Lekarz wiejski - Honoré de Balzac (jak czytać książki online za darmo .txt) 📖
Powieść o doktorze Benasissie, jego zaangażowaniu w życie mieszkańców małej wsi oraz Genestasie, kapitanie, który zamieszkał u lekarza.
Dzieło Honoriusza Balzaca powstałe w 1833 należy do cyklu Sceny z życia wiejskiegoKomedii ludzkiej, na którą składa się ponad 130 tytułów, w których wielokrotnie pojawiają się te same postacie (łącznie jest ich ponad 2000).
- Autor: Honoré de Balzac
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Lekarz wiejski - Honoré de Balzac (jak czytać książki online za darmo .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Honoré de Balzac
— Masz pan słuszność. Właściciel, który pracuje nad wykorzenieniem pomyłki w eksploatacyi swojéj posiadłości, oddaje krajowi takie same usługi, jak najlepszy lekarz; i jeśli ten uśmierza cierpienia pojedyńczych ludzi, tamten goi rany ojczyzny. Ale, wyznaję, iż mnie pan szczególnie zaciekawiłeś. Czy mogę ci być w czém użytecznym?
— Użytecznym — powtórzył komendant wzruszonym głosem. Mój Boże! kochany panie, to, czego chciałem żądać od pana, jest prawie niepodobieństwem! Widzisz pan, wielu już ludzi na tamten świat wyprawiłem; ale można zabijać na wojnie, a swoją drogą miéć dobre serce, to téż, choć się takim szorstkim wydaję, umiem jeszcze pewne rzeczy odczuć, zrozumiéć.
— Ależ mów pan.
— Nie! nie chcę panu dobrowolnie sprawiać przykrości.
— O! komendancie! ja wiele znieść potrafię.
— Panie! — rzekł Genestas ze drżeniem — tu chodzi o życie dziecka!
Czoło Benassisa zmarszczyło się nagle, ale dał znak Genestasowi, aby mówił daléj.
— O życie dziecka — ponowił komendant — które może być jeszcze uratowaném przy ciągłych i troskliwych staraniach. Ale gdzież znaléźć lekarza, zdolnego poświęcić się wyłącznie jednemu tylko pacyentowi? Ma się rozumiéć, że nie w mieście! Słyszałem o panu, jako o nieocenionym człowieku, ale lękałem się wszelako, aby te pochwały nie były przesadzone i bym się na ich lep wziąć nie dał. Postanowiłem tedy, sam zbadać tego pana Benassisa, o którym mi tyle pięknych rzeczy prawiono, zanim mu mego malca powierzę. Teraz...
— Dosyć — przerwał lekarz. — Więc to jest pańskie dziecko.
— Nie, mój kochany panie, nie! Aby panu wytłómaczyć tę tajemnicę, musiałbym opowiedziéć ci całą historyą, w któréj nie gram roli zbyt pięknéj; ale pan odsłoniłeś mi swoję przeszłość i ja téż przed tobą moję odsłonić mogę.
— Poczekaj komendancie — rzekł lekarz wołając na Jacentę, aby mu herbatę podała. — Widzisz pan, wieczorem, gdy wszyscy zasypiają, ja spać nie mogę. Smutki moje i wspomnienia opadają mnie, przygniatając swoim ciężarem: usiłuję się więc otrząsnąć z nich za pomocą tego napoju. Sprowadza mi on rodzaj oszołomienia nerwowego i sen, bez któregobym żyć nie mógł. — Cóż! nie dasz się pan na filiżankę namówić?
— Nie — odparł Genestas — wolę już pańskie wino.
— Jacento! — rzekł Benassis do wchodzącéj służącéj. — Przynieś proszę wina i biszkoptów.
— Podchmielimy sobie na noc — dodał zwracając się do gościa.
— Ten napój musi szkodzić panu na zdrowiu — rzekł ten-że.
— Sprawia mi straszne podagryczne bóle, ale nie byłbym w stanie pozbyć się tego nawyknienia; jest mi ono zbyt słodkiém, bo mi daje co wieczór parę chwil takich, podczas których życie mi nie cięży. No! słucham pana! Opowiadanie twoje zatrze może silne wrażenie wspomnień, jakie przed chwilą wywołałem.
