewidzieć, co zrobi, mógł przecież rzucić się w jednej chwili na pirata, co z pewnością nie uszłoby uwadze skradających się w okolicy Indian.
— Przeklęte zwierzę! — wyszeptał Carmaux, który wiercił się niespokojnie na gałęzi. — Ani na chwilę nie spuszcza mnie z oczu. Katalończyku, czy mógłbyś mnie oświecić, w czyim żołądku zakończę swój żywot, kiedy bestia postanowi już się na mnie rzucić?
— Cicho bądź, bo inaczej nas usłyszą Indianie! — odpowiedział siedzący pod nim Katalończyk. — Po diabła nam było przejmować się tą makabryczną ucztą! Trzeba było pozwolić dzikusom zjeść posiłek w spokoju. Przecież życia to truposzom i tak nie wróci. Choć ich pochowaliśmy jak Bóg przykazał, i tak już nigdy nie będą żuć tytoniu ani nie zjedzą befsztyka! A poza tym...
Urwał zdanie w połowie na odgłos łamanej gałęzi. Spojrzał z przerażeniem na drapieżnika, któremu najwyraźniej zrobiło się niewygodnie i postanowił trochę rozprostować kości.
— Panie kapitanie, coś mi się zdaje, że zaraz zaspokoi mną swój głód.
— Nie ruszaj się! —
Uwagi (0)