Darmowe ebooki » Powieść » Lekarz wiejski - Honoré de Balzac (jak czytać książki online za darmo .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Lekarz wiejski - Honoré de Balzac (jak czytać książki online za darmo .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Honoré de Balzac



1 ... 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34
Idź do strony:
jego moralności, polegającéj na zmysłowém używaniu życia; gdy tego zbrakło, miłém i pożądaném było dla istoty czującéj ułożyć się do spoczynku martwéj natury. Jeżeli jedynym celem człowieka było szczęście i nadzieja szczęścia, śmierć dla tego, co cierpiał i cierpiał bez nadziei, stawała się dobrodziejstwem; a zadać ją sobie własnowolnie było ostatnim czynem rozsądnym. Czynu tego Epikur nie chwalił, ani nie ganił; mówił tylko robiąc libacyę na cześć Bachusa: Ze śmierci nie ma się co śmiać, nie ma téż co nad nią płakać. Moralniejszy i bardziéj doktryną obowiązków przesiąkły Zenon, w pewnych przecież razach nakazywał prawie samobójstwo stoikom. Oto, jakiém było jego rozumowanie: Człowiek różni się od bydlęcia tém, że rozporządza swoją własną osobą; odejmijcie mu to prawo, a uczynicie go niewolnikiem ludzi i wypadków. To prawo życia i śmierci nad sobą samym jest skutecznym równoważnikiem wszystkich cierpień osobistych i społecznych; toż samo prawo przyznane człowiekowi nad jego bliźnim wyradza tyranię. Nie ma tam władzy, gdzie nie ma nieograniczonéj wolności w czynach. Trzeba naprzykład uniknąć poniżających skutków błędu, którego naprawić nie można? Cóż wtedy robić? Człowiek pospolity karmi się wstydem i żyje, mędrzec połyka cykutę i umiera. Co robić, gdy podagra łamie nam kości, lub rak policzek wyjada? Mędrzec nie walczy z temi chorobami o resztki nędznego życia, ale obrawszy stosowną chwilę odprawia szarlatanów i żegna się na wieki z przyjaciółmi, których swojém cierpieniem zasmucał. Co robić także, gdy się popadnie w ręce tyrana, przeciw któremu z bronią w ręku się walczyło? trzeba się poddać, albo karku pod nie nadstawić: Głupiec nadstawia karku, tchórz poddaje się, mędrzec się zabija. „Ludzie wolni” — wołał ów stoik — „umiejcie pozostać wolnemi! Wolnemi od namiętności poświęcając je obowiązkom, wolnemi od bliźnich, ukazując im żelazo lub truciznę, po-za którym to puklerzem dosięgnąć was nie mogą, wolnemi od przeznaczenia, oznaczając mu kres, po-za którym nie dacie mu żadnéj nad sobą władzy, wolnemi od przesądów nie mięszając ich z obowiązkami, wolnemi od wszelkich trwożliwości zwierzęcych, umiejąc przezwyciężyć ten nizki instynkt zachowawczy, który tylu nieszczęśliwych do życia przykuwa.” Wydobywszy te rozumowania z filozoficznego stosu starożytnych, mniemałem, że nadam im chrześcijańską formę stosując je do praw wolnéj woli, jaką Bóg dał człowiekowi, by go kiedyś przed trybunałem sprawiedliwości swojéj mógł sądzić, i powiedziałem sobie: „Będę tam bronił mojéj sprawy”. Ale ta myśl postawiła mnie wobec owego tajemniczego jutra śmierci i zachwiane przekonania religijne ozwały się znowu w méj duszy. Wszystko staje się ważném w życiu człowieka, gdy przy najlżejszém postanowieniu wieczność na szali położy. Gdy ona z całą swoją potęgą owładnie duszą ludzką, dzieje się w niéj wtedy coś niepojętego, zda się, jakby już-już stykała się z nieskończonością i pojęcia jéj ulegają zupełnéj zmianie. Z tego punktu widzenia życie przedstawia się bardzo wielkiém i zarazem bardzo małém. Poczucie błędów moich nie skierowało mnie ku niebu, dopóki miałem jeszcze jakieś nadzieje na ziemi, dopóki zajęcia społeczne przynosiły ulgę moim cierpieniom. Kochać, poświęcić się szczęściu kobiety, zostać głową rodziny, nie byłyż to szlachetne podniety do tego pragnienia obmycia się z win moich, które mnie dręczyło? Zawiódłszy się na téj drodze, miałem jeszcze jednę: zrobić człowieka z mego syna. Ale, gdy oba