— Po odwrocie z Moskwy — zaczął Genestas, stawiając pustą szklankę na kominku — batalion mój zatrzymał się w małém polskiém miasteczku. Pokupowaliśmy tam konie na wagę złota, jak to mówią, i kwaterowaliśmy tam aż do powrotu cesarza. A no dobrze. Ale muszę panu powiedziéć, że miałem wtedy przyjaciela. Podczas odwrotu nieraz on poświęceniem swojém uratował mi życie; krótko mówiąc był dla mnie jak brat najlepszy, a nazywał się Renard i był sierżantem. Mieszkaliśmy razem w domu, a raczéj w szczurzéj norze, z drzewa skleconéj, gdzie trudno-by było konia postawić, a gdzie się cała rodzina mieściła. Chałupina ta należała do żydów, którzy w niéj trzydzieści sześć handlów naraz prowadzili; zwłaszcza ojciec całéj téj gromady, stary, przebiegły żyd, doskonałe na naszych nieszczęściach interesa robił. Ci ludzie żyją w niechlujstwie, a umierają w złocie; taka to już ich natura. Całe to żydowskie gniazdo mieściło się w jednéj izbie, brudnéj, stęchłéj, wilgotnéj. Dzieciaków tam było co nie miara, a między niemi dziewczyna, piękna, jak żydówka, kiedy jest czysta i nie ruda. Miało to siedemnaście lat, oczy czarne jak aksamit, rzęsy czarne niby ogony szczurów, włosy błyszczące, gęste, że aż ochota brała poigrać z niemi, a białe było przytém jak śnieg, jedno z drugiém piękność skończona i basta! Pierwszy raz zobaczyłem to śliczne stworzenie wieczorem, kiedy wszyscy myśleli, że śpię, a ja sobie z fajką w gębie spokojnie po ulicy chodziłem. Spojrzałem od niechcenia w okno tych żydów i widzę chmarę bachorów, matkę, ojca... wszystko to jadło kolacyę. Przypatrzywszy się bliżéj, mimo dymu, jakim stary żyd kurząc knaster całą izbę napełniał, dostrzegłem tę dziewczynę, co świeciła między niemi jak nowa sztuka złota wśród wytartych i zaśniedziałych miedziaków. Ja, mój kochany panie, nie miałem nigdy czasu zastanawiać się nad miłością; przecież gdym ujrzał tę dziewczynę, zrozumiałem, że dotychczas tylko ulegałem ciału, a teraz wszystko się we mnie poruszyło i głowa i serce. Zakochałem się więc od stóp do głów, dyabelnie. Stałem na ulicy, paląc fajkę i patrząc na moję żydówkę, dopóki nie zgasiła świecy i nie położyła się spać. Ale ja, ani zmrużyć oka nie mogłem, tylko wałęsałem się po mieście, paliłem i dumałem. Pierwszy raz wtedy przyszło mi na myśl ożenienie. Zrana osiodłałem konia i, aby ochłonąć trochę, uganiałem się parę godzin po polach jak wściekły, nie uważając, iż prawie ochwaciłem człapaka... Genestas zatrzymał się tu trochę, i patrząc z niepokojem na nowego swego przyjaciela wymówił: — Daruj mi, Benassis, nie jestem oratorem, gadam to, co mi na koniec języka przyjdzie; gdybym był w salonie, krępowałbym się może, ale z tobą na wsi...
— Mów dalej, komendancie — rzekł lekarz.
— Gdym powrócił do domu, zastałem Renarda bardzo zafrasowanego. Myślał, że mnie kto zabił w pojedynku, i czyścił już pistolety, by zadrzéć z tym, co mnie na tamten świat wyprawił. Taki to był gracz. Nie zwlekając zwierzyłem mu się z mojéj miłości. Że Renard rozumiał szwargotanie tego tałałajstwa, prosiłem go zatém, aby mi dopomógł w porozumieniu się z ojcem i matką i w zawiązaniu stosunków z Judytą. Nazywała się bowiem Judyta. Przez dwa tygodnie byłem najszczęśliwszym z ludzi, bo rodzice mojéj pięknéj żydóweczki zapraszali nas co wieczór na kolacyę. Pan znasz się na tych rzeczach, nie będę cię nudził opisém mojéj miłości, ale jeżeli nie lubisz palić tytoniu, to nie zrozumiesz nigdy, jakiego się doznaje przyjemnego uczucia, gdy się ćmi spokojnie lulkę w towarzystwie przyjaciela i przyszłego teścia, patrząc na swoję księżnę. Miła to rzecz, na honor. Ale muszę panu powiedziéć, że Renard był to paryżanin i jedynak bogatych rodziców; ojciec jego, prowadzący na wielką skalę handel korzenny, wykształcił syna na notaryusza, ale konskrypeya przyszła i trzeba było pożegnać się z kałamarzem. Zresztą mundur leżał jak ulany na tym chłopcu, co miał jeszcze twarzyczkę delikatną jak u panienki i umiał się wszystkim przypodobać. W nim się téż rozkochała Judyta, a o mnie dbała jak koń o pieczone kurczęta. I gdy ja, jak waryat jaki patrzyłem na nią i wędrowałem po księżycu, mój Renard, nie napróżno nazwę lisa noszący, kopał dołki pode mną, i tak się dobrze porozumiał z dziewczyną, że się pobrali, tak o to, bez żadnych ceremonij, na któreby zbyt długo czekać im przyszło. Obiecał ją jednak poślubić według praw francuzkich, gdyby ich małżeństwo unieważnić chciano. I unieważniono z pewnością, bo we Francyi pani Renard stała się panną Judytą. Gdybym był wiedział o tém, byłbym zabił mego Renarda, nie dawszy mu nawet zipnąć, ale ojciec, matka, córka i ten łotr mój przyjaciel, wszystko się to układało ze sobą pokryjomu jak złodzieje na jarmarku. I podczas gdy ja paliłem fajkę i uwielbiałem Judytę jak świętość, pan Renard układał schadzki i robił swoje aż miło. Tobie, pierwszemu i ostatniemu, kochany panie, opowiadam tę historyą, którą podłością nazywam; nieraz myślałem nad tém, jakim się to dzieje sposobem, że człowiek, któryby umarł ze wstydu, gdyby sobie sztukę złota przywłaszczył, kradnie żonę, szczęście, życie swego przyjaciela bez żadnego skrupułu. Tak tedy, moje ptaszki kochały się i gruchały jak tego potrzeba, a ja wciąż wieczorami patrzałem w Judytę jak w obraz i jak jaki głupiec robiłem do niéj słodkie oczy, odpowiadając na minki téj filutki, któremi mnie otumanić chciała. Ale pojmujesz pan, że im te szalbierstwa nie uszły na sucho. Doprawdy Bóg więcéj zważa na sprawy tego świata, niżeli nam się zdaje. Bo słuchaj pan tylko. Nadchodzi rok 1813, a z nim i nowa kampania. Rosyanie walą na nas i otaczają ze wszech stron. Pewnego pięknego poranku przychodzi rozkaz, abyśmy się stawili na polu bitwy pod Lützen o naznaczonéj godzinie. Cesarz wiedział dobrze, co robił, nakazując szybki wymarsz. Rosyanie zatarasowali nam drogę. W dodatku pułkownik nasz zabałamucił się żegnając jakąś Polkę o pół ćwierci mili od miasta mieszkającą, i stało się, że awangarda kozaków zacapiła go tuż na wychodném. Starczyło nam zaledwie czasu na tyle, by dosiąść koni i uszykowawszy się przed miastem wyciąć Rosyanom szarżę kawaleryi, a to dla odpędzenia ich i otworzenia sobie drogi do wymknięcia się nocą. Nacieraliśmy na nich przeszło trzy godziny i dokazywali cudów. Podczas gdyśmy się bili, furgony nasze i amunicya szły naprzód. Mieliśmy ogromną moc artyleryi i wielki zapas prochu niezbędnie potrzebny cesarzowi, trzeba mu więc go było dostarczyć za jakąbądź cenę. — Śmiały nasz opór powstrzymał trochę Rosyan, którzy myśleli, że nas cała armia podtrzymuje. Ale dowiedziawszy