te usiłowania wniwecz się obróciły, gdy pogarda i śmierć wieczną żałobą powlokły mi duszę, gdy wszystkie moje uczucia naraz zranione zostały, wtedy nie widząc już nic na ziemi, podniosłem oczy do nieba i zobaczyłem Boga. Wszelako próbowałem uczynić religię wspólniczką mojéj śmierci. Zagłębiałem się w ewangelie i nie znajdowałem w nich żadnego tekstu, któryby wyraźnie zakazywał samobójstwa; ale czytanie to przejęło mnie boskiemi myślami Zbawiciela świata. Zapewne, nie mówi On tam o nieśmiertelności duszy, ale opowiada o piękném królestwie swego Ojca; nie wzbrania nigdzie samobójstwa, ale potępia wszystko, co jest złém. Chwała Jego ewangelistów i prawdziwość ich posłannictwa mniéj na tém polega, że ustanowili prawa, jak na tém raczéj, że rozsiali po ziemi nowego ducha praw nowych. Odwaga, jakiéj człowiek daje dowód w odebraniu sobie życia, wydała mi się wtedy jego własném potępieniem: skoro ma siłę umrzéć, powinien miéć siłę walczyć; uchylać się zaś od cierpień nie jest siłą lecz słabością. Zresztą opuszczać życie ze zniechęcenia znaczy to samo, co wypierać się wiary chrześcijańskiéj, któréj Chrystus za podstawę dał te szczytne słowa: Błogosławieni, którzy cierpią! Doszedłem więc do przekonania, że samobójstwo w żadnym wypadku usprawiedliwioném być nie może; nawet u człowieka, który, w źle zrozumianém pojęciu wielkości duszy, pozbawia się życia na chwilę przed tém, nim mu je topór katowski przetnie. Jezus Chrystus dozwalając się ukrzyżować nauczył nas tém, że powinniśmy być posłuszni wszystkim prawom ludzkim, choćby nawet niesprawiedliwie do nas zastósowanemi były. To słowo „rezygnacya” tak wyraźnie wyryte na krzyżu dla tych, którzy święte głoski odczytywać umieją, ukazało mi się wtedy w całéj swéj jasności. Pozostawało mi jeszcze osiemdziesiąt tysięcy franków; z początku chciałem uciec gdzieś daleko od ludzi i strawić resztę życia, zagrzebawszy się gdzieś na wsi; ale mizantropia, ten rodzaj próżności pod skórą jeża ukrytéj, nie jest cnotą chrześcijańską. Serce mizantropa nie krwawi się, ale zabliźnia; a moje krwawiło się wszystkiemi żyłami. Rozmyślając nad prawami Kościoła, nad źródłami pociechy, jakie w nim dla strapionych biją, pojąłem piękność modlitwy w samotności i postanowiłem oddać się całkowicie religii. Choć postanowienie to było niezachwiane, zostawiłem sobie wszelako wolność wyboru między środkami, jakiemibym mógł dojść do tego celu. Ułatwiwszy się z interesami pieniężnemi, spokojnie opuściłem Paryż. Pokój w Panu była to nadzieja, która mnie zawieść nie mogła. Pociągnięty ku regule św. Brunona, przyszedłem pieszo do la Grande-Chartreuse, zatopiony w poważnych rozmyślaniach. Ten dzień był dla mnie uroczystym i ważnym w następstwa. Nie spodziewałem się ujrzéć tak wspaniałego widoku, jaki przedstawia wiodąca tutaj droga, gdzie na każdym kroku objawia się dziwnie potężna ręka Stwórcy. Te skały zwieszające się nad nią granitowemi zręby, te przepaście, te strumienie szemrzące w ciszy, ta samotność ograniczona wysokiemi górami, a przecież bez granic, ta jéj dzika groza złagodzona malowniczemi tworami natury, te stuletnie drzewa i jednodniowe roślinki, wszystko to napełnia powagą i smutkiem. Zaiste trudno-by było śmiać się, idąc pustynią św. Brunona, kędy duch melancholii wszechwładnie panuje. Zobaczyłem wreszcie klasztor kartuzów, przechadzałem się pod jego staremi milczącemi sklepieniami i słuchałem szmeru wody, która pod arkadami kropla po kropli monotonnie ze źródła się sączyła. Potém wszedłem do celi, w któréj zamknąć dni moje chciałem, odetchnąłem tym spokojem głębokim, jakiego w niéj poprzednik mój kosztował, i ze wzruszeniem odczytałem słowa, które według zwyczaju tych zakonników nad drzwiami swemi nakreślił; wszystkie zasady życia, jakie odtąd wieść chciałem, streszczały się w tych trzech łacińskich wyrazach: Fuge, late, tace...