się, że mają tylko batalion kawaleryi i niedobitki piechoty przed sobą, natarli ku wieczorowi tak silnie, że aż nam się gorąco zrobiło, i kilku nigdy już z téj łaźni nie wyszło. Ja z Renardem byłem w pierwszym szeregu i widziałem go, jak się bił dzielnie strzelając i nabijając broń bez wytchnienia; zdawało się, że jakaś dyabelska siła weszła w niego, a to wszystko ztąd, że myślał o pięknéj żonie. Dzięki jemu, mogliśmy się dostać napowrót do miasta, które nasi chorzy do obrony uszykowali, ale Boże zmiłuj się, co to była za obrona. Ja i Renard wchodzimy ostatni w miasto, aż tu kilku kozaków zagradza nam drogę. Przebijamy się, jak możemy. Jeden z tych dzikich już miał mnie na swoję pikę nasadzić; Renard to widzi, rzuca się pomiędzy nas; koń jego, piękna bestya, dostaje w brzuch lancą i pada pociągając za sobą Renarda i kozaka. Ja to widząc, zabijam kozaka, porywam Renarda za ramiona, kładę go przed sobą na konia w poprzek, niby wór ze zbożem i daléj w drogę. Żegnaj mi, kapitanie, wszystko już skończone — powiada do mnie Renard. Nie — mówię — trzeba zobaczyć! Byliśmy już w mieście; zsiadam więc z konia i kładę Renarda na troszce słomy pod ścianą jakiegoś domu. Miał głowę strzaskaną, mózg mu się z włosami pomięszał, a przecież mówił! O! bo to był zuch nielada. Kwita między nami — rzekł — dałem ci życie, a wziąłem Judytę. Opiekuj się nią i jéj dzieckiem, jeżeli je miéć będzie. Zresztą ożeń się z nią. — Panie! w pierwszym napadzie wściekłości zostawiłem go jak psa, ale gdy trochę ochłodłem, wróciłem. Już nie żył. Kozacy podpalili miasto tymczasem. Przypomniałem sobie Judytę i pobiegłem jéj szukać. Porwałem dziewczynę na konia i dzięki szybkości téj poczciwéj bestyi dognałem batalion, który już był odwrót urządził. Stary żyd wraz ze swoją rodziną przepadł gdzieś jak kamień w wodę, Judyta tylko czekała na Renarda. Ma się rozumiéć, nie powiedziałem jéj nic na razie. Tak więc, wśród wszystkich klęsk kampanii 1813 roku, trzeba mi było myśléć o téj kobiecie, dawać jéj wygodę, pielęgnować, i sądzę, że się nawet nie spostrzegła, w jak opłakanym byliśmy stanie. Zawsze tak manewrowałem, aby ją miéć o dziesięć mil przed nami ku Francyi. Wreszcie powiła chłopca wtedy, gdyśmy się bili pod Hanau. Byłem ranny w téj rozprawie, co mnie zniewoliło przeleżéć w Strasburgu resztę kampanii. Gdyby nie ten smutny wypadek, byłbym przeszedł do gwardyi grenadyerów, bo cesarz dał mi właśnie awans. Ale, trudna rada, trzeba było kawęczéć w Strasburgu, gdzie także znajdowała się Judyta. Wylizawszy się jako-tako z rany, wróciłem do Paryża, mając na karku kobietę, dziecko, które nie było mojém, a w dodatku trzy żebra złamane. Pojmujesz pan, iż mój żołd to nie były złote góry. Ojciec Renarda, obrzydliwy sknera, ani chciał słyszéć o synowéj, stary żyd przepadł, jak mówiłem; Judyta umierała ze zmartwienia. Pewnego poranku, gdy mi z płaczem zmieniała bandaże, rzekłem do niéj: — Judyto! twoje dziecko zgubione. — I ja także — odparła. — Ba! rzekłem — postaramy się o potrzebne papiery, ożenię się z tobą i uznam za swoje dziecko... Nie mogłem dokończyć. A! panie kochany! można zrobić wszystko za takie spojrzenie umierającéj, jakiém mi podziękowała Judyta. Poznałem, że kocham ją jeszcze, i od téj chwili przywiązałem się do jéj malca. Podczas gdy papiery były w drodze wraz z rodzicami Judyty, którzy się jakoś raptem odnaleźli, biedna kobieta dogorywała przy mnie. Na dwa dni przed śmiercią zdobyła się na tyle siły, że podniosła się z łoża, wystroiła, odprawiła wszystkie potrzebne ceremonie, podpisała wszystkie papiery, a gdy dziecko jéj miało już nazwisko i ojca, położyła się na śmierć spokojnie, ja ucałowałem jéj ręce i czoło; zamknąłem powieki i tak się moje wesele skończyło. Nazajutrz kupiłem kawałek gruntu, gdzie ją pogrzebano, a sierotkę oddałem na mamki podczas
Uwagi (0)