Genestas pochylił głowę, jak gdyby rozumiał.

— Byłem zdecydowany — mówił daléj Benassis. — Ta cela z nagiemi ścianami, to twarde łoże, ta samotność przemawiały do mojéj duszy. Kartuzi byli właśnie w kaplicy, poszedłem modlić się wraz z niém i tam postanowienia moje pierzchnęły. Kapitanie, nie chcę sądzić Kościoła katolickiego, jestem wielkim ortodoksem i wierzę we wszystkie jego prawa i dzieła. Ale słuchając śpiewu tych starców nieznanych światu i umarłych dla świata, odkryłem w klasztornéj głębi rodzaj podniosłego egoizmu. Odosobnienie takie pożyteczném być może tylko dla używającéj go jednostki; a i tak nawet jest według mnie długiém samobójstwem; chociaż nie potępiam go bynajmniéj. Jeżeli Kościół stworzył te groby, są one zapewne konieczne dla niektórych ludzi, zupełnie niepotrzebnych światu. Co do mnie mniemałem, iż postąpię lepiéj, jeżeli żal mój i poprawę na pożytek społeczeństwa obrócę. Wracając z klasztoru zagłębiałem się w poszukiwaniach drogi, na jakiéj mógłbym ten zamiar uskutecznić! Już wiodłem w wyobraźni życie prostego majtka, lub oddawałem się na usługi ojczyzny walcząc w ostatnich szeregach, ale życie takie, aczkolwiek pracowite i pełne poświęcenia, nie wydawało mi się jeszcze dostatecznie jak dla mnie użyteczném. Jeżeli Bóg obdarzył mnie pewną umysłową wyższością, to oddać się fizycznym czysto zajęciom nie byłoż tém samém co sprzeciwiać się Jego widokom? Nie byłoż moim obowiązkiem dary rozumu na pożytek obrócić? Zresztą, jeżeli mam mówić otwarcie, jest we mnie coś, co się mechanicznéj tylko pracy sprzeciwia. W życiu marynarzy nie widziałem odpowiedniéj karmi dla téj dobroci, będącéj cechą mego charakteru, jak cechą każdego kwiatu jest jego odrębny zapach. Nadmieniłem już panu, że byłem zmuszony nocować tutaj. Wtedy, zdało mi się słyszéć rozkaz Boga we współczuciu, jakiém mnie stan téj biednéj miejscowości napełnił. Zakosztowałem już okrutnych rozkoszy macierzyństwa; postanowiłem oddać się im całkowicie w obszerniejszym zakresie i stać się siostrą miłosierdzia dla tutejszéj ludności opatrując ciągle rany nędzarzy. Widziałem jasno palec boży w tém mojém przeznaczeniu, gdym pomyślał, iż pierwszym poważniejszym popędem méj młodości była skłonność do medycyny, postanowiłem spożytkowywać ją tutaj. Zresztą sercom zranionym cień i milczenie, powiedziałem w liście do Eweliny; pragnąłem spełnić to, co sam sobie przyrzekłem. Wszedłem na drogę spokoju i poddania się woli bożéj: Fuge, late, tace kartuza jest tutaj moją dewizą, praca moja jest ciągłą modlitwą, moje samobójstwo moralne jest życiem tego kantonu, nad którym lubię wyciągać dłoń siejąc nań szczęście i radość, dając to, czego sam nie posiadam. Ciągłe obcowanie z wieśniakami, odsunięcie się od świata przeobraziły mnie całkowicie. Zmienił się także i wyraz mojéj twarzy, które słońce opaliło, a czas zmarszczkami poorał. Przybrałem ludową odzież, ludowy sposób wyrażania się i prostacze ruchy. Moi paryscy przyjaciele, lub piękności okolicy, których byłem czyczysbejem, nie poznałyby nigdy człowieka, będącego jakiś czas w modzie, rozmiłowanego w strojach, świecidłach, zbytkach i rozkoszach. Dziś, wszystko to jest mi całkowicie obojętne, jak każdemu, kto do poważnego i jasno określonego celu dąży. Dla mnie tym celem jest koniec życia, nie zrobię nic, coby go przyśpieszyć mogło, ale bez żalu położę się, gdy przyjdzie ostatnia chwila, na wieczne niepowstanie. Masz więc pan w całéj szczerości obraz wypadków, które obecne moje życie poprzedziły. Nie ukryłem panu nic z moich błędów; były one wielkie, ale wspólne wielu ludziom. Cierpiałem dużo, cierpię jeszcze, ale w cierpieniach tych widzę rękojmię szczęśliwéj przyszłości. Jednakowoż, pomimo rezygnacyi, są chwile, są widoki, wobec których jestem bezsilny. Dziś, o mało co nie upadłem pod brzemieniem tajemnych męczarni... przy tobie, kapitanie, i bez twojéj wiedzy...

Genestas podskoczył na krześle.

— Tak, kapitanie Bluteau, pan byłeś wtedy przy mnie. Czyż nie pokazałeś mi sam posłania matki Colas, gdyśmy kładli biednego Jasia na łóżku. Widzisz pan, nie mogę patrzéć na dzieci, aby sobie nie przypomniéć aniołka, którego straciłem; możesz więc pojąć, jakich doznawałem cierpień układając to dziecko, na śmierć skazane. Nie mogę bez bólu spojrzéć na dziecko...

Genestas pobladł.

— Nie mogę — kończył Benassis — bo te jasne, niewinne główki przywodzą mi zawsze na pamięć moje nieszczęście i budzą dręczące mnie katusze. Straszno mi pomyśléć, że tylu ludzi dziękuje mi za tę trochę dobrego, jakie tutaj czynię, skoro to dobro jest owocem wyrzutów sumienia. Ty tylko jeden, kapitanie, znasz tajemnicę mego życia. Gdybym tę odwagę do czynu czerpał w uczuciu czystszém niż żalu za grzechy, byłbym bardzo szczęśliwym, ale nie miałbym téż nic do opowiedzenia o sobie.

Rozdział V. Elegie

Skończywszy opowiadanie, Benassis zauważył na twarzy swego słuchacza wyraz tak frasobliwy, iż go to uderzyło. Pewien, że go wywołały smutne jego dzieje, zaczął sobie prawie wyrzucać, iż zmartwił poczciwego wojaka i rzekł:

— Ależ, kapitanie Bluteau... Moje nieszczęścia...

— Nie nazywaj mnie pan kapitanem Bluteau — zawołał Genestas przerywając lekarzowi i wstając raptem, w sposób zdradzający wewnętrzne niezadowolnienie. — Nie ma tu wcale kapitana Bluteau, a ja jestem łajdak i koniec!

Benassis z podziwem patrzył na Genestasa, który biegał tam i napowrót, po salonie jak bąk, co wpadłszy nieostrożnie do pokoju, szuka miejsca, którędyby się mógł wydostać.

— Ależ, kimże pan jesteś? — zapytał Benassis.

— A otóż to właśnie — odparł komendant zatrzymując się przed lekarzem, na którego nie śmiał oczu podnieść.

— Oszukałem pana — mówił daléj zmienionym głosem. — Pierwszy raz w życiu skłamałem i jestem porządnie ukarany, bo nie mogę już panu wyjawić powodu ani moich odwiedzin, ani tego przeklętego szpiegostwa. Odkąd, że tak powiem, przejrzałem duszę pana, byłbym wolał dostać policzek, niż słyszéć, jak mnie nazywałeś kapitanem Bluteau. Pan możesz mi to szalbierstwo darować, ale ja, Piotr-Józef Genestas, któryby nawet dla uratowania życia przed sądem wojennym nie skłamał, ja sobie tego nigdy nie przebaczę.

— Więc to pan jesteś komendantem Genestasem — zawołał Benassis powstając żywo i biorąc rękę starego żołnierza, którą serdecznie uścisnął. — A! panie kochany! tak jak to niedawno utrzymywałeś, byliśmy przyjaciołmi nie znając się jeszcze. Pragnąłem gorąco poznać pana, po tém, co mi o tobie pan Gravier opowiadał. Nazywał cię mężem, godnym zająć miejsce w wizerunkach Plutarcha.

— Nie godzien jestem ani Plutarcha, ani pana — odpowiedział Genestas — i chętnie-bym się wybił. Trzeba mi było wyznać panu poprostu swoję tajemnicę. Ale nie! mnie się zachciało przyjść tu pod maską i wybadywać pana. Teraz wiem, że powinienem milczéć. Gdybym postąpił otwarcie, sprawiłbym panu przykrość, a niech mnie Bóg broni, bym sobie najlżejszy twój smutek miał do wyrzucenia.

— Ależ nie pojmuję cię, komendancie.

— Zostawmy rzeczy tak, jak są. Nie jestem wcale chory, spędziłem

1 ... 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34
Idź do strony:

Darmowe książki «Lekarz wiejski - Honoré de Balzac (jak czytać książki online za darmo .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz